blogi

  •  |  Written by Godziemba  |  0
    We wrześniu 1996 roku zakończył proces likwidacji budowy elektrowni jądrowej w Żarnowcu
     
     
           Po decyzji o zaniechaniu budowy elektrowni w Żarnowcu– minister Syryjczyk został zobowiązany do wyznaczenia likwidatora, który miał sprzedać do 31 grudnia 1992 roku wszystko, co tylko się da. Wszystkie długi – niespłacone kredyty czy zaległości wobec firm miało pokryć państwo.
     

          Oficjalnie likwidacja zaczęła się 1 marca 1991 roku. Miała potrwać niecałe dwa lata. Ministerstwo na likwidatora majątku elektrowni wyznaczyło Piotra Górskiego, dawnego pracownika elektrowni.
     

           Czesi, zgodnie z planem, przywieźli do Polski niemal wszystkie części potrzebne do złożenia reaktora. W 1994 roku reaktor i wytwornica pary zostały sprzedane Węgrom i wywiezione do elektrowni jądrowej Paks. Pozostałe urządzenia zostały sprzedane Finom i wywiezione do elektrowni jądrowej Loviisa w Finlandii.
     
     
            W sumie udało się odzyskać około 6 milionów dolarów, z czego większość zapłacili Finowie. Była to kropla w morzu nakładów wyłożonych na samą elektrownię, oszacowanych na około 500 milionów.
     

               W fabryce Škody czekał kolejny, trzeci, zbiornik reaktora dla drugiego etapu budowy EJŻ. Było to w czasie, Czesi pisali do dyrekcji Żarnowca, żeby ktoś w końcu przyjechał i go odebrał.  Ostatecznie delegacja pojechała do fabryki Škoda Pilzno i powiedziała:
    My tego już nie chcemy”.
    „A co mamy z nim zrobić?”
    – zapytali zdziwieni Czesi.
    Nie wiem, zakopcie go w ziemi”.

    Podobno zbiornik został na terenie fabryki jako eksponat.
     

               Analogicznie było w przypadku aparatury do śledzenia suwnicy nadzorującej reaktor zamówionej w fabryce w Magdeburgu. Podczas wizyty polskiej delegacji odbyła się taka rozmowa.
    „My wam to wszystko dostarczymy, ale musicie zapłacić 100 tysięcy marek” – zaczęli Niemcy.
    Ale nam już to niepotrzebne. Możemy zapłacić najwyżej 30 tysięcy” – odpowiedzieli Polacy.
    A co z urządzeniami?
    „Weźcie je sobie”.

     

               W sumie sprzedano mniej więcej połowę z ważnych elementów wyposażenia elektrowni Żarnowiec. Resztę, jak dwie potężne czeskie wytwornice pary, zezłomowano.


               Elektrownia w 1990 roku miała tak ogromne długi, że wiele zakładów produkujących dla niej części również stanęło na krawędzi bankructwa. Wyszło odgórne polecenie rządowe, żeby przede wszystkim spłacić i ratować polskich producentów. Największym z nich było Rafako. W Raciborzu produkowano stabilizatory ciśnienia i wytwornice pary, jedne z najdroższych urządzeń dla Żarnowca. Jeden taki stabilizator do dziś stoi przed fabryką.
     
     
            Na początku chętnych na pozostałości po Żarnowcu nie brakowało. Schodziła przede wszystkim stal wysokiej jakości. Ludzie przyjeżdżali po nią nawet z południa Polski. Równie ochoczo kupowali też nieużywane arkusze blachy, które szły za pół ceny, i potężne płyty drogowe, oddawane za niewielkie pieniądze. W okolicy budowy wiele z nich do dziś leży na prywatnych posesjach czy lokalnych drogach.
     

               Z czasem do przetargu wystawiono też samochody: żuki, tarpany, UAZ-y, niwy, a nawet niewielki dźwig. Poza tym setki mebli, maszyny do pisania, itp.
     

               To, czego sprzedać się nie udało, trzeba było zezłomować. W 1995 roku taki los spotkał  dwustupięciometrowy maszt Ośrodka Pomiarów Zewnętrznych.
     

               Z czasem zaczęto likwidować nieużywane budynki. Zniknęły monumentalne „szatniowce”, niepotrzebne magazyny, stacja kolejowa, tory, ogromna ciepłownia, oczyszczalnia ścieków, hotel, biura dyrekcji. Zniknęła potężna ciepłownia, zdolna do ogrzania pięćdziesięciotysięcznego miasta.


             Zamykanie Żarnowca początkowo miało skończyć się 31 grudnia 1992 roku, ale potem wielokrotnie przesuwano ten termin. Ostateczny koniec Elektrowni Jądrowej Żarnowiec w budowie w likwidacji nastąpił 2 września 1996 roku.
     

               Ślamazarne tempo likwidacji oraz gigantyczna strata majątku zainteresowały organy kontroli państwowej. Wnioski inspektorów NIK  były druzgocące. Likwidator zamiast opłacać zaległe faktury złożył pieniądze na lokacie oraz udzielał pożyczek, co ze względu na wysoką inflację przyniosło ogromną stratę. NIK przyznał, że gdyby likwidator – Creditinform – zachował się właściwie, długi udałoby się spłacić już pod koniec 1992 roku. Zajęło to aż cztery lata więcej.
     

               Tymczasem to właśnie wspomniana firma stała się największym beneficjentem procesu likwidacji budowy. Nie licząc wynagrodzeń dla pracowników przedsiębiorstwa, zarobiła na niej 1,5 miliarda ówczesnych złotych, czyli około 90 tysięcy dolarów.
     
     
                W międzyczasie śledztwo zaczęła prowadzić Prokuratura Wojewódzka w Gdańsku. Przesłuchiwano wszystkich, nawet byłego ministra Tadeusza Syryjczyka, ale nie przyniosło to żadnego rezultatu. Sprawę przejął Urząd Ochrony Państwa, ale również bez efektu.
     

               Nikomu nie postawiono żadnych zarzutów. Nikt nie odpowiedział za to, co stało się z majątkiem Żarnowca, ani nawet nie został upomniany.
     
     
             Pozostałości polskiej elektrowni jądrowej są post apokaliptycznym widokiem. Potężne betonowe bloki, wystające pręty i proste, geometryczne bryły.

     
             Na środku placu w centrum Wejherowa stoi charakterystyczny pomnik Jakuba Wejherta – założyciela miasta – łudząco przypominający Dartha Vadera. Do jego budowy w 1991 roku wykorzystano beton z zakładów upadającej już Elektrowni Jądrowej Żarnowiec.
     
     
    Wybrana literatura:
     
    P. Wróblewski – Żarnowiec. Sen o polskiej elektrowni jądrowej
    G. Jezierski - Energia jądrowa wczoraj i dziś
    G. Jezierski - Kalendarium budowy elektrowni jądrowej w Żarnowcu, czyli... jak
    straciliśmy swoją szansę?
     
    0
    Brak głosów
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    17 grudnia 1990 roku rząd Mazowieckiego podjął decyzję o zakończeniu budowy elektrowni jądrowej w Żarnowcu.
     
            W maju 1989 roku Komitet Ekonomiczny Rady Ministrów podjął decyzję o wstrzymaniu finansowania budowy elektrowni jądrowej w Żarnowcu. Początkowo nie myślano, by inwestycję przerwać na dobre, a jedynie chciano wstrzymać ją do czasu poprawy sytuacji w kraju.
     
            W rządzie Mazowieckiego sprawę przekazano ministrowi przemysłu, Tadeuszowi Syryjczykowi, który powołał komisję rządową złożoną z ekspertów od atomu.

               W przedłożonym ministrowi raporcie połowa komisji była za kontynuowaniem budowy, a połowa za jej zaniechaniem.
     
             Jednocześnie rozpoczęły się protesty ekologów, domagających się zaniechania budowy elektrowni w Żarnowcu.
     
            Pod naciskiem ekologów władze zgodziły się na przeprowadzenie w sprawie elektrowni w Żarnowcu referendum na terenie województwa gdańskiego. Jego termin wyznaczono na 27 maja 1990 roku, czyli dzień, w którym miały miejsce wybory samorządowe.
     
            Przez cały czas trwania kampanii wyborczej ekolodzy zachęcali  mieszkańców do wzięcia udziału w głosowaniu i opowiedzenia się przeciwko wielkiej budowie.
     
           Po zakończeniu referendum Maciej Krzyżanowski, komisarz wyborczy, przyznał, że referendum jest właściwie tylko sondażem społecznym i nie jest wiążące dla władz.
     
             W referendum wzięło udział 44,3 % uprawnionych mieszkańców województwa, spośród których  86,1 % głosowało przeciwko budowie elektrowni. Co ciekawe, mieszkańcy gmin położonych nad Jeziorem Żarnowieckim  w większości zagłosowali za dokończeniem budowy elektrowni.
     
               Syryjczyk zlecił  Belgatom/Tractabel, odpowiednio firmie konsultingowej i operatorem elektrowni atomowych w Belgii, przygotować opinię dotyczącą Żarnowca.  Po  wielu wizytach na budowie, we wrześniu 1990 roku Belgowie uznali, że potrzeba jeszcze bardziej szczegółowych analiz i dostępu do wszystkich dokumentów. We raporcie padło kluczowe zdanie: „obecna EJ Żarnowiec byłaby jako taka nielicencjonowana w kraju zachodnim”.
     
            Dzień po otrzymaniu raportu Syryjczyk odczytał najistotniejsze jego tezy Radzie Ministrów, a zarazem zarekomendował zaniechanie budowy Elektrowni Jądrowej Żarnowiec.
     
               Za zamknięciem budowy Żarnowca byli przedstawiciele górnictwa. Dokończenie budowy elektrowni jądrowej  spowodowałoby wcześniejsze kłopoty z górnictwem. Trzeba byłoby zamykać kopalnie, co rodziło określone problemy społeczne dla Śląska.
     
              Według kierownictwa stopień zaawansowania budowy wynosił około 37 procent, a poniesione koszty wyceniono na około pół miliarda dolarów. Wedle Belgów na dokończenie budowy należało wydać jeszcze co najmniej 1,5 mld dolarów, gdyż część urządzeń należało wymienić na sprzęt zachodni.

           Polski nie było wówczas stać na taki wydatek. Sytuacja gospodarcza kraju była wtedy fatalna. Szalała inflacja, rosły wydatki, a banki proponowały kredyty z gigantycznymi odsetkami.

            To spowodowało, że ministrowi Syryjczykowi trudno było podjąć decyzję inną niż ta, która zakładała zamknięcie budowy. Tym bardziej że społeczne poparcie dla likwidacji elektrowni było duże.

               Inne zdanie reprezentował prezes Polskiej Agencji Atomistyki, profesor Roman Żelazny. Był on gorącym zwolennikiem dokończenia budowy we współpracy z Niemcami lub Francją, jednak spotkał się z oporem nawet na własnym podwórku.  Powołany przez niego zespół z dr Andrzejem Wieruszem uznał, iż  „w aktualnej sytuacji ekonomicznej kraju nie należy kontynuować budowy EJ Żarnowiec”.
     
               Mimo, iż nie było jeszcze ostatecznej decyzji rządu, w listopadzie 1990 roku  „Głos Wybrzeża” napisał, iż „Likwidacja budowy elektrowni jądrowej w Żarnowcu stała się faktem. Wprawdzie nie ma jeszcze samej ustawy likwidacyjnej która temu faktowi nadałaby moc prawną, ale ponoć wkrótce uchwała taka zaistnieje”.

           Ostatecznie Rada Ministrów 17 grudnia 1990 roku podpisała uchwałę nr 204/908 o postawieniu inwestycji w stan likwidacji.
     
            Tę datę można uznać za symboliczny koniec marzeń o energetyce jądrowej w Polsce.
     
             Decyzja ta została odebrana przez społeczeństwo z pewną ulgą, ale w prasie szybko zaczęły pojawiać się artykuły sugerujące, że „wszyscy jesteśmy przegrani”. Najlepiej oddaje to komentarz „Słowa Powszechnego”: „Po obu stronach głos zabierali fachowcy, ale i szarlatani; każdy chciał upiec swoją pieczeń, jednakże czarnobylski syndrom zdziałał więcej, niźli rozsądne i nierozsądne głosy. Co prawda walczyły racje techniczne, ekonomiczne i społeczne, ale już od początku wiadomo było, że nikt w tej walce nie odniesie zwycięstwa. Wszyscy będą w jakiś sposób przegrani”.
     
           W środowisku zwolenników atomu do dziś się ubolewa, że Polska nie poszła drogą Słowacji. Tam, w miejscowości Mochovce, budowano elektrownię jądrową bardzo podobną do Żarnowca. Prace przerwano w 1991 roku ze względu na brak środków, ale po czterech latach do nich wrócono. Ostatecznie elektrownia – oparta na technologii zachodniej – została uruchomiona.
     
     
    CDN.
    0
    Brak głosów
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Z powodu braku wystarczającej liczby pracowników, fatalnej organizacji pracy oraz złej jakości dostarczanych materiałów budowa elektrowni jądrowej w Żarnowcu stale się opóźniała.
     
          Wkrótce pod decyzji Jaruzelskiego wydano pozwolenie na prace ziemne, a w kwietniu 1982 roku na teren budowy wjechały pierwsze spychacze.
              
          W połowie lat 80. znad jeziora zaczęły wyłaniać się wielkie bloki – „szatniowce” – w których przyszła kadra elektrowni miała się przebierać i przechodzić dezynfekcję.
     
           Od początku szefostwo budowy wciąż mierzyło się z jednym wielkim problemem. Brakowało rąk do pracy.  W „Dzienniku Bałtyckim” od 1982 roku cyklicznie pojawiały się ogłoszenia o zatrudnieniu pracowników budowlanych na budowie elektrowni.
     
           W elektrowni miały pracować dwa reaktory typu WWER-440 zaprojektowane przez Związek Sowiecki, a wyprodukowane w czeskiej Škodzie. Dwunastometrowy, przypominający wielkie cygaro szyb, w którym zostałyby umieszczone, schodziłby kilka metrów poniżej lustra jeziora.
     
          Paliwem dla elektrowni miały być 42 tony niskoprocentowego tlenku uranu (UO₂ wzbogacony rozszczepialnym izotopem 235U, mającego postać malutkich pastylek, które umieszcza się w prętach paliwowych, a potem w kasetach,
     
          W kraju produkowano ponad 70 procent maszynerii potrzebnej elektrowni, w tym całą tak zwaną część konwencjonalną. Z dużych urządzeń w ZSRS zakupiono jedynie główne pompy cyrkulacyjne, tłoczące wodę do reaktora. W Czechosłowacji poza reaktorami zakupiono także cztery pierwsze wytwornice pary. Dwie kolejne – elektrownia potrzebowała w sumie sześciu – powstały w Rafako w Raciborzu.
     
           Elektrownia Jądrowa Żarnowiec miała być nie tylko pierwszą polską jądrówką, ale także ważnym ośrodkiem naukowym. Na potrzeby elektrowni opracowano nowy gatunek stali o podwyższonej wytrzymałości. W Ośrodku Pomiarów Zewnętrznych  przygotowano model rozprzestrzeniania się radionuklidów na wypadek awarii elektrowni. Na dachu Ośrodka zamontowano najnowocześniejszy w Polsce radar meteorologiczny Plessey WF3, z którego pomiary na bieżąco przesyłano do Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej.
     
           Budowa EJ Żarnowiec była  pierwszą w Polsce inwestycją w sektorze energetyki, dla której wdrożono wielostopniowy kompleksowy system zapewnienia jakości, opracowany na bazie wymagań Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej. System ten obowiązywał wszystkich uczestników procesu inwestycyjnego, począwszy od dostawców urządzeń i materiałów, przez wykonawców robót, biura projektowe, a skończywszy na inwestorze.
     
          W związku z ciągłym brakiem rąk do pracy inwestor nie był jednak w stanie wywiązać się z terminów oddawania poszczególnych etapów budowy. Jesienią 1986 roku poślizg na budowie był już tak gigantyczny, iż nie udawało się dalej oszukiwać decydentów w Warszawie. Delegacja sowiecka zagroziła wstrzymaniem dostarczania dalszej dokumentacji niezbędnej do budowy elektrowni w razie pogłębienia się tych opóźnień.
     
           Od 1986 roku na plac budowy zaczęły przybywać zamówione urządzenia, często zanim były potrzebne. Niektórzy kierownicy działów przechowywali mniejsze rzeczy nawet w prywatnych garażach. Na magazyn zaadaptowano też pobliski kurnik. Megadex użyczył swoich hal w Gdańsku i Gdyni.
     
          Kłopot z przedwczesnymi dostawami wynikał z tego, że fabryki musiały się dostosować do terminów, które narzucały zjednoczenia skupiające wszystkie zakłady z danej branży i podlegające bezpośrednio politykom.
     
          Problemem stanowiła także jakość materiałów. W 1986 roku budowa płyty fundamentowej została wstrzymana, gdyż dostarczony cement był tak fatalnej jakości, że nie wykorzystano go nawet do budowy zaplecza.  Ostatecznie płytę fundamentową ukończono dopiero w listopadzie 1987 roku. Półtora roku później, niż pierwotnie planowano.
     
           Przykład ten dobitnie pokazuje, iż choć wdrożono innowacyjny  System Zapewnienia Jakości, to polski przemysł  dopiero uczył się produkować dla tak skomplikowanej i wymagającej inwestycji.
     
          W końcu 1987  fundamenty pod reaktor były wreszcie gotowe, kończyła się też budowa podłoża pod maszynownię i turbozespół (generator prądu wraz z turbiną będący przetwornikiem energii). Równolegle miał się wtedy rozpocząć montaż urządzeń.
     
         O ile w 1987 roku wykonano zaledwie połowę planowanych prac na reaktorowni oraz jedynie 60–70 procent zadań na pozostałych obiektach to  budownictwo hotelowo-mieszkaniowe zrealizowano w ponad 100 procentach.  „Zasuwano ponad normę”, ale nie tam, gdzie było trzeba.
     
         „Brak jest praktycznie gospodarza budowy, - napisano w raporcie SB - ogarniającego całość problematyki i potrafiącego wyegzekwować realizację założonych celów i właściwie, kompleksowo skoordynować poczynania poszczególnych wykonawców. Obecnie zbyt często bierze górę interes danej organizacji przed interesem budowy. W sytuacjach spornych powszechną praktyką staje się wzajemne obwinianie się o niedotrzymanie warunków umowy i przerzucanie odpowiedzialności”.
     
          Na początku 1988 roku elektrownia była ukończona jedynie w ok 30%, mimo że minęła już ponad połowa przewidzianego na budowę czasu.
     
          Narastający kryzys gospodarczy sprawił, iż zaczęło brakować środków na kontynuację inwestycji. Elektrownia Jądrowa Żarnowiec jako sztandarowa budowa PRL coraz bardziej odczuwała bolączki całego systemu. Państwo było w fatalnej sytuacji ekonomicznej. Złotówka leciała na łeb na szyję,  rosła inflacja.  Tylko z powodu spadku wartości złotówki elektrownia musiała zapłacić za urządzenia z importu dodatkowe 2,34 miliarda złotych.
     
         W efekcie ze znacznym opóźnieniem zapłacono Czechom za reaktor, Kiedy w końcu przelano za niego pieniądze, reaktor ruszył w drogę. Z powodu rozmiarów nie mógł pokonać całej trasy „na kołach”, dlatego ze specjalnej ciężarówki został przeładowany na statek, by płynąć Dunajem na południe, potem – dalej statkiem – z portu w Konstancy w Rumunii przez Morze Czarne, Morze Śródziemne i Morze Północne aż do portu w Gdyni.
     
         Fatalna sytuacja najbardziej uderzyła w generalnego wykonawcę. Energobud jesienią 1988 roku miał już 2 miliardy złotych długu ze względu na brak przelewów od inwestora. To z kolei oznaczało, że nie płacił swoim podwykonawcom.
     
         Na zebraniach egzekutywy żarnowieckiego PZPR,  padały wzajemne oskarżenia. „Jeden pion naciska na szybkie wykonywanie prac, a drugi odmawia zapłaty” – denerwował się dyrektor Edward Reczyński.
     
          W związku z galopującą inflacją coraz mniej chętnych zgłaszało się do pracy w Żarnowcu, gdzie pensje nie rosły wystarczająco szybko.  Napięcie wśród robotników było tak duże, że obawiano się strajku.
     
          Szefostwo budowy miało nadzieję, że pieniądze się znajdą, a inwestycja zakończy się powodzeniem. Gdy jednak na jesieni 1988 roku zwrócono się do banku o kolejny kredyt ten po prostu odmówił. Ireneusz Sekuła - wicepremier odpowiedzialny za gospodarkę w rządzie Rakowskiego  rozpoczął bolesne cięcia. Według Henryka Torbickiego arbitralną decyzją wstrzymał dalsze finansowanie budowy elektrowni w Żarnowcu.
     
          To oznaczało, że budowa elektrowni znalazła się na skraju bankructwa.
     
    CDN.
    Picture:https://scitechdaily.com/new-research-could-help-boost-the-efficiency-of...
    0
    Brak głosów
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    W styczniu 1982 roku Jaruzelski zadecydował o rozpoczęciu budowy elektrowni jądrowej w Żarnowcu.
     

          Podczas Międzynarodowej Konferencji Genewskiej w sprawie pokojowego wykorzystania energii atomowej w 1955 roku  prof. Andrzej Sołtan miał możliwość obejrzeć sowieckie reaktory jądrowe i odbyć kilka rozmów z sowieckimi fizykami jądrowymi. 
     

         Kilka dni przed wyjazdem na konferencję prof. Sołtan otrzymał od władz PRL misję specjalną – miał pokierować nowo utworzonym Instytutem Badań Jądrowych. Dotychczas ten dział nauki nie był obiektem zainteresować komunistycznych decydentów.
     

         Zmiana w podejściu do tego tematu sprawiła, iż  utworzono Komisję Rządową do spraw Pokojowego Wykorzystania Energii Jądrowej, a następnie  Pełnomocnika Rządu do spraw Wykorzystania Energii Jądrowej, Komitet do spraw Pokojowego Wykorzystania Energii Jądrowej oraz czterdziestoosobową Państwową Radę do spraw Pokojowego Wykorzystania Energii Jądrowej.
     

         Wszystkie te organy ustaliły, iż należy nawiązać w tej kwestii strategiczną współpracę ze Związkiem Sowieckim Radzieckim. Ostatecznie w 1958 roku podpisano porozumienie o udzieleniu PRL pomocy technicznej przez Związek Sowiecki w zakresie wykorzystania energii atomowej dla potrzeb gospodarki narodowej.
     

         Początkowo Sowieci zażądali 15 mln dolarów za udostępnienie swojej technologii atomowej. Prof. Sołtan, znając ceny rynkowe reaktorów, zdecydowanie sprzeciwił się tej cenie. Wcześniej nieoficjalnie otrzymał bardzo konkurencyjną ofertę od Wielkiej Brytanii. Po burzliwych negocjacjach Moskwa zgodziła się na obniżenie ceny do 5,5 mln dolarów za reaktor.
     

          Wkrótce z ZSRS do Polski sprowadzono Ewę – pierwszy reaktor badawczy, o mocy 2 megawatów, który uruchomiono w podwarszawskim Świerku (dziś dzielnicy Otwocka) 14 czerwca 1958 roku. Rozruch reaktora przeprowadził inżynier Jerzy Aleksandrowicz, któremu udało się „podkręcić” moc reaktora do 4 megawatów, a po latach nawet do 10 megawatów.
     

         Prof. Sołtan zamierzał przekonać peerelowskim decydentów do budowy elektrowni jądrowej. Jego ambitny plan zakładał otwarcie w 1965 roku pierwszej elektrowni jądrowej w okolicach Serocka, przy ujściu Bugu do Narwi, w pobliżu miejsca, gdzie dziś znajduje się sztucznie utworzony Zalew Zegrzyński. Elektrownia miała mieć 200 megawatów i produkować poza energią elektryczną także pluton do wzbogacania paliwa dla kolejnych reaktorów.
     

         W ramach swojego pięcioletniego planu prof. Sołtan przewidywał budowę kolejnych elektrowni. Energia z atomu w roku 1970 miała w sumie dostarczać 600 megawatów.
     

         Plany prof. Sołtana nigdy nie zostały zrealizowane, choć w 1966 roku w Rheinsbergu (NRD) uruchomiono pierwszą – nie licząc ZSRS – elektrownię jądrową w bloku wschodnim. Kolejną elektrownię otwarto w 1972 roku w Bohunicach w Czechosłowacji, a następną dwa lata później w bułgarskim mieście Kozłoduj. W późniejszych latach prace trwały także w czechosłowackich Dukovanach, węgierskim Paksie czy w Greifswaldzie w NRD.
     

          Tymczasem w epoce tow. Gomułki energetyka opierała się na węglu, dlatego pod koniec lat 50. otwartych zostało aż pięć nowych elektrowni.


           Dopiero w 1971 roku prezydium rządu podjęło tak zwaną decyzję 112 o budowie elektrowni jądrowej, ale umowę z rządem ZSRS o współpracy przy tej inwestycji parafowano dopiero w lutym 1974 roku.
     
     
             Należało dokonać wyboru miejsca inwestycji. Jeszcze na początku lat 60., po śmieci prof. Sołtana, zrezygnowano z budowy elektrowni pod Warszawą, przy ujściu Bugu do Narwi.
     
     
           Elektrownia jądrowa do działania potrzebuje wody. Żeby ostudzić rozgrzany do trzystu pięćdziesięciu stopni Celsjusza rdzeń reaktora konieczne jest odpowiednie chłodzenie, a sam reaktor musi stać w miejscu z właściwą – nieprzepuszczalną – glebą.
     
     
          Naukowcy i geolodzy rozważali różne lokalizacje, a wszystkie propozycje łączyło jedno – bliskość wody. W końcu wybrano cztery lokalizacje: Żarnowiec (w miejscowości Kartoszyno), Lubiatowo, Przegalinę i Babią Górę.


            Ostatecznie w grudniu 1972 roku wybrano Żarnowiec, gdzie miano zbudować elektrownię z czterema reaktorami.  Dwa miały pracować przez cały rok, na okrągło, a pozostałe musiałyby mieć przerwy technologiczne na wymianę paliwa, zaworów,  itp.
     

           Założenia techniczne elektrowni były gotowe w 1976 roku. Jednocześnie utworzono specjalny zespół w ramach Zakładów Energetycznych Okręgu Północnego w Bydgoszczy, który miał badać teren oraz kompletować kadry. Powołano także Ministerstwo Energetyki i Energii Atomowej, rozbijając na pół Ministerstwo Górnictwa i Energetyki.
     
     
            Brakowało jednak decyzji politycznej o rozpoczęciu inwestycji.  Przeciw budowie byli ministrowie przemysłu ciężkiego oraz ministrowie górnictwa i energetyki. Partyjno-rządowe lobby śląskie przez lata blokowało rozpoczęcie budowy Elektrowni Jądrowej Żarnowiec.
     
     
               Dopiero po wprowadzeniu stanu wojennego, 18 stycznia 1982 roku  gen. Jaruzelski podpisał decyzję o rozpoczęciu budowy polskiej elektrowni jądrowej.
     

               Prace miały zakończyć się po dziewięćdziesięciu ośmiu miesiącach. Zgodnie z uchwałą nr 10/82 Rady Ministrów „Uruchomienie pierwszego bloku energetycznego o mocy zainstalowanej 465 megawatów powinno nastąpić w 1989 r., zaś drugiego bloku energetycznego w 1990 r.”.
     
     
             Prace miał nadzorować, powołany ledwie kilka miesięcy wcześniej, minister górnictwa i energetyki – również generał – Czesław Piotrowski, który dwa dni po decyzji pojechał nad Jezioro Żarnowieckie.  W rozmowie z reporterem „Głosu Wybrzeża” Piotrowski podkreślił, iż „Budowę tej elektrowni długo odwlekano, chociaż rozwój energetyki jądrowej w naszym kraju był i jest pilną koniecznością gospodarczą. Rząd, decydując się na rozpoczęcie realizacji tej kosztownej inwestycji, w trudnych warunkach gospodarczych kraju, dokonał dokładnej analizy potrzeb energetyki krajowej i doszedł do wniosku, że z podjęciem decyzji nie można zwlekać”.
     
     
           Od początku inwestycji brakowało środków na zakupy sprzętu z zagranicy. W związku z sankcjami wprowadzonymi przez Zachód w odpowiedzi na ustanowienie w Polsce stanu wojennego cały sprzęt  pochodził z Polski lub krajów bloku wschodniego.
     
     
          Rządowe finansowanie części technologicznej zapewniał Oddział Okręgowy Narodowego Banku Polskiego w Gdańsku.
     
     
             Inwestor, którym w czerwcu 1982 roku zostało przedsiębiorstwo Elektrownia Jądrowa Żarnowiec w budowie, zobowiązał się, że zbuduje dwa bloki energetyczne w wymaganym terminie.  Na drugim etapie miano wybudować kolejne dwa bloki, również nad brzegiem jeziora.
     

          Wkrótce wypracowano cały program atomowy i zaplanowano budowę aż dziesięciu elektrowni jądrowych w kilku różnych wstępnie określonych lokalizacjach:
    EJ Skoki miała powstać nad Wisłą;
    EJ Bobrowniki – nad Wisłą;
    EJ Chełmno – nad Wisłą;
    Ej Wronki – nad Wartą;
    EJ Małkinia – nad Bugiem;
    EJ Wyszogród – nad Wisłą;
    EJ Czelin – nad Odrą;
    Ej Annopol – nad Wisłą;
    Ej Jarosław – nad Sanem;
    Ej Kopań – nad Bałtykiem.


            Elektrownie we wszystkich wymienionych wyżej lokalizacjach miały być budowane stopniowo, metodycznie, aż do 2020 roku. Planowano, że łącznie będą generować aż 22 tysiące megawatów. Odpowiadałoby to w całości dzisiejszemu zapotrzebowaniu Polski na prąd.
     
     
    CDN.
    0
    Brak głosów
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Dopiero w połowie lat 60. zauważono problem nadwagi wśród Polaków
     
          Czas wojny sprawił, że smukła sylwetka zaczęła kojarzyć się bardziej z  „obozowym muzułmaninem niż z  modną i  wysportowaną przedwojenną chłopczycą”. W  latach 1946 – 1947 pisma kobiece lansowały pełne kształty, kobieta nie mogła przypominać „szkieletowatej deski do prasowania” . „Kobieta Dzisiejsza” pisała: „Głodnych i wychudzonych postaci mieliśmy już dość, a obecnie kobieta ma mieć dobrze rozwiniętą klatkę piersiową, smukłą talię i krągłe biodra”.
     
          W  pierwszych latach powojennych nikt nie myślał o  odchudzaniu. Podstawowym problemem była walka z  masowym niedożywieniem.  Solidna tusza była synonimem dobrego odżywiania, a  nadmierne krągłości kobiet nie stwarzały estetycznego problemu. W wydanym w  połowie lat 50. „Poradniku domowym na co dzień” zdecydowanie większą wagę przykładano do problemu niedożywienia niż nadwagi.
     
          W  latach 50. otyłość nie była problemem społecznym. W tym samym czasie w zamożnej Europie Zachodniej pulchna sylwetka nie była już uważana za oznakę zdrowia i  dobrobytu. Podobnie widziała to Irena Gumowska, która w swojej książce „Wenus z patelnią”  grzmiała: „Nie możemy tak wyglądać, jak podczas Zjazdu Ligi Kobiet w 1957 r. Pośród 600 delegatek Zjazdu z trudem można było naliczyć zaledwie kilkadziesiąt kobiet, które ważyły mniej niż 60  kg. Wiele ważyło co najmniej po 120  kg. A  przecież był to kwiat aktywu kobiecego w kraju. Tego aktywu, na który wszyscy patrzą, na którym powinni wzorować się inni”.
     
          O ile w latach 60. dla peerelowskich władz powodem do dumy były rosnące słupki spożycia., to dietetycy zaczęli alarmować, że Polska znalazła się w  punkcie zwrotnym, „w sytuacji, w  której nie udało nam się jeszcze całkowicie zwalczyć niedoborów pokarmowych w  niektórych grupach społecznych pod względem białka, niektórych witamin i  składników mineralnych, a  w innych grupach ludności wchodzimy w  okres nadmiarów. W  pierwszym wypadku mogą występować różne stopnie stanów niedożywienia, a w drugim dochodzi do otyłości”.
     
          Na przełomie lat 60. i 70. książki kucharskie ostrzegały już przed zbyt obfitym jedzeniem, prowadzącym do nadwagi, a  następnie otyłości, która skraca życie i  jest przyczyną wielu chorób, wśród których wymienia się m.in. cukrzycę, miażdżycę i nadciśnienie. „Otyłość – zwracają na to coraz dobitniej uwagę lekarze – staje się w krajach wysoce cywilizowanych i uprzemysłowionych, a więc i w Polsce, prawdziwą klęską społeczną” – ostrzegał Tadeusz Żakiej.
     
          „Przyjaciółka” w pierwszej dekadzie lat 70. zaczęła publikować liczne informacje o dietach odchudzających, a w połowie lat 80 w  prasie kobiecej w  ramach Narodowego Programu Profilaktyki Cholesterolowej często publikowano wywiady z  lekarzami i  dietetykami przestrzegającymi przed otyłością i  krytykującymi przejadanie się i  nadużywanie tłuszczów.
     
         Jednym z najbardziej popularnych napojów odchudzających w PRL-u była mikstura ojca Grzegorza. Do jego przygotowania potrzebne były: skrzyp polny, mniszek lekarski, morszczyn, liście morwy białej, pokrzywy i mięty pieprzowej.  Następnie należało odmierzyć takie same ilości suszonych ziół i podwójną porcję morszczynu. Łyżeczkę suszu trzeba było umieścić w filiżance, zalewać wrzątkiem i parzyć pod przykryciem przez 20 minut. Zalecano, aby pić ją na czczo rano i potem drugi raz przed jednym z kolejnych posiłków. Połączenie właściwości tych ziół zmniejszało łaknienie, ale również obniżało poziom cukru we krwi i spowalniało wchłanianie węglowodanów.
     
           Popularna była także dieta kapuściana. W pierwszych dniach należy jeść jedynie trzy razy dziennie zupę z kapusty. Potem do posiłków można włączyć więcej warzyw i odrobinę mięsa. Ze względu na to, że jest to dieta uboga w składniki odżywcze np. białko, to nie wolno jej stosować dłużej niż przez tydzień. Kilkanaście lat temu powróciła do łask jako dieta prezydencka, stosowana podobno przez Aleksandra Kwaśniewskiego.

         Również picie czerwonej herbaty było zalecane dietetyków. Najskuteczniejsza walce z nadwagą była herbata Pu-erh, zawierając polifenole w wysokich dawkach oraz wiele składników mineralnych, które pomagają regulować metabolizm. Herbata ta miała także obniżać poziom cholesterolu i pozytywnie wpływać na pracę serca.

          Fundusz Wczasów Pracowniczych zaczął organizować wczasy połączone z  kuracją odchudzającą.  W końcu lat 70. Towarzystwo Przyjaciół Dzieci w  Szczecinie zoorganizowało kolonie odchudzające. Polecała je Telewizja Polska w odpowiedzi na list dziewczynki, która bardzo martwiła się swoją nadwagą.
     
          Kuracje odchudzające miały w swojej ofercie także ofercie luksusowe hotele. W  1987 roku oferował je m.in. nowo powstały i  chętnie odwiedzany przez rodzące się wówczas elity finansowe hotel „Orbis” w  Mrągowie. W  programie były marszobiegi, gimnastyka, masaże, aerobik, sauna, basen, odnowa biologiczna, konsultacje lekarskie i niskokaloryczna dieta.
     
          W latach 80. XX w. kobiety zaczęły walczyć z cellulitem. Jednym z najpopularniejszych form tej walki były masaże - domowe lub w gabinecie. W obiegu pojawiały się również tabletki na odchudzanie czy szalenie popularne na Zachodzie koktajle odchudzające w formie proszku do rozpuszczania.

         W latach 80. odchudzała się już cała Polska. Nie był to jednak efekt prozdrowotnych działań władz, a  amerykańskiej aktorki Jane Fondy, która dzięki coraz bardziej popularnym kasetom wideo zaszczepiła również nad Wisłą zachodnią modę na aerobik.

     
    Wybrana literatura:
     
    M. Milewska – Ślepa kuchnia. Jedzenie i ideologia w PRL
    Życie codzienne w  PRL, red. Małgorzata Choma-Jusińska, Marcin Kruszyński, Tomasz Osiński
    A. Szydłowska - Paryż domowym sposobem. O  kreowaniu stylu życia w  czasopismach PRL,
    K. Stańczak-Wiślicz - Opowieści o  trudach życia. Narracje zwierzeniowe w  popularnej prasie kobiecej XX wieku
    0
    Brak głosów
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Zając jest jednym z symboli Wielkanocy.
     
         Nazwa Wielkanocy w wielu językach została zaczerpnięta od słowa „pascha”, jednak w języku angielskim i niemieckim brzmi podobnie – Easter (ang.), Ostern (niem.) – i pochodzi od starogermańskiej bogini wiosny Ostary, w kulturze anglosaskiej znanej jako Eostre.
     
          Eostre, jako bogini wiosny, światła i odrodzenia, była kojarzona głównie z kurczakami i jajami, a jej świętym zwierzęciem był zając. W czasach przedchrześcijańskich zając był często przedstawiany jako towarzysz bóstw, ich posłaniec, a nawet w ich roli.  
     
          Zając jest symbolem Wielkanocy w wielu krajach, zarówno katolickich, jak i protestanckich. W wierzeniach ludowych zając często jest kojarzony z nadchodzącą wiosną i zmartwychwstaniem Jezusa. W kulturze anglosaskiej zając jest również jednym z głównych symboli świąt wielkanocnych.
     
         W Europie Zachodniej zając jest traktowany jako amulet, podobnie jak czarne koty. Zajączki wielkanocne łączą się w pary i są uważane za znak płodności. To dlatego obdarowuje się nimi dzieci podczas śniadania wielkanocnego, podobnie jak prezentami od Świętego Mikołaja w okresie Bożego Narodzenia.
     
         Zając, zwany w śląskiej gwarze hazokiem, także przynosi dzieciom upominki. „Jest uosobieniem tego prezentu, dzieci pytają „Co dostałeś na zajączka?”.  Jest nawet tradycja sporządzania gniazdka z siana dla zajączka, gdzieś w krzewach, tam jest koszyczek, pisanki i upominki, a drogę do niego znaczy się nieraz cukierkami, które rozsypały się zajączkowi z dziurawego worka” – twierdzi Grzegorz Odoj.
     
         Zwyczaj „wielkanocnego zajączka” wziął się najprawdopodobniej z jeszcze jednej legendy – związanej z Ostarą. Głosi ona, że Eostre, chcąc uratować zranionego, znalezionego w śniegu ptaka, zmieniła go w zająca. Zając, który kiedyś był ptakiem, nadal znosił jaja, które następnie malował i składał w darze swojej wybawicielce w dowód wdzięczności. 
     
         Jego pojawienie się w okresie Wielkanocy przypomina o tym, że Chrystus powstał z martwych, jakby uciekając przed śmiercią jak zając. Zajączek jest również symbolem odrodzenia, nadziei i radości, które przynosi Wielkanoc. W wielu kościołach zajączek jest przedstawiany z koszyczkiem z jajami, co nawiązuje do symboliki odrodzenia i nowego życia.
     

    Czytelnikom mojego bloga chciałbym złożyć życzenia Radosnych i Błogosławionych  Świąt Wielkiej Nocy.
    0
    Brak głosów
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Władze komunistyczne starały się zdezawuować religijny charakter Świąt Wielkanocnych
     
          Peerelowskie władze sprowadzając obchodzenie Świąt Wielkanocnych do jedzenia, świadomie „zapominały”, że świąteczne jadło może być symbolem i  nośnikiem „wartości religijnych, narodowych, rodzinnych, wartości związanych z  tradycją i  tożsamością kulturalną”, że malowane jajka są znakiem Zmartwychwstania.
     
          Władze PRL-u władze starały się zatrzeć religijne konotacje nawet w  samym nazewnictwie świąt. W  prasie i  książkach kucharskich jeszcze w  latach 60. Boże Narodzenie najchętniej nazywano „świętami zimowymi”. Na wiosnę Polacy obchodzili oczywiście „święta wiosenne”, bo nazwy „Wielkanoc” władze obawiały się jak diabeł święconej wody.
     
         Pisma kobiece i  książki kucharskie podpowiadały swoim czytelniczkom, jak przygotować „święta wiosenne”. „Przyjaciółka” w  1950 roku zamiast o „śniadaniu wielkanocnym” pisała o  „śniadaniu w  pierwszy dzień świąt”, podsuwając gospodyniom świąteczne przepisy na barszcz czerwony, bigos, galaretkę z  nóżek, jajka do święconego i  mazurek czekoladowy. „Z ciast najlepiej upiec zwykły drożdżowy placek dobrze słodki, z  kruszonką. Jest mniej kosztowny niż babka, łatwiej go przygotować i piec”.
     
         Jako świąteczne mięsiwo „Przyjaciółka” polecała… ozór wołowy peklowany, albowiem „obecnie ozory są na rynku i  nie są drogie”.
     
         Z  okazji świąt wielkanocnych Anno Domini 1983 „Kobieta i  Życie” pisała, że uginające się od potraw stoły to tradycja „już niemodna i  nie na czasie”, a „Życie Warszawy” zapewniało, że „nawet najgorsza kiełbasa nabiera wdzięku, jeśli ją się podaje i zjada z różnymi sosikami i smaczkami np. z majonezem, sosem tatarskim, ćwikłą i  chrzanem”.
     
         W  „Obiadach u  Kowalskich” na pierwszy dzień Wielkanocy proponowano wówczas zimne zakąski, wędlinę lub ryby, barszcz czerwony w  filiżankach, indyczą pieczeń z  farszem rodzynkowym, ziemniaki, smażone borówki i paschę, zapominając o jajkach i żurku z białą kiełbasą. We wznawianej w tych latach „Kuchni polskiej” o jajkach co prawda pamiętano, za to starano się zapomnieć, o  jakie święta chodzi.
     
        To, co najbardziej dziś uderza w świątecznych przepisach z okresu Polski Ludowej, to ciągłe przypominanie o oszczędzaniu i samoograniczeniu, wartościach całkowicie przecież sprzecznych z  samą ideą świątecznego posiłku. W  kwietniu 1960 roku „Kobieta i  Życie” starała się wywołać wyrzuty sumienia u  czytelniczek przygotowujących święta w  myśl zasady „zastaw się, a  postaw się”: „Gnębi cię przecież, że za uskładane na płaszczyk dla Basi pieniądze – kupiłaś szynkę, że zamiast wiosennych pantofli dla siebie – wódkę i coś od wódkę”.
     
         Święta Wielkanocne były też czasem wzmożonej pracy cenzorów. Pilnowali oni aby nie pojawiały się artykuły podkreślające religijny wymiar Wielkanocy. Media miały co najwyżej pisać o przedświątecznym zaopatrzeniu sklepów, myciu okien, malowaniu jajek i obfitym w tych czasach dyngusie.
     
         W 1986 roku w piśmie „Powściągliwość i Praca” wstrzymany został przez cenzurę rysunek autorstwa Juliana Bohdanowicza, przedstawiający wielkanocnego zajączka w otoczeniu pisanek, ponieważ – jak czytamy w decyzji urzędników z Mysiej – „treść rysunku bulwersująca opinię publiczną może wyrządzić poważne szkody interesom PRL. Tym, co miało tak bulwersować opinię, był cień zajączka, czyli tzw. zajączek, znak solidarnościowej Victorii.
     
    Wybrana literatura:
     
    M. Milewska – Ślepa kuchnia. Jedzenie i ideologia w PRL
    W. Roszkowski – Najnowsza historia Polski
    0
    Brak głosów
  •  |  Written by Marcin Brixen  |  0
    Po niedzielnym obiedzie mama Łukaszka zebrała całą rodzinę na naradę w kuchni. To znaczy: prawie całą, bo siostra Łukaszka gdzieś wyszła.
    - Słuchajcie - mama Łukaszka położyła dłonie na stole. - Musimy coś zrobić. I nie mówicie mi, że Unia Europejska to tylko dziewięć procent emisji, a USA i Chiny to ponad połowa. To co, mamy stać i czekać aż oni coś zrobią? Nie. I w związku z tym...
    Mama Łukaszka urwała, bo zorientowała się, że wszyscy patrzą gdzieś na coś za nią. Obróciła się. W drzwiach kuchni stała rozpromieniona siostra Łukaszka.
    - Planeta na razie ugaszona! - oznajmiła zadowolona i tanecznym krokiem weszła do kuchni.
    Mama Łukaszka rozlała kompot.
    - Że co? Że jak? - pytał zaskoczony tata Łukaszka.
    - Bardzo prosto - zaśmiała się siostra Łukaszka. - Koleżanka wzięła samochód i pojechałyśmy do centrum handlowego. Jeździmy tam co tydzień od kiedy są wszystkie niedziele pracujące. Tam w jednym sklepie siedzi na kasie taki facet. Startował kiedyś na posła, ale się nie dostał.
    - Niech zgadnę, startował pod hasłem "przywróćmy handel w niedzielę"? - odezwała się babcia Łukaszka.
    - Tak, i przywrócił, może nie do końca tak jak chciał, ale jednak. więc żeby mu nie było smutno to co tydzień go odwiedzamy.
    - Że też was stać - pokręcił głową dziadek Łukaszka. - Zakupy co tydzień. Rozpusta! Znaczy, kiedyś tak było, ale teraz...
    - Ależ my nic nie kupujemy! - pokiwała dłonią siostra. - Tylko chodzimy po sklepie!
    - A co z tą planetą - przypomniał Łukaszek.
    - Ano właśnie. Wsiadłyśmy z koleżanką do auta, odpaliłyśmy silnik i nagle podjechali swoim autem ekolodzy. Poinformowali nas, że nie możemy jechać, bo to za duża emisja CO2 i planeta płonie.
    - I co zrobiłyście? - spytał słabym głosem tata Łukaszka.
    - Dałyśmy im pięć dych i okazało się, że możemy jechać, a planeta już nie płonie - i siostra Łukaszka rozłożyła triumfalnie ręce. - Tadaam!
    - I ona myśli, że pięcioma dychami ugasiła cały pożar na zawsze na całej planecie - załamana mama Łukaszka oparła głowę na ręce.
    - O przepraszam, tego nie powiedziałam! - uniosła się siostra. - Nie mówiłam, że na zawsze. Tylko na jeden dzień. Ci ekolodzy przyjdą znowu po pieniądze jutro.
     
    0
    Brak głosów
  •  |  Written by sprzeciw21  |  0

    Jak ujawnił portal ŻycieStolicy.com.pl w artykule "Dlaczego KGS doprowadza Elewarr do upadku", działania obecnego zarządu Spółki mogą być dotknięte wadą prawną. Dlaczego?

    Najpierw przypomnienie Elewarr to państwowa spółka zbożowa, podlegająca obecnie Krajowej Grupie Spożywczej (dawnej Krajowej Spółki Cukrowej). Za czasów prezesa Daniela Alain Korony biła rekordy pod kątem terminu spłaty kredytu skupowego i zysków netto. Ale w 2022 roku odwołano prezesa i ... nastały nowy czasy i Elewarr zaczął podupadać (95 mln zł straty w 2022/23). Jednak nie tylko nie uzdrowiono sytuacji, ale dopuszczono się nieprawidłowości w zakresie funkcjonowania zarządu.

    Jak pisze ŻycieStolicy.com.pl - Lipiec 2023 roku nastąpiło odwołanie wiceprezesa zarządu Spółki i całej rady nadzorczej Spółki przez Krajową Grupę Spożywczą, zaledwie na kilka miesięcy przed zatwierdzeniem roku obrotowego. Nie podano żadnych przyczyn, powodów, nieoficjalnie chodziło o wsadzenie „swoich”. Wymieniono całą radę nadzorczą, a nie tylko pojedynczych członków, gdyż w przeciwnym wypadku wraz z zatwierdzeniem sprawozdania finansowego za rok obrotowy 2022/23 wygasłyby mandaty wszystkich członków (upływ kadencji) i całą procedurę powoływania trzeba by rozpocząć od nowa a byłoby to już po wyborach i po powołaniu nowego rządu. By tego uniknąć powołano nową radę w składzie: Magdalena Bartnik-Jaszewska, Piotr Kocięcki i Mariusz Grzegorz Obszyński. Za tą zmianą prawdopodobnie stał ówczesny prezes KGS – Marek Zagórski, były poseł i minister cyfryzacji z czasów PIS, który przekazał jak wynika z orzeczenia WSA niezgodnie z prawem, dane pesel Poczcie Polskiej w celu przeprowadzenia wyborów kopertowych (ostatnio nowa rada nadzorcza KGS odwołała zarząd spółki, ale samego prezesa Zagórskiego pozostawiła na stanowisku!) i Andrzej Śliwka czyli wiceminister aktywów państwowych, któremu podlegała KGS.

    Nowa rada nadzorcza to bardzo ciekawe towarzystwo. Pani Magdalena Bartnik-Jaszewska była w momencie powołania dyrektorem Biura Ministra Zdrowia. Następnie przeszła do „osławionej” Agencji Badań Medycznych (zwrot nie w pozytywnym znaczeniu, o wyczynach pana prezesa tejże instytucji pisały media), by zostać w tym roku dyrektorem biura Dyrektora Generalnego Głównego Inspektora Ochrony Środowiska. Zajmowanie funkcji dyrektora biura dyrektora generalnego i członka rady nadzorczej w Elewarrze może budzić wątpliwości co do łączenia tych funkcji w świetle ustawy z dnia 21 sierpnia 1997 r. o ograniczeniu prowadzenia działalności gospodarczej przez osoby pełniące funkcje publiczne. Co prawda istnieje odstępstwo przewidziane w art.6, ale nawet jeżeli w tym przypadku miałoby zastosowanie, to pozostaje pytanie czy ta nominacja była zasadna i w czymkolwiek pomogła spółce.

    Piotr Kocięcki, to dyrektor finansowy spółki zależnej od KGS – PZZ Stoisław, prokurent PZZ Stoisław, biegły rewident, od 2021 roku w radzie nadzorczej Piłka Ręczna Koszalin SA i członek rady nadzorczej spółki Elewarr. Czy wskazanie prokurenta z PZZ Stoisław do rady nadzorczej spółki Elewarr nie był jednym z elementów mających docelowo podporządkować Elewarr poprzez KGS – spółce PZZ Stoisław? Tak się składa, iż osobą, która nadzorowała Elewarr z ramienia KGS był członek zarządu tej Spółki (a zarazem prezes PZZ Stoisław) – Mirosław Narojek. Otwarte pozostaje pytanie czy wskazane osoby nie pobierają podwójnego wynagrodzenia?

    Mariusz Grzegorz Obszyński – to zaufany człowiek prezesa Marka Zagórskiego (byłego posła i ministra z czasów PIS) i podobno także pełnomocnik w Krajowej Grupie Spożywczej. Jeżeli ten fakt by się potwierdził, to czy pobiera wynagrodzenie tylko w jednej spółce czy w obu?

    Jak obejść prawo i objąć funkcję w zarządzie?

    Choć nowa rada nadzorcza mogła ogłosić konkurs na wiceprezesa, wybrała inne rozwiązanie, tj. oddelegowanie jednego z członków rady do czasowego pełnienia funkcji w zarządzie. Choć umowa spółki a także przepisy K.S.H. (te ostatnie odnoszą się do spółek akcyjnych) wyraźnie określają, że można być oddelegowanym jedynie na 3 miesięcy i tylko w sytuacji zawieszenia lub innych przyczyn uniemożliwiających pełnienie funkcji przez członka zarządu, rada nadzorcza przedłużyła dwukrotnie kolejne czasowe oddelegowanie do wykonania funkcji w zarządzie (ostatnio w styczniu). W ten sposób naruszono umowę spółki, a decyzje zarządu mogą być obarczone wadą prawną. Jak stanowi bowiem art.58 k.c. czynność prawna mające na celu obejście przepisów prawa jest nieważna. Dodajmy, że rada w tym czasie nie ogłosiła żadnego postępowania kwalifikacyjnego na wiceprezesa, choć 2 osobowy zarząd w takiej spółce jak Elewarr wydaje się zbędne (Spółka funkcjonowała już z jednoosobowym zarządem).

    Doktryna i orzecznictwo – jednoznaczne

    Jak podnosi K. Strzelczyk „zarówno zawieszanie w czynnościach poszczególnych lub wszystkich członków zarządu, jak i delegowanie członków rady nadzorczej do wykonywania czynności członków zarządu mają charakter tymczasowy. Dlatego w obu przypadkach rada nadzorcza powinna podjąć niezwłocznie odpowiednie kroki celem uzupełnienia składu zarządu.” Autor ten wskazuje dalej, że „rada nadzorcza powinna podjąć odpowiednie działania w każdym przypadku niemożności sprawowania czynności przez któregokolwiek z członków zarządu, bez względu na to, czy ma ona stały charakter. Może to nastąpić na skutek różnych zdarzeń, w tym także na skutek zawieszenia w czynnościach członków zarządu przez radę nadzorczą.

     Zawieszenie w czynnościach muszą usprawiedliwiać ważne powody, zarówno zawinione (np. zajmowanie się interesami konkurencyjnymi bez zgody spółki), jak i niezawinione (np. choroba) przez członków zarządu. Ocena w tym zakresie należy do rady nadzorczej.” Inny Autor, M. Rodzynkiewicz wskazuje, że „Nowelizacja Kodeksu spółek handlowych wyraźnie ograniczyła okres, w którym członek rady nadzorczej może na zasadzie delegacji pełnić funkcje zarządcze – są to maksymalnie trzy miesiące. Za niedopuszczalne zatem należy uznać ponowne delegowanie członka rady nadzorczej do pełnienia funkcji w zarządzie w związku z tą samą przyczyną, np. po kilkudniowej przerwie po upływie trzymiesięcznego okresu. Taką ponowną delegację należałoby uznać za nieważną jako podjętą w celu obejścia art. 383 § 1 ustanawiającego termin maksymalny (art. 58 § 1 k.c.) – tak A. Kidyba, Kodeks, t. II, s. 439. Jednakże za wyjątkową należy uznać sytuację, gdy z przyczyn obiektywnych w okresie trzech miesięcy nie udało się znaleźć nowego zarządcy na miejsce odwołanego czy też na miejsce tego członka zarządu, który złożył rezygnację (np. rozpisano konkurs na nowego członka zarządu, który zgodnie z przyjętą procedurą konkursową będzie trwał dłużej niż trzy miesiące).” Ale w tym czasie nie ogłoszono żadnego konkursu na ww. stanowisko w zarządzie.

    Wyrażony pogląd w doktrynie znalazł potwierdzenie w wyroku Sądu Okręgowego w Łodzi z dnia 28 kwietnia 2015 sygn. akt X GC 273/14 (LEX nr 2125909), który stwierdził że jeśli po upływie ustawowo określonego, maksymalnego czasu trwania delegacji, rada nadzorcza rozważa oddelegowanie swego członka do wykonywania czynności członków zarządu, jego dopuszczalność zależy od skutku, jaki się z nim wiąże. Jeżeli kolejna delegacja skutkowałaby de facto ciągłym wykonywaniem przez członka rady nadzorczej czynności członka zarządu, należy ją uznać za niedopuszczalną. Przepis art. 383 § 1 k.s.h. reguluje sytuację wyjątkową, gdy z powodu konieczności zapewnienia możliwości wykonywania zadań przez zarząd konieczne jest oddelegowanie do ich spełniania członka rady nadzorczej.

    Oczywiście KGS i rada nadzorcza Elewarru będą tłumaczyć, że przepisy KSH w tym zakresie dotyczą spółek akcyjnych, a zatem nie można tych zasad przyjąć w stosunki do spółki z o.o. nawet jeżeli w umowie spółki jest analogiczny zapis. Tyle, że byłaby to próba wytłumaczenia, obejścia prawa, bo w danej sprawie zastosowanie ma wyłącznie wykładnia funkcjonalna, czyli ograniczonej czasowości przepisu.

    zob. https://zyciestolicy.com.pl/dlaczego-kgs-doprowadza-elewarr-do-upadku/

    0
    Brak głosów
  •  |  Written by Smok Eustachy  |  0

    Patriarchalizm jest korzystny dla kobiet. Macie tu konkretny dowód. W patriarchacie funkcjonariuszka medialna Wyborczej nie musiałaby rozumieć, bo od tego by miała męża. Mąż musi rozumieć nie tylko żarty, ale i wyrafinowane środki wyrazu artystycznego, których używa Stanowski. Kiedyś uczyli o nich w szkole. Przy czym nie chodzi o pamiętanie teorii językoznawczej, ale o rozumienie ironii, sarkazmu i tym podobnych. Ja też ich używam, aby odsiać czytelników bloga. Odpadają ci, co ludzkiej mowy za bardzo nie kumają. Psychofani (siema, psychofany!) się natomiast rzucają. Wracając do pani Marii Korcz: w normalnym świecie zajmowałaby się domem i dziećmi a nie kompromitowała przed całą Polską. Od tego by miała męża, który by musiał dźwigać ciężar odpowiedzialności. Mamy tu przykład tzw. stereotypu, który zwalczają tzw. feministki. Okazuje się on jednak głęboko życiowy i uzasadniony empirycznie:

    https://twitter.com/gazeta_wyborcza/status/1770161399232135573

     

    Podobne wytłumaczenia, że to był żart, a ty nie zrozumiałaś, słyszałam już setki razy i wciąż do mnie nie przemawiają

    Piszę oczywiście o inbie Wyborczej, która próbuje dojechać Stanowskiego, na co jest zresztą za krótka, o czym nie wie i czego nie rozumie. Będzie o tym później. Mówiąc krótko, aby tekst był jasny za parę lat:

    image

    Wyborcza wysmażyła serię paszkwili, fabrykując rzekome wybryki Krzysztofa Stanowskiego, który święci tryumfy na Jutupce swoim Kanałem Zero. Obśmiał on usiłowania Wyborczej w swojej audycji, która zalicza miliony wyświetleń. Dla nas w tym momencie jest ważne, że wspomniana funkcjonariuszka Korcz naprawdę nie rozumie. Stanowski nie żartował nawet, tylko krytykował. Krytykował wypowiedź abp Marka Jędraszewskiego, w oczywisty sposób prawdziwą i słuszną. Ale prawdziwość owej wypowiedzi nie oznacza, że krytykowanie jej jest niedopuszczalne. Jest dopuszczalne, choć niezasadne i nie o to chodzi. Dalej: mamy niską karę dla byłego piłkarze za śmieci.

     

     

    Żeby nie było nieporozumień: całość winy ponosi redakcja Wyborczej, która przyjęła do pracy, zatwierdziła teksty i brnie. Dominika Wielowieyska jest odpowiedzialna. Odpowiedzialne jest też tzw środowisko i ałtorytety, które przyklaskują zamiast rozedrzeć szaty i zaprotestować przeciw ośmieszaniu kobiety. Gdzie jest Lempart ja się pytam? Czemu nie protestuje pod Agorą?

    Redakcja Wyborczej to miejsce, gdzie jeszcze niedawno grasował Kącki masturbując się przed koleżankami. Temat przerw w pracy na masturbację też jest tam żywy. Co o tym myśli leming? » Skoro we Wyborczej dzieją się takie ekscesy to co dopiero musi się dziać w DoRzeczy, albo Gościu Niedzielnym? Taka to jest dialektyka. Zajmijmy się jednak powyższymi wydarzeniami z perspektywy redpilowej:

    Mamy stereotyp, w którym mężczyźni rozmawiają o poważnych rzeczach, a kobiety paplają trzy-po trzy. Niedopuszczalny seksizm, pokazywany w filmach z lat sześćdziesiątych. Ale jak zbierzecie M Korcz, Elizę Michalik, Prostrację to co one mogą powiedzieć mądrego? Ano właśnie.

     

    image

     

     

    Dalej: mamy problem brania odpowiedzialności: jak mężczyzna nie rozumie ludzkiej mowy to jest to jego problem, ale jak kobieta nie rozumie to jest to problem całego świata, który ma się dostosować. Przecież M Korcz przyznała się, że wiele razy słyszała, że nie rozumie żartów. I co z tym zrobiła? To jest jej problem głównie, a pobocznie odpowiedzialność redakcji, która ją wyzyskuje. Albo jej kazała rżnąć głupa, albo wykorzystuje wprost nieumiejętność. Powinni ją odesłać do podstawówki na stosowne lekcje. Może prof. Bralczyk zrobi audycję na Kanale Zero?

    Dalej: mamy głosy, że przynajmniej kulturalna jest. To jest typowa taktyka kobieca: nie ważne że tworzy paszkwil, dopuszcza się bestialstwa, wciórności i wszelakiego występku. Wywołać chce ona słuszny gniew, i jak się jej powie kilka gorzkich słów prawdy to jej występki nie maja już znaczenia, ważne, że jej powiedział. I białorycerzyki się zlecą bronić uciśnionej. Wchodzenie na reputację, czyli kłamanie jest dla niej naturalne. I przedstawianie się jako ofiara Pisałem o tym przy okazji Gonciarza, który jest przykładem feministoidalnej degeneracji. I ten drugi Gargamel też jest.

    Działania wspomnianej funkcjonariuszki medialnej miały wykończyć Stanowskiego, wylewając na niego wiadra pomówień. W sensie ona kłamie na jego temat. I oczywiście już znajdują się obrońcy, szukający wytłumaczenia. Spektrum autyzmu znaleźli. Jak masz to spektrum to nie rozumiesz emocji i ironii nie rozumiesz ponoć. I wtedy redakcja jest winna. Czyli m. i. Wielowieyska. Albo – że ją zmusili. Weźcie.

     

    Ale tu jest jedno zastrzeżenie i poważna uwaga: autor drugiego paszkwilu to mężczyzna. I robi to samo. Więc?

    image

    Dlaczego paszkwile Wybiorczej są tak słabe? Wytłumaczenie materialne jest tu niewystarczające: ich jakość jest bez znaczenia, bo są tylko podkładką szantażującą: wypisywanie meili do reklamodawców, sponsorów z tezą: dlaczego popieracie sexizm, homofobię, transfobię, ableizm, mizoginizm? Jak nie przestaniecie to zrobimy wam koło pióra na zachodzie itp. Wyborcza tak działa od lat, czego nie pojmuje, albo nie chce pojąć, Galopujący Major. Tu akurat Stanowski ma takich sponsorów, którzy mają wytrąbione, ale potencjalnych reklamodawców może stracić. To nie jest tak, że chodzą oni za wyświetleniami itp. To są decyzje polityczne. Nie chce mi się rozwijać teraz tematu, napisałem natomiast Majorowi:

    Co do Wyborczej to robi ona to co zawsze i tak jak zawsze. Różnica jest taka, że Stanowski nie ma opinii antyreżimowej, a TV Republika ma. I listy proskrypcyjne firm reklamujących się w TV Republika działają, bo w tle są siepacze Tuska, którzy mogą wjechać na reklamodawców.

     

    Szantażowanie potencjalnych reklamodawców meilami że popierają homofobię i gnebienie niepełnosprawnych jest skuteczne, chyba że masz takiego sponsora, który jest gotów na wojnę. Pomijasz ten aspekt konfliktu.

    image

    Kończąc:

    W niedzielę ma być Ziemkiewicz u Stanowskiego, będzie się działo. Towarzysze wyborcze pruły się o tzw risercz ziemkiewiczowski, ale jak on wygląda na tle riserczu wyborczego? Ciekawe, czy Wojciech Orliński, działający wedle wyborczych metod zdobędzie się na komentarz?

     

    Stanowski o Wyborczej:

     

    https://youtu.be/Tv6ShztZZLc?si=eOQkvZrNeXSqZ047

    Salon24 o aferze:

    https://www.salon24.pl/newsroom/1367469,stanowski-reaguje-na-rewelacje-wyborczej-tej-gazety-nie-warto-tykac

    ja o duecie G-G:

    https://www.salon24.pl/u/smocze-opary/1328523,z-zycia-lewicy-gargamel-i-gonciarz

    https://www.salon24.pl/u/smocze-opary/1330721%2Cafera-gargamela-podsumowanie

    Major:

    https://galopujacymajor.wordpress.com/2024/03/21/wyborcza-vs-stanowski-czyli-jak-stare-przegrywa-z-nowym/

     

     
    0
    Brak głosów
  •  |  Written by Marcin Brixen  |  0
    - Dzisiaj mamy pierwszy dzień kalendarzowej wiosny - oświadczył tata Łukaszka zaglądając do swojej gazety. Ale mama Łukaszka zajrzała do swojej i oznajmiła, że nic z tego, wiosny nie ma i nie będzie.
    - To pieniędzy zawsze nie ma i nie będzie - wtrącił dziadek Łukaszka.
    - Za tego rządu, za poprzednich jakoś były  - zauważyła babcia Łukaszka.
    - O co chodzi z tą wiosną i dlaczego jej nie będzie wiosny w pierwszy dzień wiosny? - zapytała siostra Łukaszka jedząc budyń.
    - Bo planeta płonie - odparł Łukaszek.
    - Wreszcie ktoś, kto się choć trochę w tym orientuje! - zakrzyknęła mama Łukaszka z radością. - Tak, synu mój, masz rację! Planeta płonie!
    I dramatycznym gestem pokazała okno kuchenne, za którym drobno siąpił deszcz a termometr pokazywał plus dwa stopnie Celsjusza.
    Siostra Łukaszka rzuciła się do okna i zaczęła zachłanni wpatrywać w dal.
    - To co z tą wiosną? - powtórzyła pytanie babcia Łukaszka.
    - Wiosna została abortowana - oznajmiła z satysfakcją mama Łukaszka i położyła na stole "Wiodący Tytuł Prasowy" tak by wszyscy mogli przeczytać wywiad z aktywiszczem grupy "Zimowy Dream Team".
    W wywiadzie stało, że ze względu na płonącą planetę wiosna została abortowana. Aktywiszcze bardzo się z tego cieszyło, bo odzyskało łyżwy, sanki, czapki i rękawiczki i inne zimowe akcesoria, które już uważało za pogodowe wykluczone. Na końcu był podany telefon, pod który można było zadzwonić i zakupić trochę sztucznego śniegu zamiast jeździć po niego za granicę.
    - Co za bzdury - skomentował dziadek Łukaszka. - I jak oni niby tą wiosną abortowali? Czym?
    - Uchwałą Sejmu - rzekła z namaszczeniem mama Łukaszka. - Przegłosowano, że aborcja wiosny do dwunastego tygodnia jest bezpłatna, legalna i jest prawem człowieka. Mamy prawo znów nosić zimowe...
    - Zaraz, czy ten projekt uchwały nie wniosło do Sejmu jakieś NGO? - przypomniał sobie tata Łukaszka.
    - Tak, Stop The Spring PL - przypomniała mama Łukaszka.
    - Tak myślałem - Łukaszek podał tacie telefon.
    - Co tam macie?
    - Zarząd tej fundacji. Ho ho, kogo tu mamy? Sami Niemcy - ironizował tata Łukaszka. - Przewodniczący Alexander von Futtro, członkowie zarządu Heinrich Koschuch i Jorgen Schalnaschyje.
    - Czyli lobby czapkowo rękawiczkowe - skomentował dziadek Łukaszka. - To było do przewidzenia.
    Mama Łukaszka chciała coś powiedzieć, ale od okna odwróciła się siostra Łukaszka.
    - Nic nie widzę. Gdzie ta planeta płonie?
    I została wyrzucona z kuchni.
    0
    Brak głosów
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Pomimo wysiłków peerelowskiej propagandy mięso pozostawało głównym punktem odniesienia peerelowskiej kuchni i miarą życiowego sukcesu lub życiowej klęski.
     
         Ratunkiem dla narodowego bilansu białka miały być ryby, czyli „mięso postne”, jak je nazywano w  wielu polskich domach.
     
         Skoro Polska uzyskała 500 kilometrów wybrzeża, uważano, że poławiany przez kaszubskich rybaków dorsz powinien na stałe wejść do jadłospisu przeciętnego Kowalskiego. By rozsmakować społeczeństwo w tej rybie, Liga Kobiet organizowała nawet w  nadmorskich kurortach budki, w  których oferowała przechodniom bezpłatne smażone dorsze.
     
         Później wprowadzono „dni dorszowe” z  obowiązkową konsumpcją tych ryb w restauracjach i placówkach zbiorowego żywienia. Smażone na smalcu mrożone dorsze w  kostce królowały na stołówkach w  piątki i  w bezmięsne poniedziałki. Wielu wspominając peerelowskiego dorsza, przytacza powiedzonko z epoki: „Jedzcie dorsze, g… gorsze”.
     
         W sklepach rybnych zdecydowanie łatwiej niż o świeże ryby słodkowodne, z których szybkim psuciem nie potrafiły sobie poradzić państwowe centrale handlowe, było wówczas o  ryby morskie: wędzone makrele, śledzie z beczki, mrożone dorsze, mintaje, morszczuki, halibuty, kerguleny i błękitki.
     
          W stanie wojennym zaczęto propagować kalmara. Dietetycy chwalili go za dużą zawartość łatwo przyswajalnego białka. Pomimo licznych degustacji, pokazów i  publikowanych w  prasie przepisów egzotyczny głowonóg nie zaskarbił sobie serc Polaków, którzy zaliczyli go w poczet stworzeń, które na talerzu są „nie na swoim miejscu” Głowonogi stały się więc karmą czworonogów. „Nasz pies jadł najczęściej kalmary z kaszą” – wspomina niejeden właściciel psów w takim okresie.
     
         Inną niespełnioną nadzieją na rewolucję na polskich stołach był kryl, mały antarktyczny skorupiak, który pod chitynowym pancerzem krył pokłady tak pożądanego przez władze białka. Wyprawy polskich statków badawczych i przetwórczych w poszukiwaniu ławic kryla były w latach 70. wielkimi wydarzeniami medialnymi, opisywanymi w  nagłówkach gazet.  Polacy nie zasmakowali jednak „w ubogim erzacu homara i zamiast kotletów mielonych z  mrożonego kryla i  kaszy gryczanej albo kiełbasy wypełnionej antarktycznymi frutti di mare nadal domagali się od władzy kotletów ze swojskiego schabu”.
     
          Cennym źródłem wartości odżywczych są warzywa, jednak większość warzyw ma charakter sezonowy, a  pojawiające się na wiosnę nowalijki były niewyobrażalnie drogie. „Kobieta i Życie” namawiała więc swoje czytelniczki do uprawy w  doniczkach rzeżuchy i  szczypiorku „w okresie, kiedy nabycie zielonej sałaty przekracza nasze możliwości finansowe”.
     
         Niezależnie od wysokiej ich ceny na wiosnę wielu Polaków miało wrodzoną niechęć jedzenia warzyw,  a robotnicy odgrażali się, że „o pomidorach” nie będą pracować.
     
        Starano się więc wszelkimi sposobami przyzwyczaić Polaków do jedzenia warzyw innych niż kulturowo oswojone ziemniaki i  kapusta.
     
         W  latach 50. radzono kucharkom, aby zwiększyły udział owoców i warzyw w diecie robotnika rolnego: „Z początku będzie on nawet może trochę sprzeciwiać się zwiększeniu porcji warzyw. Z  czasem jednak, jak to wykazała praktyka, przyzwyczai się, a  nawet będzie się domagać podawania warzyw”.
     
          Postępowa gospodyni miała nie tylko uprawiać w ogródku różne jarzyny, ale także dbać także o to, aby ogródek ten był wyzyskany celowo, aby „rodzina mogła czerpać z niego zapas sił i zdrowia i tak cenną odporność na choroby”.
     
           W latach 60. zaczęto propagować nieznane wówczas w  Polsce warzywa: brokuły, kukurydzę cukrową,  kruchą sałatę, kapustę pekińską i  skorzonerę. „Przekrój” ruszył z  akcją sadzenia mało znanych warzyw na działkach szkolnych. W akcję włączyło się też Ministerstwo Oświaty, które zaleciło zakładanie przy szkołach warzywników z mało popularnymi jarzynami, oraz Centrala Spółdzielni Ogrodniczych, która „w dobrze pojętym interesie rozwoju racjonalnej konsumpcji warzyw”  całą tę akcję sfinansowała.
     
          W połowie lat sześćdziesiątych popularność zyskały mrożonki, które zastępowały braki owocowo-warzywne. W 1965 roku w nowym zakładzie produkcyjnym “Hortexu” w Górze Kalwarii zaczął działać pierwszy w Polsce tunel chłodniczy do produkcji mrożonych warzyw i owoców. Dwa lata później tygodnik “Stolica” poinformował, że już 15 ton mrożonek jest kupowanych codziennie przez warszawskie gospodynie.
     
           O ile w wielu publikacjach wskazywano, że z  jednej strony nadmiar mięsa w  diecie prowadzi do wielu schorzeń, a  z drugiej – odżywianie się wyłącznie warzywami i  owocami powoduje groźny dla organizmu niedobór białka.
     
          Pierwsze w  powojennej Polsce Towarzystwo Zwolenników Wegetarianizmu powstało w Olsztynie w 1976 roku, jednak jeszcze na początku lat 80. liczyło zaledwie kilkunastu członków.
     
           „Mięso kojarzyło się z sytością, zabezpieczeniem przed głodem, - napisała Katarzyna Stańczak-Wiślicz- z siłą i witalnością. Wydaje się, że praktyka dzielenia kartkowych przydziałów na w  miarę równe, choć niewielkie porcje, i  „sztukowania” posiłków miała przede wszystkim wymiar symboliczny. Jarskie menu byłoby kapitulacją w obliczu kryzysu, świadczyłoby o nieumiejętności radzenia sobie. Trzeba przy tym pamiętać o  politycznym wymiarze jedzenia – tak zwane dni bezmięsne powszechnie były odbierane jako represja ze strony władzy, a  plotki i  pogłoski mówiły o „wywożeniu” mięsa do Związku Radzieckiego”.
     
          Przejście na wegetarianizm było niekiedy traktowane jako odrzucenie praktyk będących wyrazem kulinarnego oporu wobec komunistycznej rzeczywistości.
     
          Wpływ na niepopularność wegetarianizmu mógł mieć fakt, iż najbardziej znanym wegetarianinem XX wieku był Adolf Hitler.
     
          Świetnie oddawał to kawał z drugiej połowy lat 70.: – Jak się nazywa człowiek, który nie jada mięsa? – Jarosz. – A jak się nazywa człowiek, który nie daje jeść mięsa? – Jaroszewicz.”

     
    Wybrana literatura:
     
    M. Milewska – Ślepa kuchnia. Jedzenie i ideologia w PRL
    D. Jarosz, M. Pasztor - W krzywym zwierciadle. Polityka władz komunistycznych w Polsce w świetle plotek i pogłosek z lat 1949–1956
    M. Mazur, S. Ligarski - Cywilizacja komunizmu. Odmiana nadwiślańska 1944–1956  
    Życie codzienne w  PRL, red. Małgorzata Choma-Jusińska, Marcin Kruszyński, Tomasz Osiński
    A. Szydłowska - Paryż domowym sposobem. O  kreowaniu stylu życia w  czasopismach PRL,
    K. Stańczak-Wiślicz - Opowieści o  trudach życia. Narracje zwierzeniowe w  popularnej prasie kobiecej XX wieku
    0
    Brak głosów
  •  |  Written by sprzeciw21  |  0
    0
    Brak głosów
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Dla wielu pamiętających komunizm historię PRL-u streścić można w trzech słowach: „mięsa nie ma”.
     
          Po wojnie władze komunistyczne deklarowały, że w  nowym ustroju mięso stanie się  dostępne dla zwykłych ludzi pracy. I  w pewnym sensie dotrzymały obietnic, z tym że robotnicy najczęściej jadali je pod postacią pasztetowej, kaszanki albo salcesonu.
     
         Przez cały okres PRL-u mięso było synonimem zamożności i dostatku, a  wraz ze wzrostem częstości spożywania posiłków mięsnych poprawiała się samoocena warunków materialnych mieszkańców Polski Ludowej. Nic dziwnego, że komunistyczna władza utożsamiała wzrost spożycia mięsa ze wzrostem ogólnokrajowego dobrobytu.
     
         Jednocześnie próbowano tak modelować nawyki żywieniowe Polaków, aby spożycie to rosło jak najwolniej. Działania te miały często charakter administracyjny. Polegały one głównie na reglamentacji oraz wprowadzaniu „dni bezmięsnych”. W latach 1946–1949 obowiązywał zakaz sprzedaży mięsa oraz serwowania dań mięsnych w restauracjach i stołówkach w środy, czwartki i w piątki. W  pozostałe dni ograniczono jego ilość do zaledwie 100 gramów, a  w jadłospisie mogły znajdować się co najwyżej cztery potrawy z  mięsa i  jego przetworów. Za złamanie tego prawa groził areszt do 6 miesięcy i grzywna do 500 tysięcy złotych; karze podlegał zarówno sprzedawca, jak i klient.
     
         W  „dni bezmięsne” można było za to jeść ryby oraz… drób, króliki i  dziczyznę.
     
         Zniesione w 1949 roku ograniczenia powróciły 10 lat później, gdy Ministerstwo Handlu Wewnętrznego z powodu przejściowych trudności „dniem bezmięsnym” ogłosiło poniedziałek. W  dniu tym w  restauracjach oraz na stołówkach podawano wyłącznie dania jarskie lub ryby, w  sklepach mięsnych zaś sprzedawano jedynie podroby, salcesony, kaszanki, słoninę i  smalec. „Katolicy poszczą w  piątek, a  marksiści powinni pościć w  pierwszym dniu tygodnia” – skomentował tę decyzję Mieczysław Rakowski.
     
         Władze komunistyczne nie ingerowała w  publiczne manifestowanie religijności poprzez wstrzymanie się od jedzenia mięsa w piątki, gdyż przynosiło ono dodatkowe oszczędności wiecznie brakującego mięsa.
     
         W obliczu permanentnych braków mięsa próbowano też ograniczyć jego popyt, zachęcając społeczeństwo do wyboru innych, bardziej dostępnych artykułów spożywczych. Edukację zaczynano od dzieci, którym w Kalendarzu uczniowskim na rok 1946/47 tłumaczono: „Czy wiesz, że gdybyśmy co dzień chcieli jeść mięso – to w niespełna rok musielibyśmy wyniszczyć wszystkie krowy, świnie i… konie, których oszczędziła wojna?”.
     
         Z kolei autorki książki „Żywienie rodziny” zapewniały, że produkty mleczne mogą doskonale zastąpić mięso, ale mięso nie może wejść na ich miejsce, bo nie ma ani tylu witamin co mleko, ani nie jest tak bogate w  ważne składniki mineralne. To samo można powiedzieć o  jajach, które zawierają równie wartościowe białko jak mięso, ale są znacznie od niego bogatsze w  składniki mineralne i witaminy.
     
         W kolejnej swojej książce „Gotuj smacznie i zdrowo”  te same autorki twierdziły, że z  produktów mięsnych bogate w  witaminy są tylko podroby, a dzienna porcja mięsa nie powinna przekraczać 10 dkg.
     
         Do końca istnienia PRL-u, szczególnie zaś w  epoce kryzysu lat 80., książki kucharskie i  prasa propagowały potrawy półmięsne lub dania o  odwróconych proporcjach, w których mięso stanowi jedynie dodatek.
     
         Władza propagowała też alternatywne sposoby odżywiania. Jedną z  metod wzbogacania zasobów mięsa w  PRL-u miała być hodowla popularnych już za okupacji królików. Fachowe artykuły zachęcające do hodowli królików pojawiały się w wielu czasopismach. W  lipcu 1980 roku Biuro Polityczne nakazało „stymulować rozwój drobnego inwentarza, a  szczególnie królików, hodowla ta może być źródłem samozaopatrzenia w  mięso małych miast”. W ślad za tym czasopisma zaczęły zamieszczać przepisy na dania z królika.
     
         Próbowano także propagować robienie kiełbasy z mięsa nutrii, jednak budziła ona wstręt u wielu „smakoszy” ze względu na swój specyficzny, ostry zapach.
     
         Alternatywą były też zakupy w  „tanich jatkach”, czyli sklepach, w  których sprzedawano mięso „pozajakościowe” – „uzyskane z  uboju zwierzęcia, które złamało kończynę lub okaleczyło się podczas transportu”.
     
         „Tanie jatki” oferowały także baraninę i koninę. Baranina traktowana była w  Polsce Ludowej jako produkt uboczny hodowli owiec, a  na rynek trafiały stare, wysłużone sztuki. Nawet w branżowych publikacjach pisano z pewną odrazą: „Mięso baranie bywa więcej lub mniej poprzerastane tłuszczem, posiada specyficzny, ostry zapach”.
     
         W przypadku koniny PRL złamał zakorzenione w  polskiej kulturze tabu żywieniowe związane z  końskim mięsem. Koń jako zwierzę wróżebne na Słowiańszczyźnie, pociągowe zwierzę domowe na wsi polskiej oraz towarzysz walki rycerzy i ułanów nie zasługiwał na zjedzenie przez Polaków. W „Kuchni polskiej” z 1957 roku znalazło się sześć stron, przestawiających przepisy na takie specjały, jak: ozór koński w szarym sosie, polędwica po angielsku, zrazy po nelsońsku, gulasz po węgiersku czy sztuka mięsa z  koniny zapiekana w sosie chrzanowym.
     
           Nadzieją dla polskiego rynku mięsnego był prowadzony przez kilka dekad eksperyment naukowy. W  1958 roku w  Zakładzie Badania Ssaków PAN w  Białowieży rozpoczęto program hodowli hybrydy żubra i krowy. Początki eksperymentu były bardzo obiecujące: ich mięso było smaczne i  zdrowe, a zwierzęta mogły  przez cały rok paść się na nieużytkach lub w  lesie. Niestety, hybrydy dziedziczyły po żubrze dziką naturę, stając się zagrożeniem zarówno dla swoich hodowców, jak i  sąsiadów (chętnie przeskakiwały płoty).
     
          W 1969 roku „Przekrój” ogłosił nawet  konkurs na nazwę dla dobrze rokującej hybrydy. Wybór padł na wymyślone przez czytelników słowo „żubroń”.
     
          Żubronie mimo wielu zalet nie uratowały rynku mięsnego w  Polsce. Ich mięsa z  hodowli prowadzonej przez Edwarda Sumińskiego w  jednym z  wielkopolskich PGR-ów skosztować mogli nieliczni bywalcy warszawskiej restauracji „Bazyliszek”.
     
    CDN.
     
    0
    Brak głosów
  •  |  Written by sprzeciw21  |  0
    Może być zdjęciem przedstawiającym 2 osoby i tekst
    0
    Brak głosów
  •  |  Written by alchymista  |  0

    Prezentujemy nieznany list Boromira syna Denethora, napisany z Rivendell, przed tragiczną podróżą Drużyny Pierścienia do Mordoru, która życie jego mężne i czynów wielkich pełne, chwalebnie zakończyła. Jak wiemy z Czerwonej Księgi, Boromir miał narastające wątpliwości dotyczące celu podróży i koncepcji zniszczenia Mordoru, opracowanej na naradzie u Elronda. Z czasem jednak pojął, z jak wielkim ryzykiem przyjdzie się mierzyć. Jako nacjonalista Gondoru był wielkim i walecznym wodzem, jednakże jego wyobraźnia nie wykraczała daleko poza granice tego co znał i kochał. Z biegiem podróży i stykając się z wieloma niebezpieczeństwami, Boromir doszedł do wniosku, że nawet jeśli wyprawa zakończy się powodzeniem, to jego kraj zostanie wcześniej zniszczony. Boromir nabrał przekonania, że mądrzej byłoby użyć Pierścienia do tzw. strategii „odstraszania” i że wobec groźby użycia tej najstraszniejszej z broni Nieprzyjaciel nie ośmieli się przekroczyć linii Anduiny. Namawiał więc uczestników wyprawy do zmiany celu podróży i przybycia do Minas Tirith. Liczył na to, że zdoła przekonać swego ojca, Denethora, by parasol ochronny wynikający z posiadania Pierścienia, roztoczył nie tylko nad Gondorem, ale i nad wszystkimi jego znanymi i nieznanymi sojusznikami. Tym samym widział Gondor jako gwaranta władzy, wiedzy i ładu na świecie, tak jak to wcześniej zdefiniował zdrajca Saruman. Ład postrzegał jako pokojowy sojusz wielu narodów skierowany przeciw Nieprzyjacielowi i dysponujący straszliwą mocą Pierścienia, będącą gwarancją, że zimna wojna nigdy nie przerodzi się w wojnę gorącą.

    Takie też poglądy zaprezentował Frodowi, a gdy Frodo je odrzucił, zapragnął przemocą odebrać Frodowi Pierścień. Gdy to się nie udało, Boromir nagle zrozumiał, że się mylił. Było jednak za późno, a jego niewczesne działanie przyczyniło się do rozpadu Drużyny i jego własnej śmierci w obronie tych, których się lękał, pogardzał, a zarazem podziwiał.

    Jednakże prezentowany niżej dokument pochodzi z poranka nazajutrz po naradzie u Elronda. Boromir dał się przekonać decyzjom Rady i jako mąż prawy początkowo całym sercem uwierzył w powodzenie planu. Nade wszystko ufał bowiem w potęgę Gandalfa, którego z takim zapałem zachwalał mu jego brat, Faramir, oraz liczył mocno na pomoc Aragorna, którego majestat wyczuwał szlachetnym swym sercem nieustannie. Wtedy majestat ten napawał go nadzieją, a plan budził w nim wręcz entuzjazm.

    Prezentując ten dokument czytelnikowi mamy nadzieję, że weźmie sobie do serca zarówno zawarte w nim tezy, jak i poświęcenie, z jakim Boromir bronił tych, od których zależało zwycięstwo sił kolektywnego Zachodu w wojnie ze związanym w ciemności Wschodem.

    List ten, pisany szyfrem, dotarł do Minas Tirith tuż przed zdobyciem przez Mordor żmijowych wałów Rammas Echor. Wprowadził on Denethora w stan skrajnego przygnębienia. Zrozumiał on, że Boromir zdradził swój lud na rzecz idei powszechnego i ostatecznego zwycięstwa nad wrogiem. My jednak przeczytajmy go takimi oczami, na jakie zasługuje.

     

     

    Najjaśniejszy Namiestniku Gondoru i Mój Panie,

    a Panie Ojcze mój Miłościwy!

     

    Wierzę ja, że wczorajsza wieczorna narada u Elronda nie miała sobie równych od czasów Pieśni Iluvatara, i że o uczestnikach tej narady – z wyjątkiem skromnego sługi Twego, Mój Panie – będą głośno śpiewali trubadurzy po wiek wieków i dopóki istnieje Arda. Plan wojny gotowy i choć zapewne zdać się on może przezornemu Oku Twemu Pańskiemu nazbyt zuchwałym, by nie rzec – szalonym – jednak umysłem mędrca i wojownika rzecz ogarniając ze strażnicy swej Pańskiej, ujrzysz wszelkie szanse powodzenia. Żałuję ja, że nie było ze mną Faramira, który lepiej ode mnie oddałby to, co się działo i postanowiono.

    Do rzeczy jednak, bo mężowie rycerscy nie zwykli na próżno machać jęzorem. Broń ta, zwana zgubą Isildura, ma moc zniszczenia Nieprzyjaciela. Wprawdzięć proponowałem ja, by użyć jej przeciw Nieprzyjacielowi jako broni odstraszania i wreszcie zapewnić pokój i pomyślność Gondorowi i jego sojusznikom, jednakże przekonano mnie, iż broń ta jest zdradliwa, nie zawsze daje to, co oferuje, a posiadanie jej wiąże się z pokusą, by stać się Nieprzyjacielowi podobnym. To znaczy, że ludzie, którzy oczekują pomocy Gondoru, musieliby go kochać z rozpaczą.

    Wiem ja, że nic cenniejszego, nic droższego nie masz, Mój Panie, nad dobro Gondoru i ponad wszystko inne dobro Gondoru wynosisz. Dowiedziałem się ja z ust Elronda, że zguba Isildura zgubiła go właśnie dlatego, iż tylko o swoim narodzie myślał i swojej własnej chwale, nie mając na oku dobra całego Środziemia. Isildur sądził, że dzięki tej broni uczyni Gondor najpotężniejszym państwem, a Gondorczyków najpotężniejszym narodem pod słońcem. Chciał Mordor odstraszać od wszczęcia wojny. Marzył, że mając moc szachowania Mordoru, podporządkuje Gondorowi inne narody, że wreszcie nastanie Władza, Wiedza i Ład. Że inne narody będą musiały mu płacić daniny w zamian za parasol ochronny, jaki daje Broń. Isildur nie chciał tej Broni używać, a jedynie grozić jej użyciem i trzymać Nieprzyjaciela w stałej niepewności. Przechytrzył jednak, gdyż nawet pokonany, Nieprzyjaciel wszędzie miał swe sługi. Zamordował Isildura, a Broń ukryta została w odmętach Anduiny, gdzie odnalazł ją pewien niziołek z plemienia, które w języku Rhunu zowią Moksza alias Moksel, to znaczy karzełki bagienne. Niziołek ten pragnął władzy absolutnej, lecz dręczyły go wyrzuty sumienia, gdyż zabił własnego brata czy może kuzyna, kłócąc się o to, który z nich będzie władał nad światem. Bijąc się z własnym, jeszcze bardziej niż on skarlałym sumieniem, stracił Broń, a otrzymał ją w swe ręce inny niziołek, z innego plemienia, które bardzo nie lubi pływać i boi się wody.

    Wiem, dziwne to wszystko, by karzełki wodne przegrały z karzełkami lądowymi. Dziwna to historia, ale ostatecznie tym sposobem Broń dostała się w ręce kolejnego niziołka, a właściwie jednego z czterech – tylu bowiem zawędrowało do Rivendell, ściganych przez sługi Nieprzyjaciela. Nikt nie wie, który z czterech ma w ręku Broń i niechaj się domyśla Nieprzyjaciel, ale bronić ja będę wszystkich piersią swoją własną jak tego jedynego.

    Na koniec zaś powiem to, co najważniejsze: jaki jest plan uderzenia na Mordor. Tak, uderzenia, Mój Miłościwy Panie, gdyż od dawna odzwyczailiśmy się myśleć, że kiedykolwiek będziemy mogli Mordor pokonać, a jedynie chcemy go odstraszać, choć dzisiaj zda mi się to śmiesznym. A nawet doszliśmy do wniosku, że mając Broń, która może zniszczyć Mordor, nie użyjemy jej, chyba że w ostateczności. A jednak to błąd. Tak jak nie ma fortecy nie do zdobycia, tak i Broń nie gwarantuje nikomu nieśmiertelności, gdyż nie jako eliksir została stworzona, lecz jako narzędzie wojny. Nie leczy ona ran i nie jest tarczą, lecz mieczem, i jako miecz powinna zostać użyta. Ceterum censeo Mordor powinien zostać zniszczony i zamienić się w popiół, nawet gdyby oznaczało to zniszczenie Gondoru. Lepiej umrzeć stojąc, niż na kolanach być wiecznie nieumarłym, jako rzekli nasi Przodkowie. Jeśli tej Broni nie użyjemy do ataku, a jedynie do obrony, Gondor wpadnie w niewolę – czy to niewolę Broni, zwanej też Chybris, czy to niewolę Nieprzyjaciela. Wtedy zasię przestaniemy być Gondorem, a staniemy się nowym Mordorem i ostatecznie ulegniemy zniszczeniu, jak wcześniej Numenor. A na cóż nam Śródziemie, skoro nie ma w nim miejsca na Wieczny Gondor, na Krainę Wolności? Na cóż nam Gondor, który nie jest Gondorem?

    Wierzę ja, Mój Najmiłościwszy Panie a mój Panie Ojcze Łaskawy, że umysłem swym swiatłym wnikając w sens słów tych, a nie w ich literę, uznasz nie tylko mądrość panów rady w Rivendell, ale i wielkie dobro, które z planu wyniknąć może. A jeśliby Broń ta przez nieopatrzność naszą wpadła nawet w ręce Nieprzyjaciela, tedy nie będziemy pluć sobie w brodę, żeśmy tak oczywistego, tak dobrego sposobu nie użyli dla ostatecznego zwycięstwa i wiecznej chwały Valarów.

    [kopia bez daty i miejsca. Notatka kopisty: list ten przyniósł do Denethora orzeł Gwaihir, odnalazłszy go przy zwłokach gońca w słonecznej krainie Anfalas]

    Najjaśniejszego Miłościwego Namiestnika Gondoru Sługa Najniższy i Syn Rodzony

    Boromir

    5
    5 (1)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Przez cały okres PRL-u jednym z częściej używanych w książkach kucharskich słów było słówko: „zamiast”.
     
         Po likwidacji prywatnych hurtowni, w 1948 roku wśród artykułów spożywczych oferowanych przez hurtownie Państwowej Centrali Handlowej znajdowały się prawie wyłącznie produkty uważane wówczas za zamienniki: oleje jadalne „w zupełności zastępujące oliwę”; margaryny marki „Unida” lub „Vita” „zastępujące masło”; „namiastki spożywcze” (proszki do pieczenia, aromaty do ciast, budynie, „pulchniki”); surogaty kawy; „owoce w płynie”.
     
         Oficjalnym propagandowym zapewnieniom o  osiągniętym już dobrobycie przeczyły publikowane przez „Przyjaciółkę” i „Kobietę i Życie” tygodniowe jadłospisy oraz przepisy, które nie pozostawiały złudzeń co do zamożności społeczeństwa. W  jednym z  numerów „Przyjaciółki” zamieszczono na przykład przepis na „tanie kotlety”. Ich podstawą było ciasto z mąki i gotowanych ziemniaków, w które gospodyni zagnieść miała niewielkie ilości podsmażonego mięsa. Obok znajdowała się instrukcja, „jak upalić jęczmień na kawę”. Pismo publikowało też przepisy na pastę z fasoli do chleba, kotlety z krowiego wymienia albo „tanią surówkę”.
     
         Propagowano jednocześnie „kolorowe jedzenie” , zgodnie z którym jeśli np. drugie danie ma kolor jasny, biały – to zupa powinna być kolorowa – zielona. „Kolorowe jedzenie” miało powiększać apetyt, powoływano się przy tym na autorytet sowieckiego akademika Iwana Pawłowa, „który wskazuje na poważny wpływ czynników psychicznych na apetyt i przyswajalność pokarmów przez organizm”.
     
        „Obowiązkiem patriotycznym – pisano -  stało się zagospodarowywanie resztek, które dotąd „bezmyślnie” przeznaczano na paszę dla zwierząt domowych”. Potępiano zatem karmienie kur obierzynami z jabłek i ziemniaków, gdyż można je – po odpowiednim przyrządzeniu – bardziej racjonalnie wykorzystać do celów spożywczych.
     
         Lansowany w socrealistycznej  literaturze styl życia przodowników pracy oparty był na wzorcach spartańskich. Socjalistyczny wojownik walczący o  przekroczenie planu korzystał nie tylko z  antycznych, ale i  z bliższych mu kulturowo wzorów ascety Pawki Korczagina z sowieckiej powieści „Jak hartowała się stal” Nikołaja Ostrowskiego. Ten socjalistyczny wzór osobowy „miał na celu nie tylko ukazywanie wartości pracy socjalistycznej, przeciwstawianej „zepsutemu”, imperialistycznemu Zachodowi, lecz tak naprawdę, wobec powszechnego braku żywności, wdrażanie społeczeństwu rygorów konsumpcyjnych. W istocie był to jeden ze sposobów tuszowania błędów systemu oraz studzenia w społeczeństwie negatywnych emocji”. Asceza z konieczności stała się więc wartością na drodze ku komunistycznej krainie obfitości.
     
        Bohater pozytywny literatury socrealistycznej jadł zatem skromnie i czynił to tylko po to, by móc wydajnie pracować dla kraju. Inaczej postępował wróg klasowy, który upodobał sobie restauracje, w których zamawiał wykwintne dania i najdroższe trunki, dając upust swemu wyrafinowanemu smakowi i pogardzie dla żyjącego w ubóstwie społeczeństwa. Propaganda komunistyczna lat 50. wykwintną kuchnię uczyniła synonimem burżuazyjnego stylu życia i  kapitalistycznego zepsucia.
     
         Podobne wzorce propagowano w polskim kinie socrealistycznym, gdzie „wszelkie jedzenie poza domem ukazywane było jako coś podejrzanego i niedobrego, kojarzonego z gangsterskimi interesami”.
     
         Po 1956 roku pojawił się trend, uprawiany przez wybitnych niekiedy felietonistów kulinarnych, będący próbą powrotu do kulturowych korzeni kuchni polskiej i  światowej, próbą ponownej nobilitacji sztuki gotowania. Dyskurs ten mógł rozwijać się dzięki powołaniu do życia w 1963 roku Instytutu Żywienia i  Żywności, który zajmował się upowszechnianiem wiedzy na temat zdrowego żywienia, ostrzegając przed otyłością i  nadmiernym spożyciem tłuszczów zwierzęcych.
     
        W latach 60. i  70. zaczęły pojawiać się książki „dla hobbystów i  smakoszów” , których autorami byli  m.in. ww. Tadeusz Żakiej czy Maria Iwaszkiewicz, w  której książce można było znaleźć przepisy na dania z  trudno dostępnych, bo eksportowanych masowo do Francji raków czy szparagów zapiekanych z  pomidorami. W  KAW-owskiej serii „Kuchnie różnych narodów” obok Kuchni rosyjskiej i Kuchni węgierskiej wyszły m.in. Kuchnia włoska i  Kuchnia francuska.
     
        Prawdziwą wyrocznią w  sprawach dietetyki była Irena Gumowska, która w bardzo popularnej, napisanej wspólnie z  profesorem nauk medycznych Julianem Aleksandrowiczem książce „Kuchnia i  medycyna”,  przedstawiała wpływ zawartych w pożywieniu witamin i składników mineralnych na zdrowie człowieka. Gumowska apelowała przy tym do  rządzących, aby zmieniali świadomość i  nawyki żywieniowe społeczeństwa, np.  dostarczając do wiejskich sklepów chleb razowy zamiast wywołujących raka białych bułeczek. „Polityką żywnościową – pisała - można ludziom ogromnie pomóc w  ochronie zdrowia, a  w naszym kraju nie jest to wcale tak trudne do przeprowadzenia”.
     
        W obliczu kolejnych kłopotów z mięsem w wydanej w 1971 roku książce „Dobra kuchnia: żywienie w rodzinie” pod redakcją Zofii Bagieńskiej i Marii Szczygłowe gospodarstwo domowe zostało przyrównane do zakładu produkcyjnego, którego prowadzenie wymaga fachowej wiedzy, umiejętności planowania i sprawnej organizacji pracy.  „Dobra kuchnia” stawiała na dania „niewyszukane, proste i niedrogie”. Jej autorki zalecały nie tylko tańsze gatunki mięsa, ale i mniej kosztowne zamienniki tłuszczów czy pieczywa: „Drogie masło można częściowo zastąpić margaryną, częściowo olejem sojowym, bułkę – chlebem pytlowym lub razowym (ten ostatni zawiera więcej cennych składników odżywczych), a makaron – częściowo kaszą jęczmienną lub pęczakiem”.
     
        Przez cały okres PRL-u jednym z częściej używanych w książkach kucharskich słów było słówko: „zamiast”. Zamiast cytryny w zupie cytrynowej w lecie polecano porzeczki, a w zimie żurawinę. Zamiast migdałów – płatki owsiane. Zamiast homara – kostkę z  mintaja. Wydana w  1961 roku „Kuchnia warszawska” zawierała nawet tablice produktów zamiennych, do których „dobra gospodyni powinna często zaglądać, ponieważ wybawią ją one z  kłopotu, biorąc pod uwagę okresowe trudności w  nabyciu potrzebnych surowców”.
     
       Najbardziej popularnym zamiennikiem czasów PRL-u była margaryna. W  latach 60. pojawiło się w  Polsce hasło reklamowe:  „Tylko mleczna margaryna zrobi z  ciebie Gagarina”, najczęściej jednak posługiwano się sloganami typu: „Bądź oszczędna i  kupuj margarynę”, „Margaryna polepsza smak każdej potrawy”, „Margaryna sprzymierzeńcem Twego budżetu” lub „Rozsądek przemawia za margaryną”. W  pamięci dawnych studentów – mieszkańców akademików zachował się społeczny odzew do tych haseł: „Margaryna mleczna przeciw ciąży jest skuteczna” i „Margaryna do kolacji zapobiega kopulacji”.
     
        Konieczność stosowania zamienników wynikała nie tylko z  „przejściowych braków” i  permanentnych kryzysów, lecz także z  niemożliwej do przezwyciężenia sezonowości. Pani domu musiała posiąść „umiejętność przystosowania się do możliwości aktualnego zaopatrzenia rynku i  wykorzystania sezonowych produktów”.
     
         W peerelowskiej telewizji bardzo mało było programów kulinarnych, gdyż wobec ciągłych braków podstawowych artykułów w sklepach, programy nie miały racji bytu. Gdy osławiony prezes gierkowskiej telewizji Maciej Szczepański wymyślił cykl programów poświęconych kuchni różnych narodów,  z pomysłu zrezygnowano ze względu na pustki w sklepach mięsnych: Nie wypadało się rozkoszować daniami, których nie można było przygotować w Polsce ze względu na braki podstawowych składników.
     
    CDN.
    0
    Brak głosów
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    W PRL, a szczególnie w latach 1949-1956 władze komunistyczne dążyły do ukształtowania nawyków żywieniowych Polaków.
     
         Państwo totalitarne za pomocą siły i  perswazji kształtuje postawy jednostek, starając się przy tym objąć wszystkie dziedziny ich życia – od wierzeń religijnych po stosunek do własnego ciała. W  zakres tych działań wchodzi również wpływ na sposób odżywiania się społeczeństwa, czyli tzw. polityka wyżywienia, której celem jest kształtowanie społecznie pożądanych wzorców spożycia i związana z tym edukacja konsumentów.
     
         Polska Ludowa kształtowała smak swoich obywateli na wiele różnych sposobów - poprzez kolektywizację rolnictwa i kontrolowany skup płodów rolnych wpływało na ilość i  jakość dostępnej żywności. Poprzez centralnie sterowaną gospodarkę decydowało o tym, co trafiło na sklepowe półki. Od państwa komunistycznego zależało więc, co w efekcie znalazło się na kuchennym stole przeciętnego Polaka.
     
        Nowe przyzwyczajenia dietetyczne starano się narzucić Polakom za pomocą poradników, książek kucharskich, prasy (zwłaszcza prasy kobiecej), radia, a  w późniejszym okresie także i telewizji. Od lat 40. aż do końca Polski Ludowej towarzyszyły kobietom, również w  kuchni, dwa tygodniki: „Przyjaciółka” oraz „Kobieta i  Życie” . Kształtowały one gusta i  nawyki kulinarne Polek, popularyzując zarazem program polityki żywnościowej państwa.
     
         O ile wychodząca od 1948 roku wielkim nakładzie  „Przyjaciółka” skierowana była do kobiet ze wsi i  małych miasteczek, a  także robotnic wielkich zakładów przemysłowych, to „Kobieta i Życie” czytana była przede wszystkim w  dużych miastach, głównie przez tzw. inteligencję pracującą, czyli nauczycielki, urzędniczki, działaczki społeczne i  partyjne.
     
        Oba pisma drukowały przepisy, porady kulinarne i tygodniowe jadłospisy, a nawet lekcje gotowania dla najmłodszych. Na ich łamach ukazywały się teksty fachowców, takie jak drukowany w  „Przyjaciółce” cykl „Encyklopedia gotowania”, redagowany przez słynną propagatorkę zdrowego odżywiania Irenę Gumowską, ale i  listy zwykłych czytelniczek, które dzieliły się swoimi domowymi przepisami.
     
         Kulinariami zajmowały się także dwa inne, skierowane do wyrobionych, inteligenckich czytelników pisma: krakowski tygodnik „Przekrój” i ukazujący się w Warszawie miesięcznik „Ty i Ja”. Do „Przekroju” pisywali: córka Jarosława Iwaszkiewicza, Maria Iwaszkiewicz, autorka felietonów „Kuchnia polska”, poświęconych polskim tradycjom kulinarnym, oraz Jan Kalkowski, który w  swoich krótkich felietonach „Jedno danie” popularyzował najczęściej potrawy kuchni zagranicznych. W  miesięczniku „Ty i  Ja”  o wysmakowanej kuchni pisał  muzykolog i  publicysta kulinarny Tadeusz Żakiej, ukrywający się pod podwójnym pseudonimem „Maria Lemnis i Henryk Vitry”.  Partyjnych decydentów coraz bardziej raziły propagowane przez magazyn zachodnie znamiona luksusu: hors d’oeuvre, homar i  melon w  szynce. Ostatecznie uznano, że „pismo jest nieprzystosowane do sytuacji gospodarczej kraju, że budzi tęsknoty nie do zrealizowania” , i zamknięto je w 1973 roku.
     
         Wydawane książki kucharskie zmieniały się wraz z  rytmem kolejnych dekad socjalizmu w  Polsce. W  latach stalinowskich w ich wstępach podkreślano, iż „dobra i  dbała o  dom gospodyni, która świadomie i  mądrze pojmuje swoje obowiązki, odczuwa istotny związek swej pracy w gospodarstwie z ogólnymi narodowymi celami wyznaczonymi przez partię i rząd .  Z kolei Zofia Czerny we wstępie do swojej „Książki kucharskiej” wskazywała, iż „żywienie człowieka, tak samo jak każda działalność, musi oprzeć się o  prawidłowe planowanie. Wymaga tego zarówno dobro osób, które mamy żywić, jak i  całokształt gospodarki narodowej” .
     
         Sposób odżywiania się w  komunistycznej Polsce przestawał być sprawą indywidualnych potrzeb, gustów i  przyzwyczajeń. Stawał się kwestią społeczną. Jednostka w  komunizmie była tylko częścią systemu i  jako taka musiała sprawnie w  nim funkcjonować. Siły do pracy zaś zapewniało jej przygotowane zgodnie z  naukowymi zasadami ówczesnej dietetyki jedzenie. Tak więc dobra, świadoma gospodyni przygotowując włąściwe posiłki podnosiła wydajność pracowników fabryk.
     
         Na początku lat 50. władze zapragnęły jednej, ujednoliconej księgi socjalistycznego gotowania na wzór słynnej sowieckiej „Książki o  smacznym i  zdrowym jedzeniu”, która powstała przy  współpracy „wielu lekarzy, naukowców, kucharzy i  gospodyń domowych”. Podobnie miało być w  wypadku „Kuchni polskiej”, stworzonej zbiorowym wysiłkiem zespołu specjalistów z  tytułami profesorów i  inżynierów oraz śląskiej gospodyni Heleny Kulzowej-Hawliczkowej, która opracowała większość przepisów.
     
        Na ponad 700 stronach księgi znajdowały się nie tylko przepisy, lecz także informacje na temat wartości odżywczej jedzenia, jego znaczenia dla zdrowia, diet leczniczych, wyposażenia i  organizacji pracy w  kuchni, przechowywania produktów i  podawania posiłków. Celem „Kuchni polskiej” było przejęcia kontroli nad życiem kulinarnym Polaków, uznając jednocześnie, że „każda wiedza dotycząca żywienia, która nie jest dystrybuowana przez placówki badawcze i instytucje państwowe, jest wiedzą fałszywą”.
     
        Czytelniczki już ze wstępu miały się dowiedzieć, że „ustrój socjalistyczny, wysuwając na pierwszy plan dobro człowieka, dąży nieustannie do poprawy jego bytu”. W tym celu budowana była cała sieć placówek naukowo-badawczych, które miały w naukowy sposób ustalić zasady prawidłowego żywienia człowieka. „Przekazując szerokim masom wyniki tych badań, przyczyniamy się do realizacji zadań nakreślonych przez naszą władzę ludową” – napisali autorzy wstępu.  
     
        „Kuchnia polska” miała do roku 1989  aż 29 wydań. W kolejnych edycjach zmieniały się ilustracje, modernizowały przepisy i  ideologiczna zawartość wstępów. Jedno pozostawało niezmienne: rzekomo racjonalne podejście do żywienia.
     
         W stalinowskiej Polsce tworzenie nowych nawyków żywieniowych stało się częścią szerszego programu kształtowania nowej, socjalistycznej mentalności. Wykuwany przez komunistyczny system Nowy Człowiek miał być silny i zdrowy, musiał się więc zdrowo odżywiać. Wyżywienie klasy robotniczej traktowano jako jeszcze jedno zadanie produkcyjne, a jedzenie przyrównywano do paliwa w maszynie: „Racjonalne żywienie człowieka – pisano - podnosi jego siły, a  tym samym wpływa dodatnio i  na podniesienie jego pracy, tak samo jak racjonalne zaopatrzenie maszyny w  paliwo i  smary zwiększa jej sprawność i  przedłuża okres działalności”.
     
          Stan zdrowia człowieka przestał być jego sprawą osobistą, ponieważ – jak głosił jeden z  poradników – „zdrowie jednostek ma decydujący wpływ na kształtowanie się przeciętnej zdrowia całego społeczeństwa, a  tym samym na jego siłę i  rozwój naszego Państwa”. Dieta człowieka zdrowego miała na celu „zapewnienie mu pełnej sprawności do pracy”.  Zalecano więc wysokie, nieeralne w ówczesnej sytuacji, normy kaloryczne. Stołówkowa norma zasadnicza pracownika PGR-u na ośmiogodzinny dzień pracy wynosiła ponad 4600 kcal. Za każdą nadgodzinę należało się pracownikowi dodatkowo 190 kcal. Norma dzienna zawierała 145 gramów białka (w tym 28 gramów białka zwierzęcego) plus 6 gramów białka za każdą nadgodzinę.  Jednocześnie wskazywano, iż : „ilości białka są wystarczające dla umiarkowanie pracującego mężczyzny. Idąc po linii ostatnich wskazań uczonych radzieckich, należałoby nieco podnieść normę białka zwierzęcego .
     
         Realia żywnościowe czasów stalinowskich dalekie były jednak od optymistycznych opisów zawartych w poradnikach. Z przeprowadzonych badań wynikało, iż dieta przeciętnej polskiej rodziny „opierała się głównie na ziemniakach i chlebie, które stanowiły 65% (29,3 kg) spożywanych artykułów, a towary uważane za luksusowe, takie jak mięso i  przetwory mięsne, tłuszcze, cukier i  słodycze, spożywano sporadycznie”.
     
     
    CDN.
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Marcin Brixen  |  0
    Czasy się zmieniają, systemy upadają, a w niedzielne przedpołudnia w polskich blokach zawsze niosą się odgłosy klepania tłuczkiem mięsa na kotlet schabowy. Miała z tym zwyczaj związek pewna sytuacja, w którą wplątali się rodzice Łukaszka. A było to tak.
    Na Dzień Kobiet panie z Komitetu Obrony Dewiacji, do którego należała i mama Łukaszka, wybrały się do restauracji. Przejrzały menu, ponarzekały, że jeszcze Karosław-Jaczyński steruje cenami i zamówiły coś najtańszego.
    Schabowe.
    - Ech, te schabowe to nie takie schabowe - zaczęła narzekać jedna z pań. Inne się przyłączyły. Kiedy dyskusja przeniosła się na temat kotleta idealnego, większość pań stwierdziła, że najlepsze schabowe robi ich koleżanka siedząca na końcu stołu.
    - Sekret dobrego schabowego to idealnie rozbite mięso - rzekła koleżanka. - U mnie robi to mąż.
    Kilka pań zażartowało, że może przyślą małżonków na naukę, koleżanka zażartowała, że mogą przyjść i jedna mama Łukaszka wzięła to na serio.
    Następnej niedzieli wraz z tatą Łukaszka stukała do drzwi mieszkania koleżanki.
    - Dobrze trafiliście, akurat się zabieram za obiad - koleżanka wpuściła ich do wnętrza, po czym poprosiła by usiedli na taboretach w korytarzu.
    - Stąd będzie najlepiej widać - wyjaśniła.
    Mama spojrzała na tatę, tata na mamę i usiedli. Koleżanka przygotowała dwa talerze: jeden z kawałkami mięsa, a drugi pusty. Jeden z kawałków ułożyła na desce z rysunkiem traktora, a obok ułożyła tłuczek i zawołała:
    - Filip, możesz zaczynać!
    Do kuchni zajrzał jakiś młody, mocno zbudowany pan z brodą i wąsem.
    - Dezodorant jest?
    - Już! - koleżanka ustawiła na stole pojemnik.
    - Dezodorant? - zdumiała się mama Łukaszka.
    - Spokojnie - odezwała się koleżanka. - Nie będziemy perfumować mięsa. Dezodorant jest zużyty.
    - No to po co...
    Ale koleżanka przerwała mamie Łukaszka ruchem dłoni.
    Filip wszedł do kuchni. Wziął do lewej ręki dezodorant, do prawej tłuczek. Okrążył kilka razy stół, a potem zrobił coś zaskakującego. Łokciem zrzucił zamaszyście deskę z mięsem na podłogę, rzucił się na nią i klęknął przyciskając ją kolanami do ziemi. Potem zaczął walić tłuczkiem w mięso, co pewien czas popsikując z zużytego dezodorantu. Cały czas przy tym ryczał wściekle:
    - Gnoju!!! Bandyto!!! Prowokatorze!!! Będziesz traktorem ulicę blokował?!!! Co, demonstrować ci się zachciało?!!! Masz gazem, masz!!! Teraz was lejemy!!! Co, uśmiechnięta Polska ci się nie podoba?!!! Uśmiechaj się, kurna!!! Uśmiechaj!!!
    koleżanka klęknęła obok niego z talerzami i co pewien czas wyciągała mu spod tłuczka gotowe już mięso i podrzucała świeży kawałek.
    Wreszcie skończyli.
    - Filip! Dosyć! Już wystarczy!
    Pan Filip rzucił oba trzymane w rękach przedmioty i wyszedł do sąsiedniego pokoju.
    - No i popatrzcie - zaśmiała się koleżanka podsuwając talerz pod nos mamie Łukaszka. - Mięso idealnie rozbite! Idealnie!
    Spojrzała w stronę taty Łukaszka, który nadal siedział z wytrzeszczonymi oczami i otwartymi ustami. dodała tonem wyjaśnienia:
    - Mąż jest policjantem.
    0
    Brak głosów
  •  |  Written by sprzeciw21  |  0
    0
    Brak głosów

Strony