O Wołyniu, "Wołyniu" i pewnym niedosycie

 |  Written by Krzysztof Karnkowski  |  1
Z góry przepraszam czytelników regularnych, ponieważ niektóre fragmenty tego krótkiego tekstu przeczytają po raz trzeci. Pisząc kilka zdań o „Wołyniu”, w chwili, gdy film ten znika już z ekranów kin, muszę przypomnieć kilka myśli ze starszych komentarzy i tekstów – o „Mieście ‘44” Jana Komasy i wydanym niedawno zbiorze dokumentów „Wołyń. Bez komentarza”.

Jak mogą Państwo pamiętać często krytykowany za zbytnią swobodę reżysera w podejściu do historii, a postacie za jeszcze swobodniejsze podejście do siebie, dziewcząt do chłopców zwłaszcza, moim zdaniem zyskiwał pełnię i rację bytu, jeśli traktować go jako artystyczną wizję, zafascynowanego współczesnym kinem reżysera, uzupełniającą „Powstanie Warszawskie”, grany wcześniej montaż zachowanych kronik powstańczych i współczesnej, tworzącej narrację serii dialogów. Fabuły Komasy, którą potraktowałem jako film właśnie, nie zaś kinową lekcję historii, broniłem, pamiętając o dokumencie, którego zresztą pomysłodawcą był ten sam autor. Jedną z najostrzejszych krytyk „Miasta ‘44” napisała zaś w tamtym czasie Agnieszka Żurek, dziennikarka, z którą prawie zawsze się zgadzam. Jednak tym razem miałem do sprawy podejście zupełnie inne i w „Mieście” zobaczyłem raczej fragment polskiej historii stanowiący tło do reżyserskiej przygody z kinem gatunkowym, próby zwycięskiej i dzięki temu mogącej, wbrew obawom, przynieść dobre owoce. Dla Agi tymczasem była to raczej ekranizacja i ilustracja tez Piotra Zychowicza.

Niedawno pisałem tutaj o przywołanym zbiorze wołyńskich dokumentów, wychodząc z założenia, że z „Wołyniem” Smarzowskiego może być podobnie, że film, dzieło autorskie, uprawomocni solidna podstawa dokumentalna. Dlatego też z wyprawą do kina czekałem prawie do końca, najpierw wyrywając z codziennej bieganiny czas na lekturę. Gdy już do kina dotarłem, dostałem potwierdzenie swojej tezy. Sam film tymczasem jednak, choć dobry, w pewnym stopniu mnie rozczarował. Pokazując sceny krwawe i brutalne, Smarzowski nie poszedł tak daleko, jak Komasa, nie poszedł nawet tak daleko, jak on sam przy poprzednich filmach. Owszem, nawet na moim, pozbawionym licznej widowni seansie znalazły się osoby, które nie wytrzymały i wyszły, kilka scen było tak strasznych, jak pokazywane wydarzenia w rzeczywistości,  ja jednak – razem z żoną – po obejrzeniu „Wołynia” poszedłem zjeść obiad. A, do cholery, to powinien być taki film, po którym obiadu zjeść nie można!

Z drugiej strony nie potrafię, mimo otwierającego „Wołyń” cytatu o dwukrotnym zabiciu Kresowian, uznać go za wydarzenie patriotyczne. Owszem, pokazano tu gehennę ludzi i dobrze, że film ten powstał, co do tego nie mam wątpliwości. Tyle tylko, że sądzę, co jest raczej obserwacją, nie zarzutem, że to dzieło nie powstało, jak czasem się to nam tłumaczy, z pobudek patriotycznych. Smarzowski jest po prostu specjalistą od znajdowania i pokazywania strasznych i zwyczajnie przykrych wycinków rzeczywistości i taki też wycinek, tym razem znów w  najnowszej historii, sobie znalazł. Nie wiem zresztą, czy ktoś inny temat udźwignąłby lepiej. Jednak mam pewien kłopot z tym, że jeśli ktoś popatrzy na „Wołyń” tak, jak Agnieszka Żurek spojrzała na „Miasto ‘44”, będzie miał do tego pełne prawo. Bo przecież Polacy w tym filmie od Ukraińców lepsi są tylko trochę. Nie ma tu praktycznie nikogo, z kim można by się utożsamić, bo z kim? Z główną, niestabilną emocjonalnie bohaterką? Jej mężem, który kupił ją jak krowę na targu, za co los wynagrodzi go przerwaną śmiercią a uzasadnioną przecież niepewnością co do ojcostwa noszonego przez nią dziecka? Jej ojcem, pragmatycznym i dbającym o rodzinę antysemitą? Z dobrymi Ukraińcami? Z Których obecności nie czynię zarzutu, bo wiem ze znanych mi świadectw, że i takich nie zabrakło? Pozostali Ukraińcy to potwory lub oportuniści, Rosjanie w tej układance są kolejnymi złymi, zaś Niemcy, jeśli nie jest się akurat Żydem, robią właściwie za dobrych – co też oczywiście ma swoje uzasadnienie w tym konkretnym czasie i miejscu, niemniej brakuje tu dobrych i normalnych Polaków. A przecież Smarzowskiemu we wcześniejszych filmach kilku takich, mimo zła i brzydoty jego świata, się trafiło. Jeśli więc ktoś zobaczy tu film nie polski, a antypolski, cyniczne wykorzystanie pewnej koniunktury, to ja się z nim nie zgodzę, ale zrozumiem taką interpretację.

Jeśli popatrzeć zaś na „Wołyń” bez oczekiwań patriotycznych czy historycznych, dostaniemy film dobry, do którego jednak można się przyczepić. Początek, który ma swoich fanów, jako cicho sączącą się w fałszywą sielankę zapowiedź nadchodzącej apokalipsy, dla mnie przede wszystkim był jednak przydługim dokumentem o folklorze. Potem było już lepiej, kilka scen udało się Wojciechowi Smarzowskiemu mistrzowsko, przy czym dla mnie najmocniejsze było chyba zestawienie trzech mszy świętych, poruszające bardziej, niż późniejsze masakry i lasy usłane trupami. W pokazie okrucieństwa (rąbanie siekierami, palenie, rozrywanie końmi) kilku rzeczy widzom oszczędzono, może po to, by mogły pójść na niego szkoły ten kompromis był niezbędny. Jednak wyszedłem z „Wołynia” poruszony mniej, niż po „Róży” czy nawet „Drogówce”. I to mój największy, subiektywny zarzut, choć oczywiście uważam, że to film zrobiony przyzwoicie (choć oczekiwałem po Smarzowskim więcej) i potrzebny, lecz nie zamykający tematu. Mam nadzieję, że znajdą się kolejni naśladowcy, którzy zmierzą się z naszą narodową traumą i, na polu artystycznym, sobie z nią poradzą.  
 
 
5
5 (1)

1 Comments

Obrazek użytkownika Warszawa1920

Warszawa1920
Witam,

Nie znam się na kryteriach, metodyce i didaskaliach oceny artyzmu, lub jego braku, filmu. Nie będę więc na tym polu choćby próbował.

O czymś innym. "Wołyń" jest pierwszym, słownie: pierwszym, filmem polskiej kinematografii traktującym o jednym z najważniejszych wydarzeń w historii Polski XX w. I już widać, że czyni pozytywne spustoszenie w pojmowaniu tej historii wśród Polaków. Po Smarzowskim, niezależnie od warstwy artystycznej i kwestii faktografii, już nie da się marginalizować tamtej hekatomby, co dotychczas (od 1989 r.) było regułą, i to nierzadko z (nie?)świadomej intencji władz. Rzecz jest o tyle weryfikowalna, i w tym zakresie obrazująca przemiany w społeczeństwie, że, szczególnie w ostatniej fazie, produkcja "Wołynia" była wspierana, także finansowo, przez wielu z nas. Jestem nawet skłonny zaryzykować tezę, że wyasygnowanie przez zarząd TVP pokaźnej sumy na dokończenie filmu było po części działaniem wymuszonym (a zarazem chyba trochę wbrew polityce Prezydenta i rządu PiS) przez swoiste pospolite, narodowe poruszenie. Z tego punktu widzenia, Wojtek Smarzowski, ale też Stanisław Srokowski, wykonali naprawdę świetną robotę na froncie edukacji patriotycznej.

Podniesiony przez Ciebie zarzut urawniłowki etosów narodowych, według mnie nieuzasadniony fabułą, łatwo też kontrargumentować słusznym pytaniem o to, czy bardzo ostre zaznaczenie: Polacy byli dobrzy, reszta - zła, nie spotkałoby się z równie krytyczną oceną. Rzeczywiście jednak film może rodzić pewien niedosyt wynikający z nieuwzględnienia heroicznych - i często skutecznych - epopei samoobron polskich. Nie ukrywam, że piszę to też dlatego, by wskazać, iż jest to wątek pożądany dla pokazania kto miał wtedy rację. I po której stronie był Bóg. 

Kończąc, zgadzam się w pełni, że "Wołyń", poza wszystkim, jest również zaproszeniem do tworzenia kolejnych filmów o apokalipsie polskich Kresów. A dla nas - oczekiwaniem na nie.

Serdecznie pozdrawiam,  
      
Warszawa1920

Więcej notek tego samego Autora:

=>>