Dwa chrzty, jedna potem cywilizacja

 |  Written by Warszawa1920  |  3


















Dwa chrzty, jedna potem cywilizacja
 
 
Na początek zasadnicza uwaga: jestem Polskim Nacjonalistą. Uwagę czynię z troski o spokój (żeby nie powiedzieć: tępotę) intelektualny/-ą potencjalnego czytelnika – jeśliś z tych, co to pojęcie „nacjonalizm” stosują wymiennie ze zwrotem technicznym „retorta pieca krematoryjnego”, wiesz już, że dalsze czytanie ófłaczy Twojej ełropejskiem godnosci. Tym zaś, którzy brną dalej w tę „mowę nienawiści”, może potrzebnie – może niepotrzebnie, chcę powiedzieć tylko jedno: nie ma nacjonalizmu bez narodowości, więc każdy, kto podaje, że należy do określonej nacji, jest nacjonalistą. Nie ma w tym nic z jakiejkolwiek ideologii, nie ma to nic wspólnego z etyką. Jest to czysta logika semantyki. To logika formularza wniosku o wydanie paszportu.
 
Będzie o Ukrainie. Tak wielu teraz jest specjalistami w tej materii, zatem chyba i ja mogę. Tym bardziej, że jestem Polskim Nacjonalistą. Będzie o Ukrainie, ale nie o Ukraińcach. To bardzo ważne. 
 
 
Po już paromiesięcznym istnieniu „sprawy Ukrainy”, można z całą pewnością stwierdzić, że kluczowym aksjomatem, wokół którego formułowane są tezy zarówno zwolenników, jak i krytyków „Majdanu”, jest zdolność Ukrainy – w warunkach „tu i teraz” – do zbudowania/utrzymania/rozwoju (niepotrzebne, podług kryterium poglądów używającego tych słów, skreślić) własnej niepodległości. Apologeci „powstania ukraińskiego” widzą wszak w uczestnikach wydarzeń nad Dnieprem w ogóle żywe przesłanie wolności i prawdy dla innych „ludów” Europy. Strona „wątpiąca” w te przymioty dowodzi, że jest tamże możliwy scenariusz demokracji, europejskości, jakichś osławionych, a tajemniczych standardów, ba! nawet tzw. propolskości, trzeba tylko odizolować tych wszystkich pogrobowców Bandery. Tak, czy inaczej – nikt nie wątpi, że Ukraina jest/może być samodzielna. A ja wątpię. A właściwie tom prawie pewien. Ale czego? O tym za chwilę, tymczasem zaś dygresja.
 
 
W X wieku ery Chrystusowej mądrzy władcy słowiańscy, jeden po drugim, wybierali dla siebie (bo przecież nie od razu dla wszystkich swych poddanych) – jako własną religię – chrześcijaństwo. Wtedy było to, jeszcze jednego rytu, choć już „sygnalizujące” rychły podział, cywilizacyjne spoiwo Europy. Ruś Kijowska, nie tyle może z racji na geograficzną bliskość, ale będące tej bliskości efektem bardzo rozległe kontakty handlowe, a i kulturowe, w tym wyborze zwróciła się do Bizancjum. W wymiarze politycznym tak dla Mieszka I, jak i Włodzimierza Wielkiego te decyzje wyznaniowe oznaczały nową obecność ich państw w relacjach z sąsiadami. Stała się ta obecność odtąd podmiotowa lub prawie podmiotowa.
 
Chrzty z lat 966 i 988 były takim samym otwarciem dla (przyszłych) Polaków i (przyszłych) Rusinów. Były szansą, którą równie, jak wykorzystać, można było i zmarnotrawić. Czym intelektualnie, mentalnie, wreszcie etycznie różnili się w X w. Polanie i ... Polanie? Niczym, literalnie niczym. Ówcześni kronikarze nawet nazwy używają tej samej dla określenia mieszkańców Gniezna i Kijowa. A jednak nie dane było już średniowiecznej Europie ujrzeć bytu o nazwie „Ukraina”. I nie o łaskawość historii tu chodzi. Królestwo Bolesława Chrobrego doznało ciosów zgoła katastrofalnych po śmierci tego władcy. Podniosło się jednak i choć ponownie zduszone rozbiciem dzielnicowym, trwającym wszak dłużej niż zabory, za życia zaledwie dwóch pokoleń wyrosło na hegemona w tej części Europy.  Zważyć trzeba, że żelazny argument za „skrzywdzeniem” Rusi przez „złą historię”, tzn. najazd Mongołów, nastąpił już po faktycznym upadku Kijowa jako centrum państwowotwórczego ziem ruskich. Podziały sukcesyjne po śmierci Jarosława Mądrego stały się bowiem, prawie sto lat przed zdobyciem grodu kijowskiego przez hordy tatarskie, źródłem przesunięcia tego centrum o ponad 1000 kilometrów na wschód, do Włodzimierza nad Klaźmą. Nie sposób, rzecz jasna, wywodzić, iż „kultura” stepów Azji Środkowej, zapanowawszy także nad Dnieprem, stała się wyjątkowym impulsem intelektualnym dla rozwoju tych ziem. Bez wątpienia był to czas cofania się „w historii”. Zestawmy jednak ze sobą dwa zjawiska z tego okresu: bezsilność polityczną dawnego ośrodka kijowskiego i ogromny dynamizm władców litewskich. Doprawdy karkołomnym wydaje się zastanawiać, czy większe zagrożenie dla samodzielnego istnienia nieśli prymitywni pasterze koni, czy doskonale zorganizowane, posiadające licznych, a najmożniejszych w Europie protektorów państwo zakonników z czarnymi krzyżami na białych płaszczach. Odpowiedź historyczna kłóci się jednak w tym przypadku z teorią tzw. dziejowej nieuchronności (gdyby w XIV w. w Trokach była jaczejka Wyborczej, zapewne wyśmiewałaby wszelkie działania mające na celu obronę Litwy przed Krzyżakami, śląc przy tym apele do różnych „instytucji wspólnotowych” o wsparcie Zakonu w dziele budowy jednego, europejskiego domu bez barier etnicznych). Niewielkie terytorialnie księstwo litewskie skutecznie oparło się „procesom europejskim” w wydaniu niemieckim, a w bezpośredniej konfrontacji z dziesięciokrotnie większym konglomeratem dawnych dziedzin Rusi Kijowskiej pokazało swoją wyższość, wchłaniając te obszary w swe władanie. Dla porządku należy też dodać, że Mendog i Giedyminowicze osiągnęli to prowadząc wojnę na dwa fronty.
 
Warto zresztą przypomnieć, że Mongołowie być może jeszcze gorzej niż Ruś potraktowali Królestwo Węgier. Ten bogaty kraj, okupując go blisko rok, zamienili bowiem niemalże w pustynię. Liczba ludności zmniejszyła się co najmniej o 30%, armia przestała istnieć, szereg miast i twierdz takoż. Okazało się jednak, że Węgrzy – w miejsce spalonych do cna grodów – wybudowali rychło o poziom doskonalsze, a wraz z tym uczynili i ze swojego państwa kluczowy podmiot polityczny Europy Środkowej. Zatem?
 
 
Największym problemem w obecnym dyskursie politycznym jest prawda, to znaczy, mówiąc precyzyjnie, jej brak. Jest to w jakimś sensie fatalne pokłosie tak równościowych haseł rewolucji francuskiej, jak i antyelitarnych teorii komunistycznych, a właściwie – bolszewickich. W obydwu przypadkach historycznych zresztą monstrualnie absurdalnych. Dziś jednak skutek jest taki, że ze świecą szukać takiego, który powie, że taki, czy owaki osobnik bywa średnio rozgarnięty (mówiąc oględnie), ten, czy ów zestaw poglądów to obraza dla ludzkiej inteligencji, wreszcie to lub tamto właśnie państwo nie jest żadnym państwem, a jednym wielkim oszustwem. Jedna wielka urawniłowka. Nikogo nie wykluczyć, nikogo nie obrazić, nikogo nie wywyższyć. Wywracać oczami o 360º, udając, że się nie widzi kompletnej niezdolności kogoś/czegoś do wypełnienia definicyjnych ram tego, co rzekomo osiągnął/osiągnęło.
 
Dlaczego mamy się krygować ze stwierdzeniem, że ktoś jeszcze nie dorósł do pewnych ról? Dlaczego miałoby to być tożsame z tego kogoś poniżeniem? Z całym szacunkiem, ale niech mnie ktoś przekona, że społeczności (mówiąc eufemistycznie) afrykańskie, w tym samym dokładnie dniu, w którym ich ziemie opuszczali europejscy kolonizatorzy, były zdolne do zorganizowania własnej państwowości. Przecież jest zwyczajnym oszukiwaniem siebie i innych, że tak było. To, że możni świata uznali Albańczyków z Kosowa za idealny materiał do budowy odrębności politycznej nie oznacza, że tak jest w istocie. Zdolność do przemytu ludzi, broni i narkotyków nie jest, chyba? (to pytanie do pana profesora ze szkół przy KC T. Iwińskiego, być może wywiódł by mnie ów mąż z błędu), tożsame z posiadaniem dziedzictwa historycznego i moralnego uprawniającego do ubiegania się o szczególną podmiotowość.
 
A przecież nie musiało tak być. Tak, w znaczeniu NIEOBECNOŚCI dziedzictwa Rusi Kijowskiej w polityce Europy. Gdy Jagiełło, już będący Władysławem, królem Korony, fundował Kaplicę na Zamku w Lublinie, zażądał by symbolizowała ona obydwie jego ojczyzny: rodzoną i przybraną. Ale freski, którymi ta Kaplica została wówczas pokryta, są klasycznym przykładem sakralnego malarstwa bizantyńsko – ruskiego. To był ten element „własny”, rodzony Jagiełły w tym wspaniałym dziele. Element przyjęty przez Litwina za swój z całego dorobku właśnie Rusi Kijowskiej. Był to więc dorobek nie tylko samoistny, ale i atrakcyjny dla innych kręgów kulturowych i politycznych. Historia jest jednak nieubłagana – nie znad Dniepru, ale małej Wilii pochodzili ludzie, którzy współtworzyli jeden z najgenialniejszych aktów cywilizacyjnych Europy średniowiecznej: unię Polski i Litwy.
 

Zdolność wspólnot ludzkich do samodzielnego organizowania swojej egzystencji może być mierzona wyłącznie umiejętnościami przełamywania bieżących wyobrażeń o najlepszych standardach budowy i trwania takich wspólnot oraz reguł realizacji tychże wyobrażeń. Gdy magnaci polscy oraz Giedyminowicze i bojarzy litewscy WYMYŚLALI unię Korony i Wielkiego Księstwa, ziemie dzisiejszej Ukrainy były politycznie intelektualnym pustkowiem. Gdy potem Rzeczpospolita wykazywała się inicjatywami prowadzonymi z olbrzymim rozmachem, na terenach dawnej Rusi Kijowskiej nie miała żadnego równorzędnego partnera. Unia w Horodle roku 1413, więc w absolutnych początkach wchodzenia Litwy do Europy jako pełnoprawnego gracza, pokazuje przy tym, iż te cywilizacyjne decyzje nie były podejmowane w Wilnie i Trokach li tylko przez wielkoksiążęcy ród. Jak bowiem trafnie zauważył wielki prof. Henryk Łowmiański, w akcie horodelskim znaleźć możemy i takowe słowa: … dla pomnożenia chrześcijańskiej wiary oraz dla dobra i pożytku ziem naszych litewskich, takowe z ziemiami i państwami im podległymi i z niemi połączonymi, rzeczonemu Królestwu Polskiemu przywłaszczyliśmy, wcielili, połączyli, zjednoczyli, przydali, sprzymierzyli z jednomyślną wolą naszą i zgodą braci naszych oraz ze zgodą braci naszych oraz ze zgodą i przyzwoleniem wszystkich panów, szlachty, wielmożów i bojarów ziemi litewskiej … Ci poganie byli już od pokoleń narodem politycznym.      
 
Można dyskutować, czy nie było błędem ograniczenie unii lubelskiej 1569 r. do Polski i Litwy (a szczególniej może na ile nie podjęcie w XVII w. skutecznych działań mających na celu utworzenie republiki szlacheckiej Trojga Narodów, doprowadziło w finale do rozbiorów), ale nie zmienia to faktu podstawowego: Ukraina (traktowana jako pewien byt geograficzno – kulturowy) od czasów Rusi Kijowskiej aż po wiek XX nie wykształciła żadnych form własnej państwowości. Mało tego: dowiodła, że bez protektoratu jednego lub drugiego sąsiada nie jest zdolna samodzielnie prowadzić polityki. I nie jest niczym innym, jak kolejnym oszukiwaniem wszystkich wokół, twierdzenie jakoby polityczną podmiotowość w znaczeniu zbudowania świadomego swojej odrębności, a przede wszystkim wartości, narodu dał Ukrainie Chmielnicki.
 
 
Wracając do początku mej wypowiedzi, wyjaśniam, iż pewnym jestem tego, że jeszcze dziś i jeszcze parę dni „w głąb” przyszłej historii, Ukraina nie jest i nie będzie zdolna zbudować samodzielnej państwowości. Nie wystarczy wybudować parę stadionów i przeprowadzić organizację kilkunastu meczy. Nic jeszcze nie oznacza fakt tego, że było się republiką sowiecką i tą republiką być się przestało. Trzeba MIEĆ tradycję, doświadczenie życia PO SWOJEMU wśród innych zbiorowisk, a w narodowych genach ten żywioł, ów pierwiastek, tę moc pozwalającą czekać w czasach złych, nawet beznadziejnych, ze spokojem czekać na PONOWNĄ kreację WŁASNEGO domu politycznego. Trzeba mieć się do CZEGO odwołać. Do czego zaś może się odwołać dzisiejszy Majdan kijowski? Tego pytania nie słychać w rozmowach na temat sytuacji na Ukrainie. A jest ono wszak krytyczne, bo cały szereg innych pytań, stawianych teraz wobec wydarzeń nad Dnieprem, wcale nie traci na ważności. W tym najważniejsze z nich: W jaki sposób obronić Polskę przed Rosją? Odpowiedź na nie zresztą, mówiąca o kluczowości ukraińskiego buforu dla tejże obrony, jest także prawdziwa. Czy osiągniemy jednak ten cel strategiczny naszej ojczyzny, jeśli będziemy udawać, że – generalnie – Ukraina może być niezależna od Rosji, jest tylko kwestia przesunięć akcentów? Albo postawić na reżim policyjny, trzymający co prawda wszystkich za mordę, złodziejski i antywolnościowy, ale pałujący i pogrobowców Bandery, wykrzykujących o obwodzie przemyskim, albo wpaść w euforię pochwał wrogów tego reżimu, ale przy okazji odwołujących się do jednej, bardzo konkretnej mitologii: ludobójstwa jako wyłącznej metody budowy społeczeństwa i państwa. Do jednej, bo innej po prostu nie ma.
 
Ukraina nie posiada żadnej istotnej tradycji formacyjnej własnego państwa, ani z czasów do XIX w., ani z ostatniego stulecia. Nie może się w tej mierze równać nie tylko z Rumunią, czy nawet Mołdawią, ale także i z Estonią oraz Łotwą. O Litwie, rzecz jasna, nie wspominając. Paradoksalnie przy tym jedyne realne próby tworzenia zrębów samodzielnego myślenia politycznego nie zaistniałyby nad Dnieprem bez patronatu i obrony ze strony polskiej. Dziedzictwo Petlury jednak jest kompletnie dziś w dyskursie polsko – ukraińskim nieobecne. 
 
Wyjaśnijmy sobie wreszcie jedno: anarchia, czy to w postaci siczowej, czy kup różnego rodzaju Machnów, czy Zełenych z czasów wojny domowej w Rosji po I wojnie światowej, to nie jest żadne doświadczenie twórcze. Odrębność językowa nie daje delegacji do politycznej odrębności. Własne państwo to doświadczenie setek i tysięcy lat wspólnego życia, walki, a przede wszystkim wspólnego, TAKIEGO SAMEGO, przeżywania potrzeby trwania według WŁASNEGO WIDZENIA teraźniejszości i przyszłości. Ale także i – przeszłości. Tego wszystkiego Ukraińcom jeszcze brakuje. Z punktu widzenia interesów Polski to fakt więcej niż niekorzystny. Co jest jednak gorsze: tkwić w błędzie, udając, że nasza granica z Ukrainą jest bezpieczna, bo leży za nią normalne państwo, czy przyznać się do tego, że COŚ musimy zrobić ze stanem politycznym obszarów określanych jako Ukraina?
 

Życzę Ukraińcom jak najlepiej, wierzę, że mają potencjał ku temu, by żyć po swojemu, we własnym państwie. Ale właśnie dlatego nie wolno nam całkowicie bezkrytycznie przyjmować do wiadomości, że ich ojczyzna już jest gotowa do pełnienia samodzielnej roli politycznej. I żebym nie został opatrznie zrozumiany: nie mam na myśli jakiejś polskiej „dobrosąsiedzkiej” pomocy militarnej w postaci „pokojowego” wsparcia tamtejszych „sił demokratycznych i postępu”. (Pominę przy tym milczeniem pewien logiczny, a wykluczający aspekt owego rozumowania, dotyczący „zasług” takich „przywódców”, jak Tusk w dziele umacniania naszej armii.) Polska ma bardzo bogaty katalog możliwości nie-siłowego pomagania Ukrainie w budowaniu niezależnej od Rosji państwowości. Począwszy od pokazywania na arenie międzynarodowej, że tak duży kraj, jak Polska (a Ukraina jest wszak większa), chce i potrafi prowadzić suwerenną grę dyplomatyczną. Tu jednak wpadamy od razu do lodowatego przerębla: żeby to chcieć i potrafić, trzeba mieć u władzy Polaków, dla których POLSKOŚĆ TO NORMALNOŚĆ. Nie ma zatem sensu wymieniać dalej potencjalnych przejawów „dobrej woli” Polaków wobec niepodległościowych dążeń Ukraińców. Bo niby co nam dzisiaj da przypominanie, że tak, jak szkopy dogadały się z ruskimi i położyli nam wzdłuż wybrzeża Bałtyku rurę gazową (która a) zablokowała nam Szczecin i Świnoujście, b) wydała wyrok śmierci na tranzytowe znaczenie biegnącego przez Polskę rurociągu „Przyjaźń”, wreszcie c) wlała istotny kawał betonu w fundament strategicznej współpracy Moskwy i Berlina), tak my moglibyśmy zaproponować Ukrainie budowę infrastruktury zaopatrującej Europę zachodnią w ropę i gaz z Azji środkowej i Kaukazu, z pominięciem włości pana pułkownika z KGB, albo – na przykład – współpracować z Kijowem w obszarze wydobycia węgla, czy produkcji stali? Na normalnych kapitalistycznych warunkach, ale z aktywnym udziałem polskiego państwa, broniącego tu polską rację stanu i polskie interesy gospodarcze. Może  wtedy węgiel z Australii, czy USA nie byłby tańszy od śląskiego ... W aktualnych realiach politycznych to jednak czysta fantasmagoria, ostatnią sprawą, o której myśli rosyjska partia Komorowskiego i Tuska jest polski interes narodowy. Nie ma sensu udawać, że dziś cokolwiek znaczymy w rozgrywce o przyszłość Ukrainy. Być tak nie może, skoro nie potrafimy – a dokładnie: decydenci z Ujazdowskich, Krakowskiego Przedmieścia i Wiejskiej NIE CHCĄ – zrobić nawet tak oczywistej (swoją drogą, wymaganej także konstytucją tych decydentów) rzeczy, jak zapewnienie wsparcia materialnego i politycznego dla Polonii z dawnych kresowych województw I i II Rzeczpospolitych.
 
Prawda o dalszych losach Ukrainy jest taka, że będzie ona albo rosyjska albo ... w  Polsce dojdą do władzy politycy, którzy potrafią myśleć po polsku w wymiarze jagiellońskim. Dziś bowiem nie widać żadnej siły politycznej, której zależy na zmianie reguł funkcjonowania władzy i społeczeństwa nad Dnieprem. Unia ma tyle do gadania, co komunistyczny parlament za Breżniewa. Amerykanie, choć wizerunkowo najostrzejsi, nie wykraczają poza bezpieczne ramy dyplomacji „patrolowej” okrętów VI Floty. Nawet Niemcy, tradycyjnie prowadzący na Ukrainie własną politykę, są pasywni. Brakuje kogoś z charyzmą, autorytetem, kogoś, kto potrafiłby zmobilizować innych przywódców do odważnych działań wobec Kijowa. Kogoś, kto Ukrainie umiałby i chciałby pomóc, a – co najważniejsze – przeprowadziłby taką akcję pomocową i stanąłby na czele rzeczywistej krucjaty europeizacji (w starym, dobrym znaczeniu tego słowa) „ukraińskości” geograficznej i mentalnej. Taki mąż stanu był, ale … Cui bono? rzecze łacińska sentencja. Smoleńsk TAKŻE ze względu na rutenizację Ukrainy był dla Rosji potrzebny.
 

Ważne jest więc teraz jedno: byśmy nie ulegli złudzeniom oraz ordynarnej propagandzie. Dokładnie na to bowiem liczy Rosja Putina, słusznie zakładając, iż uda się dzięki głupocie i pobłażliwości świata całkowicie podporządkować sobie Ukrainę. Nie jest bowiem prawdziwy rzekomo niepodważalny aksjomat współczesnej polityki, stanowiący, iż jedynym dopuszczalnym kryterium oceny działań publicznych może być wyłącznie skuteczność. To założenie amoralne. Przykładem niech będzie szaleństwo, które ogarnęło dużą część nie tylko klasy politycznej, ale i wręcz społeczeństwa Belgii, która to część w sposób niezwykle rzadko spotykany w historii, bardzo skutecznie właśnie, realizuje iście szatański plan samozniszczenia współobywateli. Czym różni się parlament brukselski od hitlerowskiego, gdy uznaje, że dzieci mogą żądać zabicia samych siebie? To już dawno przestał być obłęd. Z tym można jeszcze było dać sobie radę, póki co bowiem nikt przytomny nie solidaryzuje się z „obłędnikiem”. Dramat sytuacji polega na tym, że decyzja taka, jak ta ostatnia parlamentarzystów belgijskich, jest efektem polityki całkowicie świadomej, odgórnie sterowanej przez tzw. współczesne autorytety, prowadzonej dosłownie po trupach i z niespotykanym cynizmem wykorzystującej bierność, a w najlepszym przypadku prawną bezradność normalnych ludzi. Rosja Putina właściwie również osiąga wszystkie zamierzone cele. Jaka jest jednak przyszłość samych Rosjan, widzących, że standardem jest działanie władz polegające na zabijaniu, czy to wprost w formie wojny, czy aranżowanych zamachów terrorystycznych? Nie będzie autentycznego rozwoju Europy, nie będzie poprawy warunków życia ludzi, jeśli polityka będzie kłamać. Dzisiaj ani Rosja, ani Belgia nie są państwami. Gdyby nimi były, dbano by tam o mieszkańców. A nie ich zabijano. Ta prawda jest tak elementarna, że aż wstyd o niej pisać. Stało się z dzisiejszym światem jednak tak, że sprawy najbardziej oczywiste, miast bronić się same, wymagają gigantycznych zabiegów, by zostały przynajmniej zauważone, co nie oznacza wcale, że zostają w efekcie uznane.
 
Ukraina nie jest państwem, choć może nim się stać. Nie ma zatem sensu oszukiwać się dzisiaj w Polsce, że nad Dnieprem są siły zdolne do zbudowania tam organizmu, który z jednej strony zapewni społeczeństwu ukraińskiemu poprawę egzystencji, z drugiej zaś przeciwstawi się Rosji, dając tak pożądany Polsce bufor bezpieczeństwa militarnego. Prawda jest brutalna i żadne zaklęcia tego nie zmienią. Mając ogromne możliwości współpracy i pomocy, dziś – wobec jawnie prorosyjskiego charakteru władz w Warszawie – mowy być nie może o jakiejkolwiek pożytecznej dla Polski (i Ukrainy) polityce na kierunku kijowskim. Jest wysoce wskazane by uświadomili to sobie Ukraińcy z Majdanu, podejmując delegacje znad Wisły, ale najważniejsze, by ta prawda dotarła do nas samych. Unikniemy wtedy niepotrzebnych rozczarowań, a ta lekcja kompletnej niemocy dyplomacji polskiej, jaką udzielają na naszych oczach Komorowski, Tusk i Sikorski, może pozytywnie wpłynąć na decyzje wyborcze Polaków. I wyraźnie należy odróżnić takie rozumienie całości sytuacji na Ukrainie (i w Polsce) od sympatii, a nawet szacunku wobec determinacji, czy wręcz bohaterstwa zwykłych Ukraińców, którzy wyszli na ulice, bo po prostu już dłużej nie mogli żyć tak, jak dotychczas. Paradoksalnie zresztą już dali oni tym samym dowód tego, że potrafią myśleć kategoriami zupełnie innymi niż (powszechne na obszarze dawnego Związku Sowieckiego) postkomunistyczne. Równocześnie jednak ta podatność Majdanu, ale i, generalniej, Ukrainy zachodniej na propagandę spod sztandarów Bandery, jest ewidentnym symptomem bardzo wczesnej fazy tworzenia się niepodległej tożsamości ukraińskiej. Jest to zwyczajnie brak tradycji rzeczywiście wartościowych dokonań państwowotwórczych w przeszłości Ukraińców. W takich okolicznościach, musząc w jakiś sposób uzasadnić swoje pretensje i racje, istotna część osób zaangażowanych politycznie w aktualne wydarzenia na Ukrainie, odwołuje się do działań chronologicznie najbliższych i – może przede wszystkim – posiadających jeszcze autentycznych, żywych świadków. Warto tu może także zwrócić uwagę na smutny przykład zaniechania ze strony Polski, która przecież mogłaby prowadzić własną politykę historyczną, promującą niezwykle chwalebne dla obydwu stron dzieje polsko – ukraińskiej współpracy. Dzieje, które byłyby diametralnie lepszym podglebiem nie tylko do budowy dobrych relacji obydwu narodów, ale również dla kształtowania wolnego i suwerennego państwa ukraińskiego. Przeszłość jest jak zarosły ugór, kiedyś urodzajny i dający dobre owoce, w czasach złych porzucony, ale wciąż niosący ku przyszłości iskrę nadziei. Bo nawet ugorem będący, czarnoziem ukraiński to zawsze może być wspaniały początek dobrego, codziennego chleba.
 
 
O Polsce warto myśleć. I dla Niej pracować.          
 
      
 
 
 
5
5 (5)

3 Comments

Obrazek użytkownika alchymista

alchymista
...chcę powiedziec, że jeśli "każdy, kto podaje, że należy do określonej nacji, jest nacjonalistą", to Ruch Narodowy powinien stworzyć ustrój monopartyjny ;-)
Obrazek użytkownika Warszawa1920

Warszawa1920
Alchymisto,

Zawsze i wszędzie bronił będę POZYTYWNEGO znaczenia słowa "nacjonalizm". Dla mnie jest to pojęcie CAŁKOWICIE różne od wyrazu NIENAWIŚĆ, a bardzo bliskie znaczeniowo wyrażeniu PATRIOTYZM, czyli MIŁOŚĆ DO OJCZYZNY. I nie ma to absolutnie nic wspólnego z sympatią lub antypatią wobec Ruchu Narodowego jako (jak rozumiem Twoją wypowiedź) formacji politycznej. W tym znaczeniu jest w Polsce tyle samo miejsca dla endeków, piłsudczyków, chadeków, czy Żydów. Ważne jest tylko jedno - nikt z nich nie będzie miał innej niż Polska Ojczyzny.

(A tytuł - z "Alternatyw 4".)

Pozdrawiam serdecznie,
Warszawa1920

Więcej notek tego samego Autora:

=>>