"Były esbek: Gdyby ujawniono archiwa, demokracja hakowa nie miałaby podstaw"

 |  Written by Ursa Minor  |  2

„Przy Okrągłym Stole trzeba było w pełni ujawnić archiwa. Od początku mówiłem, że zbiór zastrzeżony w Instytucie Pamięci Narodowej nie jest niczym dobrym” – mówi w weekendowej „Rzeczpospolitej” Piotr Wroński, były funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa, Urzędu Ochrony Państwa i Agencji Wywiadu. „Potrzebna była pełna jawność” – dodaje.

Godło Polski /PAP/Tomasz Waszczuk /PAP
Godło Polski
/PAP/Tomasz Waszczuk /PAP

Jedna strona powinna powiedzieć szczere "przepraszam", a druga strona podjąć próbę wysłuchania i zrozumienia, bez generalizowania i uproszczonych sądów - twierdzi Wroński. Nie twierdzę, że pozwoliłoby to uniknąć patologii w życiu publicznym w III RP, ale nie stworzyłoby dla nich tak podatnego gruntu. Nie byłoby tak silnych podstaw do funkcjonowania tego, co w skrócie można nazwać demokracją hakową - dodaje w rozmowie z "Rzeczpospolitą".



Czytaj więcej na http://www.rmf24.pl/fakty/polska/news-byly-esbek-gdyby-ujawniono-archiwa...
5
5 (1)

2 Comments

Obrazek użytkownika Ursa Minor

Ursa Minor
Przeprosiny esbeka
 

Nie wiem, gdzie miałem wtedy oczy - mówi Piotr Wroński, były funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa, autor książki „Spisek założycielski. Historia pewnego morderstwa”

Co pan kombinuje, panie pułkowniku?

Może trudno panu w to uwierzyć, ale nic. Jedna z osób, z którą rozmawiam od dłuższego czasu, o silnie antykomunistycznym nastawieniu, powiedziała mi, że przekraczam pewien Rubikon. W końcu go przekroczyłem, po wielu latach wahania.

Po co pan go przekraczał? Tyle lat milczenia i nagle wzięło pana na zwierzenia?

Nie mam ukrytych celów. Cezar przekraczający Rubikon miał za sobą uzbrojone legiony, a za rzeką czekał na niego lud zniesmaczony tym, co wyprawiają patrycjusze, niecierpliwie, jak wyzwoliciela. Ja przekraczam go samotnie. Po drugiej stronie czeka na mnie lud pełen nieufności i pytań, kombinujący, czy nie jestem prowokatorem. Robiąc jednak bilans zysków i strat, nietrudno zobaczyć, że więcej mam do stracenia niż do zyskania.

Nieufność chyba pana nie dziwi. Wystarczy zajrzeć do pana biografii.

Nie dziwi mnie. W latach 80. byłem jednym z tysięcy funkcjonariuszy w aparacie bezpieczeństwa. Byłem zbyt młody, żeby o czymkolwiek istotnym decydować. Wiedziałem tyle, ile powinienem. Byłem jednak wewnątrz, stanowiłem część tego systemu. Wiele rzeczy widziałem na własne oczy i słyszałem na własne uszy. Obserwowałem ten system i teraz chciałbym pokazać, jak wszedł on w ludzi i powoli niszczył wszystkich.

Początek pańskiej zawodowej biografii zaczyna się w stanie wojennym. Wstąpił pan wówczas do SB. Co panem kierowało?

(Chwila ciszy) Nie wiem, co odpowiedzieć. Nie zamierzam ubierać tego w jakieś usprawiedliwiające teorie. W mojej ulubionej biblijnej księdze Hioba są takie słowa: „gdzieś był, gdy zakładałem ziemię...", Nie wiem, gdzie miałem wtedy oczy.

Nic nie wiem, nic nie pamiętam. Rzeczywiście, mało finezyjne jak na oficera wywiadu.

W książce „Resortowe dzieci. Służby" Dorota Kania napisała, że ludzie do komunistycznych służb przychodzili albo z elit, które miały już odpowiednie tradycje, albo z biedy – żeby awansować. Zaliczam się do tej drugiej grupy. Matka wychowywała samotnie na Targówku mnie i brata. Nie miałem nikogo znajomego w resorcie. Do służb trafiłem z ulicy.

Szybko znalazł się pan w osławionym Wydziale XI Departamentu I SB MSW zajmującym się zwalczaniem dywersji ideologicznej – czyli, krótko mówiąc, „Solidarności".

W służbach specjalnych spore znaczenie mają tak zwane sprzyjające okoliczności albo potrzeba chwili. Chciałem trafić do milicji, zajmować się sprawami karnymi i łapaniem przestępców. Ale SB potrzebowała ludzi po studiach. Nie miałem mieszkania, a oni mogli mi je dać... Miałem skończone studia – więc milicja przesłała moje podanie. Najpierw obsługiwałem Centralny Punkt Odbioru, czyli podsłuchy stacjonarne. Później zostałem skierowany na 10-miesięczne szkolenie do Ośrodka Szkolenia Kadr Wywiadu w Kiejkutach Starych i zaczęła się praca w Wydziale XI.

Czym pan się tam zajmował?

Byłem kurierem, dużo jeździłem, spotykając się z tymi, których mi wskazywano. Sam organizowałem innym takie spotkania. Jak zawsze, chodziło o pozyskiwanie informacji pozwalających przewidzieć, co strona przeciwna zamierza robić. Ale nie chcę na razie wchodzić w szczegóły. Powstał wywiad rzeka, w którym opowiadam o tym wszystkim. Wydawca z pewnością zatroszczył się, żeby zweryfikować to, co mam do powiedzenia.

A na czym, po etapie kurierskim, polegała pana praca w wywiadzie i kontrwywiadzie.

W wolnej Polsce działałem na najtrudniejszych kierunkach. Nie siedziałem za biurkiem, tylko pracowałem w terenie, m.in. – jak to się mówiło – „na kierunku wschodnim". To jeden z głównych powodów, dla których dopiero teraz zdecydowałem się opowiedzieć o swojej historii. Jako czynny oficer miałem zamknięte usta. Dwa lata temu odszedłem z Agencji Wywiadu na emeryturę i wiedziałem, że przyszedł wreszcie czas, żeby usiąść i szczerze porozmawiać. Mam świadomość, że dzieje się to za późno: powinniśmy to zrobić w 1989 roku.

Z kim pan chciał wtedy siadać i rozmawiać?

Po Okrągłym Stole trzeba było w pełni ujawnić archiwa. Od początku mówiłem, że zbiór zastrzeżony w Instytucie Pamięci Narodowej nie jest niczym dobrym. Potrzebna była pełna jawność, przy czym jedna strona powinna powiedzieć szczere „przepraszam", a druga strona podjąć próbę wysłuchania i zrozumienia, bez generalizowania i uproszczonych sądów. Nie twierdzę, że pozwoliłoby to uniknąć patologii w życiu publicznym w III RP, ale nie stworzyłoby dla nich tak podatnego gruntu. Nie byłoby tak silnych podstaw do funkcjonowania tego, co w skrócie można nazwać demokracją hakową.

Dlaczego według pana nie doszło do takiej rozmowy?

Grupa moich dawnych kolegów skutecznie skonstruowała mit, w myśl którego byliśmy skrzywdzonymi przez nowe władze patriotami, którzy muszą trzymać się razem. Nie wolno było się wyłamywać i próbować bratać z nowymi. Panowało zresztą przekonanie, że po prawej stronie są tylko wojujący „lustratorzy", którzy nie są zdolni patrzeć na ludzkie historie z całą ich złożonością.

Napisał pan książkę „Spisek założycielski". Wydawca pisze, że to powieść z kluczem. Co to oznacza?

To nie jest, wbrew pozorom, książka o roku 1984 i morderstwie ks. Jerzego Popiełuszki. Przyjąłem tamte wydarzenia za pewien symbol, za punkt zwrotny, który wstrząsnął nie tylko opozycją, ale także wieloma funkcjonariuszami Służby Bezpieczeństwa. Nie słyszałem wcześniej o ks. Popiełuszce, zarówno o nim, jak o Piotrowskim dowiedziałem się dopiero po zbrodni, z oficjalnego komunikatu MSW.

Skoro poruszyło pana morderstwo na ks. Popiełuszce, to dlaczego nie odszedł pan ze służby?

„Gdzieś był, gdy zakładałem ziemię". Znów: nie wiem. W roku 1984 tak naprawdę rozpocząłem pełną służbę po okresie szkolenia. Gdy działy się sprawy związane z kapelanem „Solidarności", nie miałem takiej wiedzy, jaką dysponuję z perspektywy lat. Nie miałem dokąd wracać po odejściu z resortu. Konformizm, tchórzostwo. Nie wiem, jak to nazywać.

„Spisek założycielski" ma swoiste motto. Dwa cytaty z Jonathana Littela i Księgi Hioba mają wspólny mianownik. Jest nim rozrachunek z przeszłością. Czy to ukryty komunikat autora?

Bardzo żałuję, że tej książki nie będzie mógł przeczytać Władysław Bartoszewski. Pamiętam jego stwierdzenie, które padło w jednym z wywiadów: najgorsze było dla niego to, że nikt z tych, którzy go inwigilowali, nie powiedział mu zwykłego, ludzkiego przepraszam. Nie zajmowałem się Bartoszewskim, ale „Spisek założycielski" to moje przepraszam i przyznanie, że byłem częścią tego systemu. Byłem funkcjonariuszem Służby Bezpieczeństwa. Nie mogę wziąć na siebie grzechów całej SB, ale w ten sposób próbuję przeprosić. W ten sposób chcę osiągnąć spokój.

Pana koledzy z Departamentu I, często pojawiający się w mediach, powtarzają, że nie pracowali w SB, tylko w wywiadzie, i nie mają za co przepraszać.

Wywiad czy kontrwywiad, co za różnica? Wszyscy mieliśmy legitymacje ze słowami „Służba Bezpieczeństwa" na okładce. Tłumaczenia, że tak musiało być, bo nie było legitymacji wywiadu, to bajki dla dzieci. Równie dobrze można powiedzieć, że NKWD nie było zbrojnym ramieniem partii komunistycznej. Powiedzieć można, ale nikt nie uwierzy. Owszem, nie uczestniczyłem osobiście w planowaniu porwania ks. Popiełuszki czy innych tego typu rzeczach – ale uczestniczyłem w tym instytucjonalnie. Ta książka i ujawnienie się to rodzaj ekspiacji.

Naprawdę zmaga się pan z tym odium?

Przez kilkanaście lat zastanawiałem się nad znanym paradoksem z czasów Zagłady. Idzie mi o pytanie, „kto jest bardziej winny": esesman, który strzelił Żydowi w skroń, kolejarz, który skierował pociąg na peron śmierci, czy urzędnik w ministerstwie, który dał zlecenie na cały śmiertelny transport. Przecież gdyby nie ten urzędnik, to tego esesmana w ogóle by nie było... Oczywiście, to paradoksalny dylemat. Chcę tylko podkreślić, że za swoje długi muszą płacić głównie ministrowie i dyrektorzy, a nie wyłącznie kierowcy oraz sprzątaczki.

Rozumiem, co chce pan powiedzieć, samokrytyka godna pochwały, ale czy nie obawia się pan tych analogii?

Sięgam po nie z całą odpowiedzialnością, mając na myśli podobieństwa jakościowe, a nie ilościowe. Niemcy w latach 1945–1949 dokładnie rozliczyli się z hitleryzmu. Wyeliminowali bandytów i morderców, potrafili częściowo zrozumieć konformistów. Ale nade wszystko usiedli i znaleźli punkt wspólny do rozmowy nad tym, czym ma być państwo. Dlatego dzisiaj mogą prowadzić konsekwentną i skuteczną politykę historyczną. My nie zrobiliśmy tego ani w 1990 roku, ani teraz.

Na co liczy pan w związku z tymi wyznaniami po 25 latach?

A na co mogę liczyć? Mam prawie 60 lat. Mieszkam w dwupokojowym mieszkaniu z drugą żoną i 10-letnim dzieckiem, dwoma kotami, psem i chomikiem. Mam też 30-letniego syna z lekkim porażeniem. Jeżdżę na rowerze, samochodu nie mam. Jeszcze raz podkreślam, że człowiek dorasta i dojrzewa do pewnych decyzji. Nie robię tego, żeby stać się prawicą, bo chcę coś ugrać politycznie. Nie robię też tego, bo się nawróciłem na katolicyzm i poszedłem do spowiedzi. Jestem poza Kościołem i nie wiem, jak dalej wyglądać będzie moje życie w tym względzie. Nie przychodzę po proste odpuszczenie win. Nie jestem w stanie zagrożenia śmiertelną chorobą, a przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Nie zamierzam też popełnić samobójstwa.

Mówi pan, że jest poza Kościołem, tymczasem nasza rozmowa zaczyna brzmieć jak spowiedź, a przynajmniej jak rachunek sumienia.

(Śmiech) Wolę to nazywać przeprosinami i szczerą rozmową. Naprawdę nie mam nic do ukrycia i nic nie chcę ugrać. Nie mogę prosto, jednoznacznie udowodnić, że nie jestem wielbłądem i nie realizuję żadnej prowokacji. Otwarcie mówię, co mną kierowało, nie boję się trudnych pytań. Ten, kto mnie słucha czy też będzie czytał, musi ocenić, czy mi wierzyć. Informacje na mój temat są w zbiorze zastrzeżonym IPN. Liczę się z tym, że teraz moja teczka zostanie odtajniona. Nie mam pojęcia, co w niej jest. Być może, coś mogło zostać do niej dołożone. To również ryzyko, które ponoszę, ujawniając swoją przeszłość.

Pana książkę wydał Piotr Jegliński, jedna z legend opozycji. Działał we Francji, komunistyczne służby próbowały go zlikwidować, szykanowały jego rodzinę. Chciał pan, by ekspiacja była jeszcze bardziej symboliczna?

Nie zajmowałem się osobiście panem Jeglińskim, to nie był mój kierunek, chociaż oczywiście słyszałem o nim. Ponad rok temu skontaktowali mnie z nim ludzie, z którymi zacząłem rozmawiać. Nie tylko ja przekroczyłem Rubikon. Decydując się na wydawanie moich książek, zrobił to również wydawca. Doskonale wiedziałem, że przejrzał on tych, którzy mieli go kontrolować, i zneutralizował niektóre działania służb wokół niego. Zdawałem sobie sprawę, że na tej samej zasadzie sprawdzi mnie dokładnie: poda w wątpliwość moją motywację i zweryfikuje to, co mówię. Dla mojej ekspiacji takie sito jest dobre.

W świecie służb wiadomości szybko się rozchodzą. Czy koledzy z firmy wiedzą już, że napisał pan książkę?

Od momentu, gdy na stronie wydawcy ukazała się zapowiedź książki, dostałem sporo esemesów. Dużo jest takich, które gratulują, że odważyłem się mówić, ale jednocześnie też przestrzegających, żebym uważał. Dostałem też telefony od tzw. pośredników, że pewni ludzie nie chcą, żebym się już z nimi kontaktował. Nie mam złudzeń, że wszystko, co może być niekorzystne w moim życiorysie, będzie wyciągnięte na światło dzienne. I jeśli coś może mnie zdyskredytować, zostanie to ujawnione.

Piotr Wroński jest byłym funkcjonariuszem Służby Bezpieczeństwa, Urzędu Ochrony Państwa i Agencji Wywiadu

http://www4.rp.pl/artykul/1202859-Przeprosiny-esbeka.html

Obrazek użytkownika Ursa Minor

Ursa Minor
Prorocze zdjęcie? Tolek Banan (drugi z prawej) przeciw systemowi, rok 1973
foto: TVP/PAP

W kultowym serialu z czasów PRL grał rolę charyzmatycznego przywódcy bandy Karioki. W prawdziwym świecie aktor Jacek Zajdler wspierał antykomunistyczną opozycję. Z pobudek moralnych, bo polityką się nie interesował.

Tolek Banan przyciągał tłumy młodzieży przed telewizory od 1973 roku, gdy po raz pierwszy TVP wyemitowała kultowy serial Stanisława Jędryki. O tym, że odtwórca tytułowej roli Jacek Zajdler w czasach PRL współpracował z KOR, a 35 lat temu zginął w niejasnych okolicznościach, mówiło się jednak znacznie mniej niż o jego filmowej kreacji.

Zajdler w latach 70. był związany – jak to określali łódzcy funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa – ze „środowiskiem »graczy«". Tak w esbeckim slangu określani byli współpracownicy tzw. opozycji demokratycznej, czyli Komitetu Obrony Robotników. W odróżnieniu od „hazardzistów" – tak esbecy nazywali działaczy związanych z opozycją niepodległościową, czyli Ruchem Obrony Praw Człowieka i Obywatela (ROPCiO).

Na temat śmierci aktora jest do dziś wiele domysłów. – Może tak jest wygodniej, wtedy łatwiej można zrobić z kogoś bohatera, zbudować wokół niego legendę – zastanawia się Małgorzata Potocka, aktorka, producentka, reżyser i dawna przyjaciółka Zajdlera.

Karioka i KOR

Tak bywa z bohaterami zbiorowej wyobraźni. A Jacek Zajdler niewątpliwie zawładnął w latach 70. wyobraźnią Polaków, i to nie tylko tych najmłodszych. Dzięki roli w serialu „Stawiam na Tolka Banana" kochały się w nim nastolatki, wzorowali chłopcy z miejskich podwórek, każdy chciał się ubierać jak on, mieć szeroki skórzany pas z wielką klamrą oraz nosić łańcuch na szyi. Nie było podwórka, na którym nie nucono by piosenki o Tolku Bananie.

Tolka wymyślił Adam Bahdaj, autor wielu powieści dla młodzieży. Książka „Stawiam na Tolka Banana" traktowała o młodzieżowym gangu działającym w latach 60. Utrzymana była w klimacie warszawskich zaułków, bazarów i ówczesnego Stadionu Dziesięciolecia – jej akcja toczyła się między innymi tam, gdzie dzisiaj stoi monstrualny biało-czerwony kosz, czyli Stadion Narodowy.

W 1973 r. reżyser Stanisław Jędryka na podstawie tej powieści postanowił nakręcić siedmioodcinkowy serial. Jacek Zajdler miał wtedy 18 lat i za sobą epizod w innym filmowym hicie „Niewiarygodne przygody Marka Piegusa". W serialu Jędryki aktor wcielił się w tytułową postać Tolka Banana, uciekiniera z poprawczaka. Tolek staje się charyzmatycznym przywódcą młodzieżowego gangu – bandy Karioki – i wyprowadza jego członków na dobrą drogę. W ostatnim odcinku okazuje się, że jest harcerzem i naprawdę nazywa się Szymek Krusz. Bohater serialu był kimś pomiędzy nieformalnym współpracownikiem milicji a dzisiejszym streetworkerem. – Jacek Zajdler nie czuł się komfortowo w tej roli, był typem buntownika, to prawda, ale nie człowieka, który służył władzy – wspomina Tomasz Filipczak, przyjaciel aktora, łódzki działacz opozycji antykomunistycznej.

Premiera filmu odbyła się we wrześniu 1973 r. Wyemitowano go w ramach niezwykle popularnego w tamtych latach programu telewizyjnego „Ekran z bratkiem". Film zaczynał się balladą, która natychmiast stała się nieformalnym hymnem zbuntowanej młodzieży. Do słów Adama Bahdaja muzykę napisał Jerzy „Duduś" Matuszkiewicz. Piosenka rozpoczynała się od słów: „Stare miał dżinsy/ starą koszulę/ w dziurawych kamaszach szedł...".

Jacek Zajdler urodził się w 1955 roku w Łodzi. Jego ojciec był adwokatem, matka lekarzem. Skończył III Liceum Ogólnokształcące im. Tadeusza Kościuszki. Działał w harcerstwie. Tolka zagrał przed maturą, dopiero potem dostał się do łódzkiej filmówki. Jego znajomi wspominają, że popularność nie zmieniła Jacka. – Nie był celebrytą – opowiada mi Józef Śreniowski, w latach 70. współpracownik Komitetu Obrony Robotników. – I nie identyfikował się z rolą Tolka Banana – dodaje Zdzisław Jaskuła, dzisiaj dyrektor Teatru Nowego im. Kazimierza Dejmka w Łodzi, w tamtych latach także działacz opozycji.

Podczas studiów Zajdler związał się z łódzkim środowiskiem opozycyjnym. Śreniowski doskonale pamięta pierwsze spotkanie z aktorem. Był rok 1977, KOR zbierał podpisy pod listem do Sejmu, w którym domagano się zwolnienia z więzień robotników zatrzymanych po wydarzeniach w Radomiu i Ursusie. – Pomagali nam studenci, między innymi z uniwersytetu, ale pamiętam też dwójkę, która studiowała w szkole filmowej. Przynieśli bardzo dużo podpisów – wspomina Józef Śreniowski. Tych dwoje to właśnie Zajdler i studentka reżyserii Natasza Czarmińska, przyszła aktorka, piosenkarka, poetka. – Zwróciłem uwagę, że podpisy zostały źle zebrane. Znajdowały się po obydwu stronach kartki, tak, że ludzie mogli nie wiedzieć, pod czym składają swój podpis. – Wtedy Natasza stwierdziła, że ona podpisze się po tej drugiej stronie, potwierdzając w ten sposób, że podpisy są autentyczne. To przejaw dużej osobistej odwagi – dodaje.

Śreniowski, dziś pracownik IPN, pomaga nam odnaleźć ślady działalności opozycyjnej Jacka Zajdlera w papierach łódzkiej bezpieki, które obecnie znajdują się w IPN. Nie ma ich wiele, bo Zajdler nie był traktowany przez Służbę Bezpieczeństwa jako ważna persona środowiska opozycyjnego. – Nie był zawodowym opozycjonistą – tłumaczy Tomasz Filipczak. Ale jego nazwisko jest wymienione w kilku sprawach

Pierwszy ślad zainteresowania Służby Bezpieczeństwa Zajdlerem pojawia się w materiałach kierownictwa SB KW MO w Łodzi, w dokumencie zatytułowanym „Ocena stanu bezpieczeństwa wewnętrznego w latach 1977 i 1978". Na kilkuset stronach funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa opisywali m.in. działania podejmowane przez opozycję, a także szykany prowadzone przez SB.

W tamtych latach bezpieka rozpracowywała w Łodzi trzy grupy: opozycję antysocjalistyczną, byłe zbrojne podziemie (czyli kombatantów AK) oraz środowisko żydowskie.

Na podstawie materiałów pochodzących od tajnych współpracowników funkcjonariusze opisywali działania opozycji i spotkania opozycjonistów. Chwalili się także swoimi osiągnięciami. Na przykład takimi, jak sfingowane ogłoszenia wywieszane przez funkcjonariuszy w okolicach miejsca zamieszkania „figuranta" (czyli osoby rozpracowywanej przez służby). W takim ogłoszeniu o poszukiwaniu gosposi czy np. sprzedaży samochodu marki Syrena wymieniano prywatny numer telefonu opozycjonisty – a skutkiem było to, że ludzie dzwoniący z ofertami paraliżowali życie działacza.

10 marca 1977 r. SB donosiła o wywieszeniu na budynku rektoratu szkoły filmowej transparentu z napisem „Pamiętamy marzec 1968". Nie wiadomo, jak długo ten transparent wisiał. Nasi rozmówcy związani wówczas z uczelnią nawet nie potrafią odnaleźć w pamięci tego wydarzenia. Dla SB fakt jednak wart był odnotowania i zbadania. „Podejrzewamy, że sprawcą wywieszenia transparentu może być Jacek Zajdler, student szkoły filmowej, uczestnik spotkania 7 marca w mieszkaniu Zbigniewa Dominiaka" – czytamy w notatce bezpieki.

U Dominiaka (inżyniera, łódzkiego opozycjonisty, później dziennikarza i fotografa związanego z „Solidarnością") – jak pisali funkcjonariusze SB – spotkało się ok. 20 osób związanych ze „środowiskiem » graczy«", planujących zbieranie podpisów pod apelem do Sejmu o zaprzestanie represji wobec uczestników protestów robotniczych z 1976 r. w Ursusie i Radomiu. „Spotkanie miało charakter instruktażowy" – opisywał esbek.

Z materiałów bezpieki wynika, że z Jackiem Zajdlerem o jego działalności dwukrotnie rozmawiał wtedy prorektor uczelni doc. Zenon Michalski, a raz funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa. „W wyniku rozmowy Zajdler oświadczył prorektorowi, że usiłowano wykorzystać go nie tylko do podpisania petycji, ale także do propagowania idei składania podpisów przez innych studentów uczelni. Zajdler złożył przed prorektorem deklarację o zerwaniu kontaktów ze środowiskiem »graczy«" – odnotował funkcjonariusz SB.

Nie wiadomo, jak w rzeczywistości wyglądały te dyscyplinujące i inspirowane przez SB rozmowy, ale pewne jest, że nie przyniosły one efektu. – W tamtych czasach to były zwykle rozmowy edukacyjne, obywało się bez działań represyjnych. Takie sprawy załatwiało się wewnątrz uczelni – wspomina prof. Andrzej Bednarek, reżyser, były prorektor łódzkiej filmówki. – Byliśmy niesubordynowani, mieliśmy w sobie dużo bezczelności. Szkoła filmowa była niewygodna, a bezpieka nie wiedziała, jak sobie z nami poradzić – opowiada aktorka Małgorzata Potocka.

Z dumą na twarzy, czyli śmierć Pyjasa

Kolejny trop Zajdlera pojawia się w aktach śledztwa z maja 1977 r. prowadzonego przez milicję przeciwko Piotrowi Amsterdamskiemu (wówczas studentowi fizyki Uniwersytetu Łódzkiego, potem znanemu astronomowi, tłumaczowi, alpiniście) i Elżbiecie Lewińskiej (wtedy studentce wydziału filozoficzno-historycznego UŁ). Zostali oni oskarżeni o roznoszenie ulotek i rozlepianie nekrologów z informacją o tragicznej śmierci Staszka Pyjasa.

Przypomnijmy: zmasakrowane zwłoki Pyjasa, studenta Uniwersytetu Jagiellońskiego i współpracownika KOR, zostały znalezione na podwórku kamienicy przy ul. Szewskiej w Krakowie. Oficjalna wersja milicji głosiła, że Pyjas spadł ze schodów, bo był pijany. Opozycjoniści nie mieli jednak wątpliwości, że został zamordowany przez SB. Śmierć Pyjasa wstrząsnęła środowiskiem studenckim w całej Polsce. W Krakowie, a potem innych miastach, odbyły się manifestacje, zaczęły powstawać Studenckie Komitety Solidarności (SKS).

Także w Łodzi odbyła się studencka demonstracja. Doszło do niej 16 maja 1977 r. po mszy w intencji zmarłego studenta odprawionej w kościele św. Teresy. Zdaniem SB uczestniczyło w niej ok. 150 osób. W czasie tego wiecu głos zabrał Jacek Zajdler. Odczytał odezwę, w której łódzcy studenci solidaryzowali się ze studentami w Krakowie. Głos zabrali wtedy także Elżbieta Malicka, Piotr Amsterdamski (który zaproponował utworzenie w Łodzi Komitetu Samoobrony Studenckiej) oraz student z Krakowa Józef Ruszar (a obecnie eseista współpracujący z plusem minusem).

Po demonstracji milicja zatrzymała Amsterdamskiego, Lewińską, a także dwóch innych działaczy opozycyjnych: związanego z ROPCiO Andrzeja Woźnickiego i Józefa Śreniowskiego z KOR. Zarekwirowano u nich mnóstwo materiałów związanych z działalnością opozycyjną.

Podczas przesłuchania Piotr Amsterdamski wziął na siebie całą odpowiedzialność za przeprowadzenie akcji ulotkowej. Przyznał się do rozwieszenia sześciu klepsydr o śmierci Pyjasa i do rozdania 23 ulotek. Lewińska odmówiła składania zeznań. – Pamiętam, że po mszy w intencji Pyjasa zostałam aresztowana przez milicję, ale w ogóle nie pamiętam Jacka Zajdlera – mówi dzisiaj Elżbieta Lewińska-Malicka, która od 1983 r. mieszka w Norwegii, jest nauczycielką.

Chociaż sprawą na bieżąco interesowało się MSW, prokurator umorzył dochodzenie ze względu na młody wiek „sprawców" i „brak należytego doświadczenia życiowego".

Zajdler nie został objęty tym śledztwem, nie był też w tej sprawie przesłuchiwany. Milicjanci przesłuchali jednak jego koleżankę Annę Bazel. „Na nabożeństwo poszłam z Jackiem Zajdlerem, studentem wydziału aktorskiego w Łodzi. Na mszę umówiłam się w mieszkaniu Piotra Amsterdamskiego" – zeznała na komisariacie. Twardo odmówiła odpowiedzi na pytania, o czym z nimi rozmawiała.

Pytana, jak poznała Jacka, odparła: „Jest moim szkolnym kolegą. Jest ode mnie o trzy lata starszy, ale chodziliśmy do tego samego III LO".

Nazwisko Zajdlera jednak wciąż się pojawiało w materiałach gromadzonych przez SB. „W maju środowisko łódzkiej opozycji usiłowało zakłócić spotkanie młodzieży studenckiej z wiceministrem spraw zagranicznych W. Adamskim. Wtedy Zajdler zadawał pytanie – dlaczego jest zabronione przywożenie do kraju wydawnictw bezdebitowych w rodzaju »aneksu« oraz dlaczego w Polsce nie są wydawane dzieła Gąbrowicza" – donosił do centrali w Warszawie funkcjonariusz łódzkiej SB (pisownia oryginalna).

Małgorzata Potocka przypomina sobie, że Jacek Zajdler w tamtym czasie także uczestniczył w organizowanych w prywatnych mieszkaniach spotkaniach z działaczami opozycji, m.in. Jackiem Kuroniem, Adamem Michnikiem czy Januszem Kotańskim. – Takie spotkania odbywały się między innymi w moim mieszkaniu – opowiada aktorka. Wspomina, że gościła u siebie także amerykańskich artystów oraz przedstawicieli czechosłowackiej opozycji skupionej wokół Karty 77.

Czy dobrze było, czy źle, czyli zsyłka do Opola

Z Jackiem bliższą znajomość nawiązał także Józef Śreniowski. Obaj interesowali się związanym z Uniwersytetem Jagiellońskim krakowskim teatrem studenckim Pleonazmus. Aktor pisał na ten temat pracę magisterską. Śreniowski pomagał mu w zbieraniu materiałów. – Często przychodził do mnie do domu – wspomina. – Nie interesował się polityką, bardziej szukał kontaktu, przyjaciół, pomagał opozycji z pobudek czysto moralnych. Był człowiekiem niezwykle delikatnym, o kruchej konstrukcji, łatwo można było go ugodzić – wspomina łódzki opozycjonista. – Nie był typem działacza, przede wszystkim był artystą. Uroczy, utalentowany aktor, który chodził swoimi drogami – dorzuca Zdzisław Jaskuła, dyrektor łódzkiego Teatru Nowego.

Tomasz Filipczak, w 1977 roku współtwórca opozycyjnego kwartalnika literackiego „Puls", mówi podobnie. – Ja byłem zawodowym opozycjonistą i miałem świadomość grożących mi konsekwencji. Jacek był moim przyjacielem, ale funkcjonował obok, polityka nie była dla niego najważniejsza w życiu.

Filipczak wspomina tzw. salon łódzki. – To była taka bohema, spotkania zakrapiane alkoholem, a przy okazji dyskusja polityczna i nie tylko, podpisywanie petycji, roznoszenie bibuły – opisuje. – Jacek się nie chwalił tym, co robił, bo był skromnym człowiekiem. Nie opowiadał też o tym, jakie szykany go spotykały. Był fantastycznym kolegą, z którym można było się napić wódeczki – dodaje opozycjonista. Pamięta, że kiedyś Zajdler zebrał wśród kolegów pieniądze i pojechał do NRD. – Przywiózł stamtąd tusz i enerdowskie mazaki, które były nam potrzebne do pracy – wspomina.

Po skończeniu szkoły filmowej Jacek Zajdler dostał etat w łódzkim Teatrze im. Stefana Jaracza. Zagrał tam m.in. Gucia w „Ślubach panieńskich" Fredry. W 1979 r. przyjął rolę w serialu Jerzego Hoffmana „Do krwi ostatniej" opowiadającym historię 1. Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki od jej utworzenia do bitwy pod Lenino. Film był przedsięwzięciem czysto propagandowym, Zajdler wcielił się w Zbyszka Trepkę, młodego chłopaka wstępującego do dywizji. – Czuł dyskomfort, że gra w tym filmie. Ale kiedyś powiedział: „Wiesz, to właśnie tam po raz pierwszy pada nazwa Katyń" – wspomina Filipczak.

Ten rok jednak nie był szczęśliwy dla Zajdlera. Niebawem stracił pracę w Teatrze im. Jaracza. Trudno dociec dlaczego. – Bardzo to przeżył. Jestem przekonany, że w tle była intryga polityczna. Nie było innego powodu, aby go zwolnić. Przecież był zdolnym, popularnym aktorem, który chciał grać. Jednocześnie nie ukrywał on swoich poglądów politycznych, był niepokorny, stał się niewygodny. W tamtych latach zwykle kontrakty były podpisywane na rok, wystarczyło go nie przedłużyć – tłumaczy Zdzisław Jaskuła.

Tomasz Filipczak natomiast przypomina konkretny powód, który mógł być przyczyną wyrzucenia Zajdlera: – Wystawiano spektakl z czasów rzymskich, tytułu nie pamiętam. Jacek z kolegami na ścianie sceny umieścił wielki napis: COR i niektórzy odczytali go jako KOR. Bezpieka w Łodzi szalała.

Jesienią Zajdler dostał angaż do prowincjonalnego wówczas opolskiego Teatru im. Jana Kochanowskiego. Otrzymał służbowe mieszkanie przy ul. Koszyka. Przygotowywał się do niewielkiej roli w „Wojnie chłopskiej" Jonasza Kofty.

A potem odszedł, czyli gaz z piecyka

Zdzisław Jaskuła widział się z Jackiem Zajdlerem na kilka dni przed jego śmiercią. Aktor nie ukrywał, że zawaliło mu się życie. Utrata pracy w dobrym teatrze nałożyła się na problemy osobiste, bardzo przeżył zawód miłosny. – Tego wieczora rozmawialiśmy bardzo długo – wspomina Jaskuła. – Widać było, że jest w depresji. Miał poczucie absurdu dalszej egzystencji. Gdy się rozstawaliśmy, wydawało się, że udało się coś zrobić, był weselszy, jakby uspokojony. Kilka dni później dowiedziałem się, że nie żyje.

Być może do problemów osobistych i zawodowych doszły też polityczne. – Na krótko przed śmiercią przyjechał do Łodzi. Odniosłem wrażenie, że jest szantażowany. Powiedział coś w rodzaju: „Chcą ze mnie zrobić konfidenta". Nie pomogłem mu wtedy, do dzisiaj to za mną chodzi – wspomina Śreniowski.

To był sylwester 1979/1980. Nowy dyrektor opolskiego teatru im. Jana Kochanowskiego Bohdan Cybulski zorganizował przyjęcie w swoim czteropokojowym mieszkaniu przy ul. Augustyna Kośnego. Zaprosił znajomych z pracy, przyszedł też Jacek Zajdler. Goście byli podpici. Pomiędzy Zajdlerem a Cybulskim doszło do sprzeczki.

Jacek wzburzony wybiegł z mieszkania dyrektora, wsiadł do samochodu swojej koleżanki – małego fiata – i pojechał do domu. Dwa dni później ktoś z sąsiadów poczuł gaz ulatniający się z jego mieszkania. Jak opowiadali potem świadkowie, martwy Zajdler leżał w śpiworze przy otwartym piekarniku. Pochowano go w rodzinnej Łodzi, na cmentarzu przy ul. Szczecińskiej.

Dlaczego zginął? Tak naprawdę jeszcze trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. W opolskiej prokuraturze nie ma już śladu po aktach śledztwa w sprawie śmierci aktora.

O śmierci Zajdlera przez lata krążyły legendy. Znajomi spekulowali, że został utopiony w Odrze albo przejechany przez samochód. Jedna z teorii mówiła, że esbecy związali aktora, wsadzili do śpiwora i odkręcili gaz.

W materiałach IPN nie ma nic, co wskazywałoby, że Jacek Zajdler był rozpracowywany przez SB albo że służby próbowały go zwerbować na tajnego współpracownika. To dziwne, bo powinien pozostać choćby ślad po prowadzonych z nim rozmowach. – SB wiele dokumentów skasowała. W tamtych latach czuliśmy się jak zwierzyna łowna. Nie wiadomo, kiedy do nas strzelą, a kiedy przejedzie nas samochód – wspomina Filipczak.

Piosnka zostanie, czyli wspomnienia i notatki

Agata Siecińska, serialowa Karioka, dzisiaj jest artystką malarką, mieszka we Francji. Aktor grający postać Filipka, Sergiusz Lach, w stanie wojennym wyjechał do Sztokholmu. Pracuje dziś w jednym ze szwedzkich gimnazjów. Andrzej Kowalewicz, czyli Cygan, chłopak, który w serialu grał na skrzypcach, 22 października 2012 roku zginął w wypadku samochodowym. Jego grób znajduje się na Cmentarzu Wolskim w Warszawie. Cegiełka – Henryk Gołębiewski – po wielu latach wrócił do filmu, gra głównie drugoplanowe role. Tylko serialowy Julek Seratowicz, czyli Filip Łobodziński nie dał, o sobie zapomnieć – jest dziennikarzem, muzykiem, tłumaczem.

Po grupie Tolka Banana pozostały czarno-biały serial i genialna piosenka. Po Jacku Zajdlerze zaś wspomnienia przyjaciół i parę esbeckich notatek w IPN.

http://www4.rp.pl/artykul/1183972-Tolek-Banan-i-esbecy.html

Więcej notek tego samego Autora:

=>>