O pamięć, sądy i Brukselę

 |  Written by Krzysztof Karnkowski  |  0
Nowy miesiąc zaczął się od narodowego Dnia pamięci Żołnierzy Wyklętych. Jeszcze kilka lat temu wokół tego święta panował polityczny kompromis, z którego wyłamywali się tylko stronnicy Palikota. Niestety, przesuwanie się w lewo Platformy sprawiło, ze dla tej partii, która mogłaby przecież przypisać sobie część sukcesu (ustawę, nad która pracował Lech Kaczyński, ostatecznie zgłosił do sejmu Bronisław Komorowski, Wyklęci stali się niewygodni. Jeszcze rano, 1 marca, na Twitterowym profilu PO pojawiła się okolicznościowa grafika, która jednak, bez żadnego wyjaśnienia, zniknęła. W efekcie jedynym słyszalnym głosem Platformy, było porównanie Żołnierzy Wyklętych do „brunatnych”, jakiego dopuścił się Tomasz Cimoszewicz, syn znanego polityka lewicy i wnuk zwalczającego podziemie oficera. Kolejny raz widzimy, że PO odrywa się nie tylko od topniejącego własnego elektoratu konserwatywnego, lecz i od nastrojów społecznych. Jej politykom bliżej dziś na karykaturalne manify, których absurdalne hasła również mogliśmy ostatnio podziwiać, i które jeszcze przypomną się nam w środę. Tydzień nie ogranicza się jednak do świąt. Kolejny etap konfliktu o sadownictwo i zaskakujące dla wielu nowe otwarcie w walce o fotel szefa Rady Europy zasługują na głębszą analizę.

Sprawa oskarżonego o współpracę z SB męża sędzi Przyłębskiej zaowocowała interesującym odwróceniem ról w polskiej debacie politycznej. Osoby, które nie miały nic przeciwko obecności dawnych TW w życiu publicznym, na najwyższych stanowiskach, a nawet na sztandarach, stały się z dnia na dzień szalenie pryncypialne. I odwrotnie – zapewnienia o młodzieńczym błędzie, nieszkodzeniu, marginalnym znaczeniu epizodu z przeszłości wygłosiły te osoby, które, w odróżnieniu od pierwszej grupy, miałyby moralne prawo żądać usunięcia ambasadora ze stanowiska.

Nie mam wątpliwości, że przypadek Andrzeja Przyłębskiego zostanie gruntownie zbadany przez IPN, a sprawa doczeka się uczciwego rozstrzygnięcia. Sam nie mam zamiaru na tym etapie nikogo osądzać, zwłaszcza w niezbyt dobrym towarzystwie. Warto jednak, by historia Przyłębskiego stała się początkiem głośniejszego stawania pytań o obecność w polskiej dyplomacji po jesieni 2015 roku osób, które mają na swoim koncie współpracę z komunistycznymi służbami czy gruntowną edukację w sowieckiej MGIMO, najpewniej ze wszystkimi tej przygody konsekwencjami. Fakt, że na aktualnej liście ambasadorów znajdziemy kilka nazwisk z ujawnionego kilka lat temu spisu dyplomatów, którzy potwierdzili fakt współpracy z bezpieką, kilku innych zaś zmieniło jedynie stanowiska i placówki, budzi spore wątpliwości. Kolejny tom „Resortowych dzieci”, poświęcony politykom, nie wzbudził skandalu takiego, jak część o dziennikarzach, jednak powinien znaleźć uważnych czytelników również wśród osób, decydujących o kadrach w polskiej dyplomacji.  Postacie, przewijające się przez karty trzeciego tomu książki Kani, Targalskiego i Marosza niepokojąco długo pełniły swoje funkcje, niekiedy bardzo szkodząc reprezentowanym przez siebie nowym władzom – wystarczy przypomnieć wsparcie dla KOD ze strony polskich placówek dyplomatycznych. Dziś, gdy pyta się o Przyłębskiego, trzeba jeszcze głośniej pytać o tych, o których na ogół jest cicho, być może dlatego, że ich żony nie są „pisowskimi” prezesami Trybunału Konstytucyjnego. Czy faktycznie są oni ludźmi niezastąpionymi?

Atak na Andrzeja Przyłębskiego, mający de facto uderzyć w jego żonę, to najnowsza odsłona konfliktu, w którym stawka idzie o dwa organy, mające stać na straży porządku prawnego w Polsce – Trybunał Konstytucyjny, jak się wydaje, odzyskany przynajmniej częściowo przez Prawo i Sprawiedliwość, oraz Sąd Najwyższy, przedstawiany dziś jako ostatnia twierdza starego porządku, również przez samych sędziów. Ci, bez żadnych oporów, jasno sytuują się po jednej ze stron politycznego sporu, zarazem kreując się na ofiary motywowanej politycznie nagonki. Problem w tym, że pojawiające się masowo informacje o skandalicznych wypowiedziach, oburzających wyrokach i, co jest jednak pewną nowością, przestępczości z udziałem sędziów, są prawdziwe i świadczą raczej o deficycie uczciwości grupy, która powinna być wzorem tej cechy, a także, w czym celuje sama prezes Gersdorf, braku instynktu samozachowawczego. Sędziowie nie zabiegają bowiem o sympatię społeczną, a jedynie o mocne poparcie skompromitowanych i równie oderwanych od społeczeństwa elit. Zastanawiam się natomiast, czy potrzebne było zakwestionowanie wyboru sędzi przez posłów PiS. Sprawa ta jest skomplikowana, oparta na prawniczych niuansach i niezrozumiała dla większości wyborców. Czy nie lepiej po prostu pozwolić pani profesor mówić?

Temat sądownictwa zszedł jednak na drugi plan, gdy realnych kształtów nabrała wcześniejsza niepotwierdzona informacja o wystawieniu Jacka Saryusz-Wolskiego na stanowisko szefa Redy Europy. Poseł, jeszcze kilka lat temu określany z entuzjazmem jako „Czołg Polski i czołg Platformy” (tak zachwalał go Jam Maria Rokita w 2007 roku, gdy Saryusz-Wolski starał się skutecznie o pozycje szefa komisji spraw zagranicznych w Europarlamencie), dla dzisiejszej Po w ciągu kilku minut stał się zdrajcą, zaś dla części zwolenników, najwyraźniej na swój sposób przeżywających czas Wielkiego Postu, został nawet Judaszem. Donald Tusk jako Chrystus narodów to koncepcja dość zaskakująca w środowisku, któremu mesjanizm zawsze był ideą, przynajmniej w wymiarze politycznym, obcą. Ważna stała się też nagle, jako argument rozstrzygający „polskość”, zaś w ton wręcz histeryczny wpadło również kilkoro publicystów prawicowych, którzy pisać zaczęli o kosztownej, niepotrzebnej awanturze i z repertuaru rozterek, pasujących bardziej do „Gazety Wyborczej” i „Polityki” swoim czytelnikom oszczędzili jedynie słów o „wymachiwaniu szabelką”. Tymczasem ruch PiS jest co prawda brawurowy, jednak ma, wbrew pozorom sens, daje bowiem szansę na ugranie czegoś w sytuacji zgoła beznadziejnej.

Tusk nie starał się w żaden sposób o poparcie polskiego rządu, popierał natomiast działania, mające charakter uderzenia już nie w rząd, a w Polskę. W perspektywie przedłużenia swojej kadencji zakładał najpewniej absolutną bierność naszych władz. Warszawa weszła jednak do gry i niezależnie od szans bądź ich braku, zagrała sprytnie – zmuszając szefa RE do podjęcia starań, równocześnie zaś osłabiając mocno PO (i EPP), pozbawiając ją sprawnego, merytorycznego polityka.

Media zareagowały w tradycyjny sposób – odwołując się do pedagogiki wstydu. Łamy zdominowały doniesienia, że „europejscy konserwatyści się wściekli”, na Twitterze pojawiły się, chętnie podchwycone przez dziennikarzy połajanki ze strony ich niemieckiego lidera, Manfreda Webera. „Polski rząd znowu kieruje się wyłącznie potrzebami polityki wewnętrznej. Każdy kolejny atak na D. Tuska będzie szkodził interesom Polski” – pisze Weber, nieświadomie ofiarowując PiS-owi znakomite hasło na kolejne wybory parlamentarne. Uderza też oburzenie na fakt, że rząd Polski, zamiast posłuchać silniejszych, skorzystał z przysługującego mu prawa – to wszystko nie sprzyja ociepleniu wizerunku unijnej góry w Polsce. Sprawa zemści się też, niezależnie od wyniku tej rozgrywki na samym Tusku. Gdy zdecyduje się na udział w krajowych wyborach prezydenckich, nie uwolni się od łatki kandydata popieranego przez Niemcy, a to, zwłaszcza jeśli postępować będą wewnętrzne kłopoty naszego sąsiada, będzie bardzo dużą przeszkodą. Komentarze i wypowiedzi z kampanii do Rady Europy jak nigdy przydadzą się w kolejnych wyborach parlamentarnych i prezydenckich. Dlatego ze spokojem przyjmuję opinie o niezrozumiałym zachowaniu PiS. Wystarczy spojrzeć trochę dalej.

Tekst ukazał się we wtorkowym wydaniu Gazety Polskiej Codziennie
5
5 (1)

Więcej notek tego samego Autora:

=>>