Do blogera Wow czyli cz.IV o Prof. Weiglu

 |  Written by katarzyna.tarnawska  |  0
Szanowny Panie!
Miałam odpowiedzieć, na pańskie zastrzeżenia krótkim postem. Nie dało się krótko...
Stąd - niniejszy wpis.
Zapewne jest Pan zdolny czytać ze zrozumieniem. W moich poprzednich wpisach nie "walczyłam" o splendor mego Ojca, ale sprzeciwiałam się zmyśleniom redaktora Wójcika (czy to może Pan - ukrywający się pod nickiem Wow?) oraz "legendowaniu" prof. Szybalskiego w publikacji A. Allena..
Tak się złożyło, że właśnie wczoraj poczytałam ponownie "rewelacje" Arthura Allena. 
Krótko - takiego steku fantazji i bzdur - zebranego w jednym "dziele" - można ze świecą szukać (i - nie znaleźć). Nie umiem wciąż się zdobyć na wysłanie listu do A. Allena, teraz pewnie zmobilizuję się.
Pozwolę sobie na kilka (obszernych) cytatów:
">>...Najbardziej szczegółowe informacje o laboratorium Weigla w latach wojny pochodzą od Wacława Szybalskiego, który spisał wspomnienia własne i zebrane od innych świadków. Rodziny Szybalskich i Weiglów łączyła przyjaźń. Szybalski, jego brat i ojciec pracowali podczas wojny w laboratorium i byli świadkami wszystkiego, co się tam działo. Stefan, ojciec Wacława, przewodniczył klubowi myśliwskiemu, do którego należał Weigla sam Wacław blisko przyjaźnił się z Wiktorem Weiglem. Te związki prawdopodobnie uratowały im życie. Radziecki naukowiec, którego postawiono na czele instytutu Weigla, wprowadził się do apartamentu skonfiskowanego Szybalskim, oni zaś przenieśli się do innego mieszkania w tym samym budynku przy ulicy Świętego Marka naprzeciwko Ogrodu Botanicznego275.<<

>>Stefan Szybalski pracował najpierw jako tłumacz polsko-rosyjski, dzięki czemu był obecny na spotkaniu z Chruszczowem, a potem zarządzał należącą do laboratorium „flotą” (choć to określenie nieco na wyrost) samochodów. „Oczywiście nie otrzymaliśmy żadnej rekompensaty za mieszkanie – mówił Szybalski. – Człowiek się cieszył, jeśli uszedł z życiem”. Weigl dwukrotnie uratował Szybalskich przed wywózką, pod pretekstem, że są niezbędni do działania jego laboratorium. Jak większość zamożnych osób we Lwowie, Szybalscy otrzymali radziecki paszport z budzącym strach paragrafem jedenastym, który zakazywał posiadaczowi paszportu zamieszkiwania w pobliżu granic lub dużych miast. Taki paszport de facto stanowił bilet na Syberię…<<

>>…Szybalski, student pierwszego roku chemii na politechnice, dość łatwo przystosował się do sytuacji... Typowy dzień Szybalskiego pod radziecką okupacją zaczynał się śniadaniem o ósmej rano, po którym następowała pięciominutowa jazda rowerem na politechnikę, gdzie część czasu poświęcał studiom. Głównym jego zajęciem na uczelni w tym okresie była jednak produkcja trotylu dla antyradzieckiego podziemia. Potrzebne składniki kupował w sklepie żelaznym na ulicy Akademickiej. Profesor Edward Sucharda, chemik organiczny i rektor politechniki, nauczył Szybalskiego i trzech czy czterech innych studentów, jak robić bomby. Rosjanie wywozili do Niemiec całe pociągi surowców i żywności, a potem do pustych wagonów ładowali Polaków ze Lwowa i innych miast i wywozili na Syberię. „Uważaliśmy wtedy, że im mniej mają wagonów, im większe zamieszanie, tym mniej ludzi mogą wywieźć – wspominał Szybalski. – Wiedzieliśmy, że to wszystko minie, bo za trzy miesiące Amerykanie wygrają wojnę i będziemy wolni. Tymczasem jednak trzeba było zatrzymać deportacje”. Wyprodukowane bomby trzymali w piwnicy pod laboratorium chemicznym. Szybalski nie należał do grupy zajmującej się zaminowywaniem, ale parę razy zaproszono go, by się przyglądał. „Kiedyś wieźli do Niemiec żywe kurczęta. I nagle pojawiła się chmura pierza, a kurczęta biegały bez głów. Zniknęliśmy w lesie”…<<
>>…Być może to w tym właśnie czasie Weigl podjął interwencję na rzecz swego dawnego asystenta. Nie istnieją żadne pisemne potwierdzenia ich kontaktów, jednak nieco później w 1942 roku Fleckowie i ich asystenci pojawiają się na liście zatrudnionych w lwowskim oddziale kierowanego przez Eyera Instytutu Badań nad Tyfusem i Wirusami. Szybalski podawał, że Fleck pracował jako karmiciel wszy, ale Fleck po wojnie nic o tym nie wspominał i wydaje się to raczej mało prawdopodobne338.<<

>>…Znaczna część informacji o strukturze laboratorium Weigla podczas wojny pochodzi od Wacława Szybalskiego, którego kariera genetyka – wynikła z zainteresowań obudzonych przez Weigla – zaprowadziła później do Cold Spring Harbor Laboratory, Rutgers University i University of Wisconsin. Choć w 1941 roku miał zaledwie dwadzieścia lat, Szybalski był wyjątkowo opanowanym i stanowczym młodym człowiekiem. Jako nastolatek słuchał wykładów sławnych lwowskich profesorów, a choć w latach 1939–1941 studiował chemię na Politechnice Lwowskiej (w chwilach, gdy nie produkował bomb w piwnicy), słuchał wykładów Stefana Banacha, Antoniego Łomnickiego, Włodzimierza Stożka i Kazimierza Bartla. Ten ostatni pod koniec lat dwudziestych był trzykrotnie premierem rządu polskiego, a Szybalski błyszczał na jego zajęciach z geometrii opisowej i perspektywy. Niemcy aresztowali Bartla wkrótce po inwazji; gdy odmówił przewodniczenia marionetkowemu rządowi, zamordowali go 26 lipca 1941 roku.<<

>>Już w pierwszych dniach niemieckiej okupacji Weigl zwrócił się do Szybalskiego, by zebrał grupę osób obojga płci, w miarę możności zasłużonych profesorów, i zatrudnił ich jako karmicieli wszy. Jego „oddział hodowców” był jednym z kilkudziesięciu, jeśli nie kilkuset zespołów w instytucie; każdy zespół składał się z kierownika i dwunastu–piętnastu karmicieli. W grupie Szybalskiego znaleźli się sławni matematycy szkoły lwowskiej, którzy uniknęli kaźni i nie zostali wywiezieni: Stefan Banach, Jerzy Albrycht, Feliks Barański, Bronisław Knaster, Władysław Orlicz. Prowadzoną przez nich Księgę Szkocką ukryto na boisku piłkarskim, skąd została wykopana po wojnie. Do grupy należeli też chemik Tadeusz Baranowski, były rektor uniwersytetu Seweryn Krzemieniewski i jego żona Helena (oboje bakteriolodzy), a także kompozytor Stanisław Skrowaczewski, późniejszy dyrygent orkiestry symfonicznej w Minneapolis. Szybalski zgromadził matematyków (szczególnie dotyczyło to Banacha) z przyczyn częściowo osobistych. „Myślałem, że zapewne nauczę się czegoś w ich towarzystwie, codziennie przysłuchując się ich dyskusjom. Jako były harcerz i lwowiak z krwi i kości wyobrażałem sobie, że może jakoś zdołam ich uchronić przed niebezpieczeństwami wojny”. <<
Teksty szczególnie kuriozalne - wytłuściłam. Komentować już nie warto, zwłaszcza że czyniłam to w poprzednich wpisach.
Bez wątpliwości - Weigl uratował życie wielu bardzo osobom, wśród nich była rodzina pp. Szybalskich.
Natomiast te "wielkie zasługi rodziny Szybalskich" wobec Weigla oraz Instytutu - to ordynarny mit. Bardziej elegancko - legenda.
Dopóki żył prof. Jan Starzyk (zmarł w 1994) oraz "ojciec Paweł" czyli prof. dr Henryk Mosing (zmarł w 1999 we Lwowie) nikt jakoś nie słyszał o tych wielkich zasługach. 
A na przykład historia, jak to Stefan Szybalski przewodniczył klubowi myśliwskiemu, do którego należał Weigl, jeśli jest prawdziwa, to rzuca zupełnie inne światło na rodzaj relacji Weigla z Szybalskim. Pozwolę sobie na cytat - tym razem ze wspomnień Wiktora Weigla: "Ojciec rygorystycznie przestrzegał zasad etyki łowieckiej, toteż nic dziwnego, że po kilku tygodniach w kole doszło do zatargów między nim, a jego towarzyszami, którzy polowali więcej dla mięsa, niż dla sportu. Na jednym polowaniu zimowym zdarzyło się, że na moje stanowisko wyszedł koziołek, już bez poroża, z sarną. Naturalnie przepuściłem zwierzynę nie strzelając, bo co prawda prawo łowieckie pozwalało na strzelanie śrutem zimą do saren ale było to niezgodne z etyką łowiecką, gdyż prawdziwy myśliwy w ogóle w tym okresie do saren nie strzela, a tym bardziej śrutem. Po zakończeniu polowania wytworzyła się nieprzyjemna sytuacja. Prezes koła zarzucił mi, że przepuściłem dwie sztuki, narażając koło na straty finansowe. Po krótkiej, ale ostrej wymianie zdań na temat etyki myśliwskiej między Ojcem a prezesem Ojciec zapytał: >> Ile więc, według pana, były warte te sarny?<< - >> Około 30 złotych<< odparł prezes. >> Oto 30 zł<< - rzekł Ojciec, >>i proszę skreślić nas z listy członków<<".   
To zdarzenie raczej nie może być źródłem chwały dla prezesa. Ani nie świadczy o serdecznych czy bliskich relacjach prof. Weigla z prezesem.
Może też jeszcze jeden cytat z książki Arthura Allena (na podstawie "wspomnień" prof. Szybalskiego): 

"...To w tym właśnie okresie Weigl stał się zapalonym łucznikiem. Pewnego dnia w ulubionym sklepie myśliwskim zobaczył łuk. Wkrótce opanował ten sport i założył lwowskie stowarzyszenie łucznicze. Nauczył strzelać syna i kilku jego przyjaciół, między innymi Janka Reutta, Franka Schramma i Wacława Szybalskiego, który później został filarem wojennego laboratorium Weigla. Pierwsze tarcze ustawiali w Ogrodzie Botanicznym za laboratorium, potem zaś ćwiczyli na terenach Targów Wschodnich.

„Weigl był bardzo dobry – wspominał Szybalski. – Strzelał z odległości dziewięćdziesięciu metrów, podczas gdy ja stałem w odległości trzydziestu. By strzelić na dziewięćdziesiąt metrów, trzeba mieć dobry, mocny łuk. Strzelałem do celu, a nad głową świstały mi jego strzały – bzzzz, bzzzz. Zajmował się tym aż do końca wojny”181.
I - równolegle - cytat ze wspomnień Wiktora Weigla:
"Może było to kiedyś w zimie, gdy w sklepie sportowym pana Prugara oglądaliśmy narty i Ojciec zobaczył tam łuk."...
"...Ojciec postanowił zoganizować sekcję juniorów PZŁ przy lwowskim klubie spotowym 'Pogoń'. Musiał pokonać nie małe trudności, młodzieży szkolnej nie wolno było bowiem należeć do klubów spotowych, groziło to nawet wydaleniem ze szkoły. Ojciec musiał użyć swoich wszystkich wpływów i znajomości, aby te przeszkody usunąć. Władze szkolne udawały, że o niczym nie wiedzą. I tak powstała młodzieżowa sekcja łucznicza, którą tworzyli głównie moi koledzy Wacek Ogielski, Jasiek Reutt, Jacek Chwalibogowski, Tomek Schramm no i ja." 
Jakoś nie ma w tym wspomnieniu "Wacława Szybalskiego, który później został filarem wojennego laboratorium Weigla", i który "był wyjątkowo opanowanym i stanowczym młodym człowiekiem", który w czasie sowieckiej okupacji "dość łatwo przystosował się do sytuacji", a "Głównym jego zajęciem na uczelni w tym okresie była jednak produkcja trotylu dla antyradzieckiego podziemia".
Nie muszę się specjalnie wyzłośliwiać. Nie zastosowałam "sztuki pomówień i przeinaczeń". W tej chwili - jest to pomówienie z pańskiej strony. I może jest Pan w stanie zauważyć - nie eksponowałam ani mego Ojca, ani tymbadziej Rodziny, na którą miałby "spaść splendor". 
Możliwe, że nie dość wyraźnie podkreśliłam, iż oburzają mnie fantazje, przeinaczenia i zwykłe kłamstwa w obu pozycjach opartych o "Najbardziej szczegółowe informacje o laboratorium Weigla w latach wojny" które "pochodzą od Wacława Szybalskiego". 
Taki, nie inny, był sens i cel moich wpisów.
Przyznam, że pańska reakcja ucieszyła mnie: "uderz w stół - nożyce się odezwą". 
Dodam na koniec, że do dziś odczuwam wspólny z mym ś.p. Ojcem ból - że wszyscy, którym pomagał podczas wojny prof. Weigl, ratując im życie, a którzy po wojnie osiągnęli wysokie pozycje zawodowe i społeczne - od profesora odwrócili się. Nikt nie stanął w jego obronie. Nikt nawet nie podał Mu ręki. A za to dziś - pojawiają się "herosi" pokroju prof. Szybalskiego czy "wytrwali bardowie" - jak red. Wójcik. I obaj - "pieką" przy tym "ogniu" własną "pieczeń". Ciekawam, kogo Pan reprezentuje? Albo - o czyj "splendor" zabiega?

Ilustracja: Prof. Dr Rudolf Weigl - ZWYCIĘZCA TYFUSU PLAMISTEGO 
(z albumu 23 karykatur wykonanych przez artystę malarza Leszka Szczepańskiego, ofiarowanych Profesorowi w dniu Imienin 17.IV.1941 r.) 
Akwarela (38,0x20,5) MP.H. 372 
Własność: Muzeum Narodowe Ziemi Przemyskiej w Przemyślu

http://www.lwow.home.pl/weigl/album/karykatury.html

5
5 (3)

Więcej notek tego samego Autora:

=>>