Czy za kilka lat staniemy twarzą w twarz z osią Moskwa-Kijów?
I. Pod dyktando Putina
Ostatnie doniesienia z frontu wojny rosyjsko-ukraińskiej nie napawają optymizmem. Kolejne rundy rozmów pokojowych między Niemcami, Francją, Ukrainą i Rosją z okazjonalnym udziałem USA wskazują, że rozwój sytuacji zmierza do zawarcia pokoju na warunkach Putina. Kreml postanowił najwyraźniej zastraszyć zachodnich przywódców „niekontrolowaną eskalacją” działań wojennych, czego przedsmakiem ma być obecna ofensywa „separatystów” w rejonie Debalcewa i wymusić na nich pogodzenie się z dotychczasowymi zdobyczami Rosji. Nawiasem mówiąc, za bardzo naciskać nie musi, bo Zachód nie marzy o niczym innym, jak tylko o jak najszybszym zakończeniu donieckiej awantury, na jakichkolwiek warunkach które można sprzedać medialnie jako wypracowanie kompromisu i powrocie do robienia z Rosją interesów. Europejscy przywódcy są skłonni do ustępstw tym bardziej, że ich koszta wszak poniesie Ukraina, a nie oni. Gadanie, że może dostarczymy Ukrainie jakąś broń w grudniu po południu jest śmiechu warte i tak też traktuje je Putin, na którego korzyść gra również spadające morale Ukraińców uciekających przed poborem i rozkład wewnętrzny tamtejszej armii nie potrafiącej prowadzić konsekwentnych, skutecznych i skoordynowanych działań.
II. Korzystny klincz
W kontekście powyższego pragnę przypomnieć główne tezy z mojego artykułu „Pielęgnować wojnę” zamieszczonego w 38 numerze „PN” z końca września 2014 roku. Przepraszam za tę powtórkę, ale muszę dokonać krótkiej przynajmniej rekapitulacji, gdyż stanowić będzie ona punkt wyjścia dla dalszego wywodu. Otóż, z polskiego punktu widzenia, wojna na Ukrainie jest istnym darem niebios. Angażuje i osłabia obie strony konfliktu – zarówno Ukrainę, jak i Rosję – co siłą rzeczy gra naszą korzyść. Ukraina balansuje na granicy dezintegracji terytorialnej, gospodarka przeżywa zapaść, w siłach zbrojnych panuje chaos i bezhołowie - niejednokrotnie do granic groteski, jak wtedy, gdy trzeba było zarządzić ogólnonarodową zbiórkę na ciepłe skarpety i gacie dla walczących w Doniecku żołnierzy. Ponadto wojna angażuje skrajnie nacjonalistyczne ciągoty części Ukraińców w kierunku antyrosyjskim, co również jest dla nas korzystne, choć takie kwiatki jak nazwanie talerza mięs mianem „rzezi Wołyńskiej” wskazują na drzemiący antypolski potencjał neobanderowców.
Z kolei Rosja na skutek sankcji wykrwawia się finansowo. Maleją rezerwy walutowe, gospodarka balansuje na granicy recesji, szaleje drożyzna, postępuje inflacja i dewaluacja rubla, cena ropy maleje poniżej granicy opłacalności wydobycia, państwowe obligacje stoczyły się w ratingach do poziomu śmieciowego... Wycofanie się z gazociągu South Stream i kolejnej nitki Nord Streamu pokazuje, że Moskwa musi coraz mocniej zaciskać pasa, a należy jeszcze doliczyć koszta utrzymania krymskiej enklawy. Jedyna korzyść dla Rosji płynąca z tej wojny, to destabilizowanie sytuacji na Ukrainie i możliwość testowania w realnym boju ludzi i sprzętu modernizującej się armii.
Wszystko to razem wzięte powoduje, że im dłużej oba państwa targają się po szczękach, tym bardziej się nawzajem osłabiają, co sprawia, że maksymalne przeciąganie się konfliktu leży w naszym jak najlepiej pojętym interesie. Tylko od nas zależy czy wykorzystamy ten czas dany nam przez geopolityczne zawirowanie między Wschodem a Zachodem do wzmocnienia własnego potencjału. Oczywiście, aby wojna trwała nadal, konieczne jest wspieranie słabszej strony, czyli Ukrainy. Sprzedaż broni, surowców, jakaś linia kredytowa – to wszystko ma sprawić, by Ukraińcy wspomożeni zagraniczną kroplówką byli w stanie walczyć możliwie długo i nie wypuszczać Rosji z donieckiego klinczu. Dlatego też możliwe zawieszenie broni będące wstępem do pokoju – i to na rosyjskich warunkach – automatycznie oznacza dla nas pogorszenie sytuacji. Ale nie tylko. Groźba pokoju na Ukrainie jest dla nas niebezpieczna również z innego względu. Mianowicie, może ona skutkować w krótkiej perspektywie czasowej powrotem antypolskich resentymentów i to przy cichym wsparciu ukraińskich władz. Już tłumaczę w czym rzecz.
III. Niebezpieczny pokój
Wprawdzie na dzień dzisiejszy banderyzm na Ukrainie ma przede wszystkim oblicze antyrosyjskie - tylko, czy ten stan rzeczy dany jest raz na zawsze? Uważam, że nie – neobanderowszczyzna w każdej chwili może powrócić do swych antypolskich korzeni. Wystarczy tylko, że jakiś Kołomojski, czy kto tam ją obecnie sponsoruje, przestawi wajchę. A dlaczego miałby to robić? Wyobraźmy sobie następujący scenariusz.
Zachód wymusza na Ukrainie zawarcie pokoju, którego elementem jest rozległa autonomia Doniecka i Ługańska – czyli w praktyce Ukraina traci nad tymi obwodami kontrolę, przy jednoczesnej odpowiedzialności finansowej za ich odbudowę i utrzymanie. Krym staje się oficjalnie rosyjski. Europejscy „sojusznicy” przede wszystkim pragną, by w Kijowie panował porządek, umożliwiający im z jednej strony powrót do interesów z Putinem, z drugiej zaś – spokojną i planową kolonizację gospodarczą Ukrainy. Wskutek tego pilnują, by kijowskie władze z prezydentem-bombonierką na czele utrzymywały z Rosją poprawne stosunki i nie wkładały kija w szprychy. Batem na Kijów jest odcięcie pomocy finansowej od której jest uzależniona wycieńczona gospodarka ukraińska. Tymczasem pogłębia się zapaść ekonomiczna, postępuje degrengolada struktur państwa, szaleje korupcja, oligarchowie siedzą nietykalni na swoich udzielnych księstwach, rośnie bezrobocie, poszerzają się obszary nędzy – słowem, strukturalny kryzys pełną gębą.
Sytuację pogarsza dodatkowo końska kuracja zaordynowana Ukrainie pod naciskiem Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Do czego taka kuracja prowadzi możemy obserwować na przykładzie Grecji. Na Ukrainie było by to samo razy dziesięć. Kijów nie może wycofać się z programu reform polegających głównie na drakońskim cięciu wydatków, w tym socjalnych i „wygaszaniu” całych gałęzi przemysłu, gdyż oznaczałoby to odcięcie finansowego respiratora oraz reperkusje polityczne, np. danie przez Zachód Rosji wolnej ręki w sprawie Ukrainy, a to dla post-majdanowych władz oznaczałoby śmierć – i to w całkiem dosłownym znaczeniu.
Wszystko to razem wzięte skutkuje licznymi napięciami społecznymi, pogłębia się niezadowolenie, nasilają się demonstracje, protesty, weterani spod Doniecka i Ługańska oskarżają majdanowych polityków o zdradę... Czas stopniowo zaciera pamięć i Janukowycz zaczyna się ludziom wydawać nie taki zły, nad czym zresztą nieustannie pracuje rosyjska propaganda. Nad kijowskimi władzami i oligarchami zawisa widmo nowego Majdanu – tyle, że tym razem sponsorowanego z Kremla i Łubianki. Władze muszą więc jakoś skanalizować i ukierunkować masową frustrację obywateli. Najwygodniej uczynić to metodą wskazania wroga, obiektu nienawiści, najlepiej z zewnątrz. Kto do takiej roli się nadaje? Rosja odpada, bo jako się rzekło, Zachód sobie nie życzy wybuchu kolejnego konfliktu i ze wszystkich sił naciska na kolejne ustępstwa wobec Moskwy w imię nieśmiertelnej polityki świętego spokoju. Więc kto? Białoruś? Słowacja? Węgry? Rumunia? Wolne żarty. Do roli wroga nadaje się wyłącznie Polska, jako wielowiekowy „ciemiężca”, pragnący na dodatek dziś upokorzyć Ukrainę żądaniami by ta rozliczyła się z wołyńskiego ludobójstwa.
Rusza propagandowa machina, banderowcy przypominają sobie o wrażych Lachach – i to nic, że polski rząd jak zwykle grzecznie kładzie uszy po sobie w imię utrzymania fikcji strategicznego partnerstwa. Władze w Kijowie oficjalnie podkreślają „dobrosąsiedzkie stosunki”, a nieformalnie – wspomagają ile sił antypolskie resentymenty propagowane przez różne ośrodki. Nasilają się szykany wobec polskiej mniejszości, tu i ówdzie dochodzi do pierwszych aktów przemocy, padają postulaty rewindykacji terytorialnych... W odpowiedzi na odzyskanie przez Polskę dla zbiorowej świadomości Wołynia, Ukraina nagle odgrzebuje Akcję „Wisła”. Schemat jest przećwiczony – tak jak Rosja „odkryła” sprawę bolszewickich jeńców z 1920 w charakterze „anty-Katynia”, tak Ukraina używa powojennej czystki jako „anty-Wołynia”. W miarę upływu czasu Rosja pomału ze śmiertelnego wroga na powrót staje się gwarantem ochrony przed Zachodem i Lachami – zdrajcami słowiańszczyzny. Koniec końców, Ukraina z powrotem trafia bez jednego wystrzału pod skrzydła Moskwy, z pełnym błogosławieństwem Berlina i Brukseli, zadowolonych, że pozbyły się kłopotu. My zaś zostajemy sam na sam z osią Moskwa – Kijów, czyli odrodzonym rosyjskim imperium.
Nieprawdopodobne? Według mnie całkiem możliwe. Przypomnijmy sobie, że to tonący politycznie „pomarańczowy” Juszczenko wypromował, przy naszej bierności, pogrobowców OUN-UPA i doprowadził do odrodzenia kultu Bandery. Tak więc, nich ta wojna trwa jak najdłużej, bo odnoszę wrażenie, że siły polityczne w Polsce w ogóle nie biorą powyższego scenariusza pod uwagę i nie mają wypracowanych żadnych środków zaradczych na wypadek, gdyby wydarzenia potoczyły się w opisanym tu kierunku.
Gadający Grzyb
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Na podobny temat:
http://blog-n-roll.pl/pl/piel%C4%99gnowa%C4%87-wojn%C4%99#.VNtPOCyNAmw
Ilustracja: Kresy24.pl
Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 6 (76) 16-22.02.2015
7 Comments
tak źle nie będzie
19 February, 2015 - 19:31
Będzie autonomia
19 February, 2015 - 20:35
GG
Gadający Grzybie
19 February, 2015 - 19:53
O! Pozytyw :)
19 February, 2015 - 20:43
GG
@GG
20 February, 2015 - 07:05
„nienawiść wrosła w serca i zatruła krew pobratymczą”
Pozdrawiam
A ja uważam
20 February, 2015 - 16:31
Traktowanie en masse ludzi na Ukrainie jako "wyobrażonych Ukraińców" to w istocie tworzenie bytu chimerycznego. Moim zdaniem wynika to z myślenia nacjonalistycznego, które przypisuje pokaźnym grupom ludzi cechy, powiedzmy, gatunków zwierząt. W tym kontekście Polacy byliby orłami, Rosjanie sępami, a Ukraińcy, powiedzmy, krukami. Gatunki te w myśl nacjonalizmu toczą ze sobą bezwzględną walkę o terytoria, czasem zawierają rozejm, ale razem gniazd nie zakładają i jaj nie znoszą. Ale ludzie to nie zwierzęta, narody istnieją z naszej woli, nie rodzimy się Polakami, lecz ludźmi i to jest rzecz, której nie trzeba nawet udowadniać. Nie oznacza to, że istnienie narodów jest czymś sztucznym, ale też nie oznacza, że narody to rodzaj rodzin/plemion.
Nadmierną wagę Autor przypisuje też "tamtejszej armii" (nota bene niewiele się różni ona od tzw. "naszej armii"), która od pierwszych dni wojny dała ciała, a całkowicie pomija formacje ochotnicze. Przynajmniej w tym tekście.
Trochę nie wypada Ukraińcom wypominać degrengolady ich struktur państwowych. U nas jest to samo, tylko że w białych rekawiczkach. W mojej okolicy trwa remont strategicznej linii kolejowej do Kowna i dalej do Estonii. Podobno już terminy sa dawno przekroczone, a mieli budować 3 lata. Skrzyżowanie torów kolejowych z przejazdem drogowym przypomina teraz lej po bombie. Most na Liwcu został zburzony, coś tam udają, że robią, a w istocie rozkopali kolejne metry nasypu. Wyobraźmy sobie teraz co by było gdybyśmy mieli pospieszyć na pomoc, co mówię, nie Litwinom nawet, ale Polakom okrutnie i krwawo gnębionym przez nieludzkich, litewskich nacjonalistów
Nie stawiam Ukrainy na równi
23 February, 2015 - 20:18
Moment - gdzie ja traktuje Ukraińców en masse? Dostrzegam niebezpieczny potencjał w ruchach nacjonalistycznych na Ukrainie, a to różnica.
"Tamtejszej armii" nie przypisuję żadnej wagi - przecież piszę, że nie jest zdolna do skutecznych działań. Formacje ochotnicze będą walczyć tak długo, jak oligarchom starczy pieniędzy i ochoty do sponsorowania.
Wiem, ze u nas też jest bagno, dlatego też piszę, że czas gdy Ukraina i Rosja wodzą się za łby powinniśmy wykorzystać do własnego wzmocnienia.
Generalnie - odnoszę wrażenie, że wyczytał Pan z mojego tekstu to co chciał wyczytać, zamiast tego co naprawdę napisałem. Tyczy się to zresztą również paru innych osób.
GG