blogi

  •  |  Written by sprzeciw21  |  0
    0
    No votes yet
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Dla wielu pamiętających komunizm historię PRL-u streścić można w trzech słowach: „mięsa nie ma”.
     
          Po wojnie władze komunistyczne deklarowały, że w  nowym ustroju mięso stanie się  dostępne dla zwykłych ludzi pracy. I  w pewnym sensie dotrzymały obietnic, z tym że robotnicy najczęściej jadali je pod postacią pasztetowej, kaszanki albo salcesonu.
     
         Przez cały okres PRL-u mięso było synonimem zamożności i dostatku, a  wraz ze wzrostem częstości spożywania posiłków mięsnych poprawiała się samoocena warunków materialnych mieszkańców Polski Ludowej. Nic dziwnego, że komunistyczna władza utożsamiała wzrost spożycia mięsa ze wzrostem ogólnokrajowego dobrobytu.
     
         Jednocześnie próbowano tak modelować nawyki żywieniowe Polaków, aby spożycie to rosło jak najwolniej. Działania te miały często charakter administracyjny. Polegały one głównie na reglamentacji oraz wprowadzaniu „dni bezmięsnych”. W latach 1946–1949 obowiązywał zakaz sprzedaży mięsa oraz serwowania dań mięsnych w restauracjach i stołówkach w środy, czwartki i w piątki. W  pozostałe dni ograniczono jego ilość do zaledwie 100 gramów, a  w jadłospisie mogły znajdować się co najwyżej cztery potrawy z  mięsa i  jego przetworów. Za złamanie tego prawa groził areszt do 6 miesięcy i grzywna do 500 tysięcy złotych; karze podlegał zarówno sprzedawca, jak i klient.
     
         W  „dni bezmięsne” można było za to jeść ryby oraz… drób, króliki i  dziczyznę.
     
         Zniesione w 1949 roku ograniczenia powróciły 10 lat później, gdy Ministerstwo Handlu Wewnętrznego z powodu przejściowych trudności „dniem bezmięsnym” ogłosiło poniedziałek. W  dniu tym w  restauracjach oraz na stołówkach podawano wyłącznie dania jarskie lub ryby, w  sklepach mięsnych zaś sprzedawano jedynie podroby, salcesony, kaszanki, słoninę i  smalec. „Katolicy poszczą w  piątek, a  marksiści powinni pościć w  pierwszym dniu tygodnia” – skomentował tę decyzję Mieczysław Rakowski.
     
         Władze komunistyczne nie ingerowała w  publiczne manifestowanie religijności poprzez wstrzymanie się od jedzenia mięsa w piątki, gdyż przynosiło ono dodatkowe oszczędności wiecznie brakującego mięsa.
     
         W obliczu permanentnych braków mięsa próbowano też ograniczyć jego popyt, zachęcając społeczeństwo do wyboru innych, bardziej dostępnych artykułów spożywczych. Edukację zaczynano od dzieci, którym w Kalendarzu uczniowskim na rok 1946/47 tłumaczono: „Czy wiesz, że gdybyśmy co dzień chcieli jeść mięso – to w niespełna rok musielibyśmy wyniszczyć wszystkie krowy, świnie i… konie, których oszczędziła wojna?”.
     
         Z kolei autorki książki „Żywienie rodziny” zapewniały, że produkty mleczne mogą doskonale zastąpić mięso, ale mięso nie może wejść na ich miejsce, bo nie ma ani tylu witamin co mleko, ani nie jest tak bogate w  ważne składniki mineralne. To samo można powiedzieć o  jajach, które zawierają równie wartościowe białko jak mięso, ale są znacznie od niego bogatsze w  składniki mineralne i witaminy.
     
         W kolejnej swojej książce „Gotuj smacznie i zdrowo”  te same autorki twierdziły, że z  produktów mięsnych bogate w  witaminy są tylko podroby, a dzienna porcja mięsa nie powinna przekraczać 10 dkg.
     
         Do końca istnienia PRL-u, szczególnie zaś w  epoce kryzysu lat 80., książki kucharskie i  prasa propagowały potrawy półmięsne lub dania o  odwróconych proporcjach, w których mięso stanowi jedynie dodatek.
     
         Władza propagowała też alternatywne sposoby odżywiania. Jedną z  metod wzbogacania zasobów mięsa w  PRL-u miała być hodowla popularnych już za okupacji królików. Fachowe artykuły zachęcające do hodowli królików pojawiały się w wielu czasopismach. W  lipcu 1980 roku Biuro Polityczne nakazało „stymulować rozwój drobnego inwentarza, a  szczególnie królików, hodowla ta może być źródłem samozaopatrzenia w  mięso małych miast”. W ślad za tym czasopisma zaczęły zamieszczać przepisy na dania z królika.
     
         Próbowano także propagować robienie kiełbasy z mięsa nutrii, jednak budziła ona wstręt u wielu „smakoszy” ze względu na swój specyficzny, ostry zapach.
     
         Alternatywą były też zakupy w  „tanich jatkach”, czyli sklepach, w  których sprzedawano mięso „pozajakościowe” – „uzyskane z  uboju zwierzęcia, które złamało kończynę lub okaleczyło się podczas transportu”.
     
         „Tanie jatki” oferowały także baraninę i koninę. Baranina traktowana była w  Polsce Ludowej jako produkt uboczny hodowli owiec, a  na rynek trafiały stare, wysłużone sztuki. Nawet w branżowych publikacjach pisano z pewną odrazą: „Mięso baranie bywa więcej lub mniej poprzerastane tłuszczem, posiada specyficzny, ostry zapach”.
     
         W przypadku koniny PRL złamał zakorzenione w  polskiej kulturze tabu żywieniowe związane z  końskim mięsem. Koń jako zwierzę wróżebne na Słowiańszczyźnie, pociągowe zwierzę domowe na wsi polskiej oraz towarzysz walki rycerzy i ułanów nie zasługiwał na zjedzenie przez Polaków. W „Kuchni polskiej” z 1957 roku znalazło się sześć stron, przestawiających przepisy na takie specjały, jak: ozór koński w szarym sosie, polędwica po angielsku, zrazy po nelsońsku, gulasz po węgiersku czy sztuka mięsa z  koniny zapiekana w sosie chrzanowym.
     
           Nadzieją dla polskiego rynku mięsnego był prowadzony przez kilka dekad eksperyment naukowy. W  1958 roku w  Zakładzie Badania Ssaków PAN w  Białowieży rozpoczęto program hodowli hybrydy żubra i krowy. Początki eksperymentu były bardzo obiecujące: ich mięso było smaczne i  zdrowe, a zwierzęta mogły  przez cały rok paść się na nieużytkach lub w  lesie. Niestety, hybrydy dziedziczyły po żubrze dziką naturę, stając się zagrożeniem zarówno dla swoich hodowców, jak i  sąsiadów (chętnie przeskakiwały płoty).
     
          W 1969 roku „Przekrój” ogłosił nawet  konkurs na nazwę dla dobrze rokującej hybrydy. Wybór padł na wymyślone przez czytelników słowo „żubroń”.
     
          Żubronie mimo wielu zalet nie uratowały rynku mięsnego w  Polsce. Ich mięsa z  hodowli prowadzonej przez Edwarda Sumińskiego w  jednym z  wielkopolskich PGR-ów skosztować mogli nieliczni bywalcy warszawskiej restauracji „Bazyliszek”.
     
    CDN.
     
    5
    5 (1)
  •  |  Written by sprzeciw21  |  0
    Może być zdjęciem przedstawiającym 2 osoby i tekst
    0
    No votes yet
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Przez cały okres PRL-u jednym z częściej używanych w książkach kucharskich słów było słówko: „zamiast”.
     
         Po likwidacji prywatnych hurtowni, w 1948 roku wśród artykułów spożywczych oferowanych przez hurtownie Państwowej Centrali Handlowej znajdowały się prawie wyłącznie produkty uważane wówczas za zamienniki: oleje jadalne „w zupełności zastępujące oliwę”; margaryny marki „Unida” lub „Vita” „zastępujące masło”; „namiastki spożywcze” (proszki do pieczenia, aromaty do ciast, budynie, „pulchniki”); surogaty kawy; „owoce w płynie”.
     
         Oficjalnym propagandowym zapewnieniom o  osiągniętym już dobrobycie przeczyły publikowane przez „Przyjaciółkę” i „Kobietę i Życie” tygodniowe jadłospisy oraz przepisy, które nie pozostawiały złudzeń co do zamożności społeczeństwa. W  jednym z  numerów „Przyjaciółki” zamieszczono na przykład przepis na „tanie kotlety”. Ich podstawą było ciasto z mąki i gotowanych ziemniaków, w które gospodyni zagnieść miała niewielkie ilości podsmażonego mięsa. Obok znajdowała się instrukcja, „jak upalić jęczmień na kawę”. Pismo publikowało też przepisy na pastę z fasoli do chleba, kotlety z krowiego wymienia albo „tanią surówkę”.
     
         Propagowano jednocześnie „kolorowe jedzenie” , zgodnie z którym jeśli np. drugie danie ma kolor jasny, biały – to zupa powinna być kolorowa – zielona. „Kolorowe jedzenie” miało powiększać apetyt, powoływano się przy tym na autorytet sowieckiego akademika Iwana Pawłowa, „który wskazuje na poważny wpływ czynników psychicznych na apetyt i przyswajalność pokarmów przez organizm”.
     
        „Obowiązkiem patriotycznym – pisano -  stało się zagospodarowywanie resztek, które dotąd „bezmyślnie” przeznaczano na paszę dla zwierząt domowych”. Potępiano zatem karmienie kur obierzynami z jabłek i ziemniaków, gdyż można je – po odpowiednim przyrządzeniu – bardziej racjonalnie wykorzystać do celów spożywczych.
     
         Lansowany w socrealistycznej  literaturze styl życia przodowników pracy oparty był na wzorcach spartańskich. Socjalistyczny wojownik walczący o  przekroczenie planu korzystał nie tylko z  antycznych, ale i  z bliższych mu kulturowo wzorów ascety Pawki Korczagina z sowieckiej powieści „Jak hartowała się stal” Nikołaja Ostrowskiego. Ten socjalistyczny wzór osobowy „miał na celu nie tylko ukazywanie wartości pracy socjalistycznej, przeciwstawianej „zepsutemu”, imperialistycznemu Zachodowi, lecz tak naprawdę, wobec powszechnego braku żywności, wdrażanie społeczeństwu rygorów konsumpcyjnych. W istocie był to jeden ze sposobów tuszowania błędów systemu oraz studzenia w społeczeństwie negatywnych emocji”. Asceza z konieczności stała się więc wartością na drodze ku komunistycznej krainie obfitości.
     
        Bohater pozytywny literatury socrealistycznej jadł zatem skromnie i czynił to tylko po to, by móc wydajnie pracować dla kraju. Inaczej postępował wróg klasowy, który upodobał sobie restauracje, w których zamawiał wykwintne dania i najdroższe trunki, dając upust swemu wyrafinowanemu smakowi i pogardzie dla żyjącego w ubóstwie społeczeństwa. Propaganda komunistyczna lat 50. wykwintną kuchnię uczyniła synonimem burżuazyjnego stylu życia i  kapitalistycznego zepsucia.
     
         Podobne wzorce propagowano w polskim kinie socrealistycznym, gdzie „wszelkie jedzenie poza domem ukazywane było jako coś podejrzanego i niedobrego, kojarzonego z gangsterskimi interesami”.
     
         Po 1956 roku pojawił się trend, uprawiany przez wybitnych niekiedy felietonistów kulinarnych, będący próbą powrotu do kulturowych korzeni kuchni polskiej i  światowej, próbą ponownej nobilitacji sztuki gotowania. Dyskurs ten mógł rozwijać się dzięki powołaniu do życia w 1963 roku Instytutu Żywienia i  Żywności, który zajmował się upowszechnianiem wiedzy na temat zdrowego żywienia, ostrzegając przed otyłością i  nadmiernym spożyciem tłuszczów zwierzęcych.
     
        W latach 60. i  70. zaczęły pojawiać się książki „dla hobbystów i  smakoszów” , których autorami byli  m.in. ww. Tadeusz Żakiej czy Maria Iwaszkiewicz, w  której książce można było znaleźć przepisy na dania z  trudno dostępnych, bo eksportowanych masowo do Francji raków czy szparagów zapiekanych z  pomidorami. W  KAW-owskiej serii „Kuchnie różnych narodów” obok Kuchni rosyjskiej i Kuchni węgierskiej wyszły m.in. Kuchnia włoska i  Kuchnia francuska.
     
        Prawdziwą wyrocznią w  sprawach dietetyki była Irena Gumowska, która w bardzo popularnej, napisanej wspólnie z  profesorem nauk medycznych Julianem Aleksandrowiczem książce „Kuchnia i  medycyna”,  przedstawiała wpływ zawartych w pożywieniu witamin i składników mineralnych na zdrowie człowieka. Gumowska apelowała przy tym do  rządzących, aby zmieniali świadomość i  nawyki żywieniowe społeczeństwa, np.  dostarczając do wiejskich sklepów chleb razowy zamiast wywołujących raka białych bułeczek. „Polityką żywnościową – pisała - można ludziom ogromnie pomóc w  ochronie zdrowia, a  w naszym kraju nie jest to wcale tak trudne do przeprowadzenia”.
     
        W obliczu kolejnych kłopotów z mięsem w wydanej w 1971 roku książce „Dobra kuchnia: żywienie w rodzinie” pod redakcją Zofii Bagieńskiej i Marii Szczygłowe gospodarstwo domowe zostało przyrównane do zakładu produkcyjnego, którego prowadzenie wymaga fachowej wiedzy, umiejętności planowania i sprawnej organizacji pracy.  „Dobra kuchnia” stawiała na dania „niewyszukane, proste i niedrogie”. Jej autorki zalecały nie tylko tańsze gatunki mięsa, ale i mniej kosztowne zamienniki tłuszczów czy pieczywa: „Drogie masło można częściowo zastąpić margaryną, częściowo olejem sojowym, bułkę – chlebem pytlowym lub razowym (ten ostatni zawiera więcej cennych składników odżywczych), a makaron – częściowo kaszą jęczmienną lub pęczakiem”.
     
        Przez cały okres PRL-u jednym z częściej używanych w książkach kucharskich słów było słówko: „zamiast”. Zamiast cytryny w zupie cytrynowej w lecie polecano porzeczki, a w zimie żurawinę. Zamiast migdałów – płatki owsiane. Zamiast homara – kostkę z  mintaja. Wydana w  1961 roku „Kuchnia warszawska” zawierała nawet tablice produktów zamiennych, do których „dobra gospodyni powinna często zaglądać, ponieważ wybawią ją one z  kłopotu, biorąc pod uwagę okresowe trudności w  nabyciu potrzebnych surowców”.
     
       Najbardziej popularnym zamiennikiem czasów PRL-u była margaryna. W  latach 60. pojawiło się w  Polsce hasło reklamowe:  „Tylko mleczna margaryna zrobi z  ciebie Gagarina”, najczęściej jednak posługiwano się sloganami typu: „Bądź oszczędna i  kupuj margarynę”, „Margaryna polepsza smak każdej potrawy”, „Margaryna sprzymierzeńcem Twego budżetu” lub „Rozsądek przemawia za margaryną”. W  pamięci dawnych studentów – mieszkańców akademików zachował się społeczny odzew do tych haseł: „Margaryna mleczna przeciw ciąży jest skuteczna” i „Margaryna do kolacji zapobiega kopulacji”.
     
        Konieczność stosowania zamienników wynikała nie tylko z  „przejściowych braków” i  permanentnych kryzysów, lecz także z  niemożliwej do przezwyciężenia sezonowości. Pani domu musiała posiąść „umiejętność przystosowania się do możliwości aktualnego zaopatrzenia rynku i  wykorzystania sezonowych produktów”.
     
         W peerelowskiej telewizji bardzo mało było programów kulinarnych, gdyż wobec ciągłych braków podstawowych artykułów w sklepach, programy nie miały racji bytu. Gdy osławiony prezes gierkowskiej telewizji Maciej Szczepański wymyślił cykl programów poświęconych kuchni różnych narodów,  z pomysłu zrezygnowano ze względu na pustki w sklepach mięsnych: Nie wypadało się rozkoszować daniami, których nie można było przygotować w Polsce ze względu na braki podstawowych składników.
     
    CDN.
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    W PRL, a szczególnie w latach 1949-1956 władze komunistyczne dążyły do ukształtowania nawyków żywieniowych Polaków.
     
         Państwo totalitarne za pomocą siły i  perswazji kształtuje postawy jednostek, starając się przy tym objąć wszystkie dziedziny ich życia – od wierzeń religijnych po stosunek do własnego ciała. W  zakres tych działań wchodzi również wpływ na sposób odżywiania się społeczeństwa, czyli tzw. polityka wyżywienia, której celem jest kształtowanie społecznie pożądanych wzorców spożycia i związana z tym edukacja konsumentów.
     
         Polska Ludowa kształtowała smak swoich obywateli na wiele różnych sposobów - poprzez kolektywizację rolnictwa i kontrolowany skup płodów rolnych wpływało na ilość i  jakość dostępnej żywności. Poprzez centralnie sterowaną gospodarkę decydowało o tym, co trafiło na sklepowe półki. Od państwa komunistycznego zależało więc, co w efekcie znalazło się na kuchennym stole przeciętnego Polaka.
     
        Nowe przyzwyczajenia dietetyczne starano się narzucić Polakom za pomocą poradników, książek kucharskich, prasy (zwłaszcza prasy kobiecej), radia, a  w późniejszym okresie także i telewizji. Od lat 40. aż do końca Polski Ludowej towarzyszyły kobietom, również w  kuchni, dwa tygodniki: „Przyjaciółka” oraz „Kobieta i  Życie” . Kształtowały one gusta i  nawyki kulinarne Polek, popularyzując zarazem program polityki żywnościowej państwa.
     
         O ile wychodząca od 1948 roku wielkim nakładzie  „Przyjaciółka” skierowana była do kobiet ze wsi i  małych miasteczek, a  także robotnic wielkich zakładów przemysłowych, to „Kobieta i Życie” czytana była przede wszystkim w  dużych miastach, głównie przez tzw. inteligencję pracującą, czyli nauczycielki, urzędniczki, działaczki społeczne i  partyjne.
     
        Oba pisma drukowały przepisy, porady kulinarne i tygodniowe jadłospisy, a nawet lekcje gotowania dla najmłodszych. Na ich łamach ukazywały się teksty fachowców, takie jak drukowany w  „Przyjaciółce” cykl „Encyklopedia gotowania”, redagowany przez słynną propagatorkę zdrowego odżywiania Irenę Gumowską, ale i  listy zwykłych czytelniczek, które dzieliły się swoimi domowymi przepisami.
     
         Kulinariami zajmowały się także dwa inne, skierowane do wyrobionych, inteligenckich czytelników pisma: krakowski tygodnik „Przekrój” i ukazujący się w Warszawie miesięcznik „Ty i Ja”. Do „Przekroju” pisywali: córka Jarosława Iwaszkiewicza, Maria Iwaszkiewicz, autorka felietonów „Kuchnia polska”, poświęconych polskim tradycjom kulinarnym, oraz Jan Kalkowski, który w  swoich krótkich felietonach „Jedno danie” popularyzował najczęściej potrawy kuchni zagranicznych. W  miesięczniku „Ty i  Ja”  o wysmakowanej kuchni pisał  muzykolog i  publicysta kulinarny Tadeusz Żakiej, ukrywający się pod podwójnym pseudonimem „Maria Lemnis i Henryk Vitry”.  Partyjnych decydentów coraz bardziej raziły propagowane przez magazyn zachodnie znamiona luksusu: hors d’oeuvre, homar i  melon w  szynce. Ostatecznie uznano, że „pismo jest nieprzystosowane do sytuacji gospodarczej kraju, że budzi tęsknoty nie do zrealizowania” , i zamknięto je w 1973 roku.
     
         Wydawane książki kucharskie zmieniały się wraz z  rytmem kolejnych dekad socjalizmu w  Polsce. W  latach stalinowskich w ich wstępach podkreślano, iż „dobra i  dbała o  dom gospodyni, która świadomie i  mądrze pojmuje swoje obowiązki, odczuwa istotny związek swej pracy w gospodarstwie z ogólnymi narodowymi celami wyznaczonymi przez partię i rząd .  Z kolei Zofia Czerny we wstępie do swojej „Książki kucharskiej” wskazywała, iż „żywienie człowieka, tak samo jak każda działalność, musi oprzeć się o  prawidłowe planowanie. Wymaga tego zarówno dobro osób, które mamy żywić, jak i  całokształt gospodarki narodowej” .
     
         Sposób odżywiania się w  komunistycznej Polsce przestawał być sprawą indywidualnych potrzeb, gustów i  przyzwyczajeń. Stawał się kwestią społeczną. Jednostka w  komunizmie była tylko częścią systemu i  jako taka musiała sprawnie w  nim funkcjonować. Siły do pracy zaś zapewniało jej przygotowane zgodnie z  naukowymi zasadami ówczesnej dietetyki jedzenie. Tak więc dobra, świadoma gospodyni przygotowując włąściwe posiłki podnosiła wydajność pracowników fabryk.
     
         Na początku lat 50. władze zapragnęły jednej, ujednoliconej księgi socjalistycznego gotowania na wzór słynnej sowieckiej „Książki o  smacznym i  zdrowym jedzeniu”, która powstała przy  współpracy „wielu lekarzy, naukowców, kucharzy i  gospodyń domowych”. Podobnie miało być w  wypadku „Kuchni polskiej”, stworzonej zbiorowym wysiłkiem zespołu specjalistów z  tytułami profesorów i  inżynierów oraz śląskiej gospodyni Heleny Kulzowej-Hawliczkowej, która opracowała większość przepisów.
     
        Na ponad 700 stronach księgi znajdowały się nie tylko przepisy, lecz także informacje na temat wartości odżywczej jedzenia, jego znaczenia dla zdrowia, diet leczniczych, wyposażenia i  organizacji pracy w  kuchni, przechowywania produktów i  podawania posiłków. Celem „Kuchni polskiej” było przejęcia kontroli nad życiem kulinarnym Polaków, uznając jednocześnie, że „każda wiedza dotycząca żywienia, która nie jest dystrybuowana przez placówki badawcze i instytucje państwowe, jest wiedzą fałszywą”.
     
        Czytelniczki już ze wstępu miały się dowiedzieć, że „ustrój socjalistyczny, wysuwając na pierwszy plan dobro człowieka, dąży nieustannie do poprawy jego bytu”. W tym celu budowana była cała sieć placówek naukowo-badawczych, które miały w naukowy sposób ustalić zasady prawidłowego żywienia człowieka. „Przekazując szerokim masom wyniki tych badań, przyczyniamy się do realizacji zadań nakreślonych przez naszą władzę ludową” – napisali autorzy wstępu.  
     
        „Kuchnia polska” miała do roku 1989  aż 29 wydań. W kolejnych edycjach zmieniały się ilustracje, modernizowały przepisy i  ideologiczna zawartość wstępów. Jedno pozostawało niezmienne: rzekomo racjonalne podejście do żywienia.
     
         W stalinowskiej Polsce tworzenie nowych nawyków żywieniowych stało się częścią szerszego programu kształtowania nowej, socjalistycznej mentalności. Wykuwany przez komunistyczny system Nowy Człowiek miał być silny i zdrowy, musiał się więc zdrowo odżywiać. Wyżywienie klasy robotniczej traktowano jako jeszcze jedno zadanie produkcyjne, a jedzenie przyrównywano do paliwa w maszynie: „Racjonalne żywienie człowieka – pisano - podnosi jego siły, a  tym samym wpływa dodatnio i  na podniesienie jego pracy, tak samo jak racjonalne zaopatrzenie maszyny w  paliwo i  smary zwiększa jej sprawność i  przedłuża okres działalności”.
     
          Stan zdrowia człowieka przestał być jego sprawą osobistą, ponieważ – jak głosił jeden z  poradników – „zdrowie jednostek ma decydujący wpływ na kształtowanie się przeciętnej zdrowia całego społeczeństwa, a  tym samym na jego siłę i  rozwój naszego Państwa”. Dieta człowieka zdrowego miała na celu „zapewnienie mu pełnej sprawności do pracy”.  Zalecano więc wysokie, nieeralne w ówczesnej sytuacji, normy kaloryczne. Stołówkowa norma zasadnicza pracownika PGR-u na ośmiogodzinny dzień pracy wynosiła ponad 4600 kcal. Za każdą nadgodzinę należało się pracownikowi dodatkowo 190 kcal. Norma dzienna zawierała 145 gramów białka (w tym 28 gramów białka zwierzęcego) plus 6 gramów białka za każdą nadgodzinę.  Jednocześnie wskazywano, iż : „ilości białka są wystarczające dla umiarkowanie pracującego mężczyzny. Idąc po linii ostatnich wskazań uczonych radzieckich, należałoby nieco podnieść normę białka zwierzęcego .
     
         Realia żywnościowe czasów stalinowskich dalekie były jednak od optymistycznych opisów zawartych w poradnikach. Z przeprowadzonych badań wynikało, iż dieta przeciętnej polskiej rodziny „opierała się głównie na ziemniakach i chlebie, które stanowiły 65% (29,3 kg) spożywanych artykułów, a towary uważane za luksusowe, takie jak mięso i  przetwory mięsne, tłuszcze, cukier i  słodycze, spożywano sporadycznie”.
     
     
    CDN.
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Marcin Brixen  |  0
    Czasy się zmieniają, systemy upadają, a w niedzielne przedpołudnia w polskich blokach zawsze niosą się odgłosy klepania tłuczkiem mięsa na kotlet schabowy. Miała z tym zwyczaj związek pewna sytuacja, w którą wplątali się rodzice Łukaszka. A było to tak.
    Na Dzień Kobiet panie z Komitetu Obrony Dewiacji, do którego należała i mama Łukaszka, wybrały się do restauracji. Przejrzały menu, ponarzekały, że jeszcze Karosław-Jaczyński steruje cenami i zamówiły coś najtańszego.
    Schabowe.
    - Ech, te schabowe to nie takie schabowe - zaczęła narzekać jedna z pań. Inne się przyłączyły. Kiedy dyskusja przeniosła się na temat kotleta idealnego, większość pań stwierdziła, że najlepsze schabowe robi ich koleżanka siedząca na końcu stołu.
    - Sekret dobrego schabowego to idealnie rozbite mięso - rzekła koleżanka. - U mnie robi to mąż.
    Kilka pań zażartowało, że może przyślą małżonków na naukę, koleżanka zażartowała, że mogą przyjść i jedna mama Łukaszka wzięła to na serio.
    Następnej niedzieli wraz z tatą Łukaszka stukała do drzwi mieszkania koleżanki.
    - Dobrze trafiliście, akurat się zabieram za obiad - koleżanka wpuściła ich do wnętrza, po czym poprosiła by usiedli na taboretach w korytarzu.
    - Stąd będzie najlepiej widać - wyjaśniła.
    Mama spojrzała na tatę, tata na mamę i usiedli. Koleżanka przygotowała dwa talerze: jeden z kawałkami mięsa, a drugi pusty. Jeden z kawałków ułożyła na desce z rysunkiem traktora, a obok ułożyła tłuczek i zawołała:
    - Filip, możesz zaczynać!
    Do kuchni zajrzał jakiś młody, mocno zbudowany pan z brodą i wąsem.
    - Dezodorant jest?
    - Już! - koleżanka ustawiła na stole pojemnik.
    - Dezodorant? - zdumiała się mama Łukaszka.
    - Spokojnie - odezwała się koleżanka. - Nie będziemy perfumować mięsa. Dezodorant jest zużyty.
    - No to po co...
    Ale koleżanka przerwała mamie Łukaszka ruchem dłoni.
    Filip wszedł do kuchni. Wziął do lewej ręki dezodorant, do prawej tłuczek. Okrążył kilka razy stół, a potem zrobił coś zaskakującego. Łokciem zrzucił zamaszyście deskę z mięsem na podłogę, rzucił się na nią i klęknął przyciskając ją kolanami do ziemi. Potem zaczął walić tłuczkiem w mięso, co pewien czas popsikując z zużytego dezodorantu. Cały czas przy tym ryczał wściekle:
    - Gnoju!!! Bandyto!!! Prowokatorze!!! Będziesz traktorem ulicę blokował?!!! Co, demonstrować ci się zachciało?!!! Masz gazem, masz!!! Teraz was lejemy!!! Co, uśmiechnięta Polska ci się nie podoba?!!! Uśmiechaj się, kurna!!! Uśmiechaj!!!
    koleżanka klęknęła obok niego z talerzami i co pewien czas wyciągała mu spod tłuczka gotowe już mięso i podrzucała świeży kawałek.
    Wreszcie skończyli.
    - Filip! Dosyć! Już wystarczy!
    Pan Filip rzucił oba trzymane w rękach przedmioty i wyszedł do sąsiedniego pokoju.
    - No i popatrzcie - zaśmiała się koleżanka podsuwając talerz pod nos mamie Łukaszka. - Mięso idealnie rozbite! Idealnie!
    Spojrzała w stronę taty Łukaszka, który nadal siedział z wytrzeszczonymi oczami i otwartymi ustami. dodała tonem wyjaśnienia:
    - Mąż jest policjantem.
    0
    No votes yet
  •  |  Written by sprzeciw21  |  0
    0
    No votes yet
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Życie w okupowanej przez Niemców Polsce wymagało niezwykle wyrafinowanej gospodarki racjonowaną żywnością oraz domowym budżetem.
     
          Według danych przytaczanych przez Andrzeja Chwalbę w latach 1940–1941 niewykwalifikowany robotnik mógł zarobić około 150 złotych, a wykwalifikowany 250–300. Przeciętna pensja urzędnika niskiego szczebla  wynosiła około 300 złotych.
     
          Na zakupy na kartki  żywnościowe trzeba było  przeznaczyć, według wyliczeń Rady Głównej Opiekuńczej 32 złote. Opłaty za gaz i prąd wynosiły kilkanaście złotych, obowiązkowe ubezpieczenie w miejscu pracy (około 20 złotych), podatek dochodowy w kwocie około 15 złotych, opłatę za mieszkanie (około 80 złotych odstępnego plus 10 złotych podatku lokalowego). Do tego dochodziły wydatki na przejazdy tramwajem. Należało uwzględnić także wydatki związane z kontrybucjami nakładanymi przez Niemców oraz łapówkami, bez których nic nie dało się załatwić.
     
         Wedle wspomnień Teresy Śliwińskiej przeciętne okupacyjne menu składało się na z krupniku z krojonymi ziemniakami, okraszonego łyżką łoju wołowego, który należało jeść gorący, bo inaczej łój krzepł i osadzał się na podniebieniu”. Były „ziemniaki z wody” z dodatkiem brukwiowego purée, a także jarmuż „w postaci gęstej zupy z kaszą i ziemniakami”. Innym razem była grochówka „ze zrumienioną cebulką, podobnie jak krupnik okraszona”, zupa fasolowa „przetarta przez sito i zagęszczona wkrojonymi ziemniakami, doprawiona majerankiem”, barszcz „z ziemniaczkami purée” czy ziemniaki „w mundurkach z ciemnym olejem, z wkrojoną surową cebulą”. Nie mogło się też obejść bez kluch i placków w przeróżnych odmianach: „placki ziemniaczane zwane plindzami z cukrem”, kluski „z surowych ziemniaków zwane sinymi kluskami, polane zrumienioną na oleju cebulką i gotowaną kwaszoną kapustą” czy wreszcie kluski „w kształcie malutkich piłeczek, ugotowanych z surowych, tartych ziemniaków”, które dodawano do zupy z dyni.
     
         Wiele pomysłów podsuwały gospodyniom pozycje wydawane przez Biblioteczkę Życia Praktycznego: „60 potraw z kapusty, Sto potraw z ziemniaków, 109 potraw czy wreszcie Ziemniaki na pierwsze… na drugie… na trzecie… 135 nowych przepisów”. Każda z tych książek miała jasny cel: udowodnić, że da się zrobić coś z niczego. Poza tym Polki mogły liczyć przede wszystkim na swoje niezbadane pokłady kreatywności.
     
         Wedle tych poradników najbardziej oszczędna, jeśli chodzi o ilość składników, była zupa z dyni. Dla czterech osób potrzeba było na nią pół kilo dyni, filiżankę kaszy jaglanej, łyżkę smalcu, łyżeczkę soli, łyżkę cukru i pół litra mleka. Drugie dania proponowane przez Kiewnarską składało się z kilograma gotowanych kartofli, pokrajanych w talarki, zagotowanych na dwóch kostkach bulionowych i posypanych koperkiem. Polecane były również racuchy kartoflane (2 kilogramy surowych kartofli i 3 ugotowane kartofle, utarte na tarce, wymieszane, osolone i smażone na oleju).
     
         Nawet przedwojenna arystokracja w wystawnych pałacowych wnętrzach borykała się ze zdobyciem żywności i nie jadała dużo lepiej niż zwykła polska rodzina. Anna Branicka-Wolska wspominała po latach: „Krowy pasły się w prywatnym parku, one dawały nam mleko, były naszymi żywicielkami. Masło na śniadanie i kolację wyliczano precyzyjnie: po dwa krążki na osobę, chleb był kartkowy. Młodzież siedząca na końcu stołu z niepokojem patrzyła, jak dorośli nabierali z półmisków: baliśmy się, że dla nas nie wystarczy. Na śniadanie żytnie płatki…”
     
         Nic więc dziwnego, iż w takiej sytuacji  należało prowadzić niezwykle racjonalną gospodarkę domowym budżetem.
     
         Częste kupowanie niewielkich porcji, na przykład mąki czy kaszy, powodowało w ostatecznym rozrachunku nabywanie mniejszej ich ilości, gdy sprzedawcy sypali te produkty w sklepie do papierowych torebek z grubego, ciężkiego papieru. Zaradna gospodyni kupowała rzadziej, ale w dużych ilościach.
     
         Zakupy, przechowywanie i rozdzielanie pieczywa były swego rodzaju sztuką. Najsmaczniejsze jest oczywiście to świeże, ale chrupiące kromki bardzo powoli zaspokajają głód, więc zjada się ich więcej. Bolesława Kawecka-Starmachowa zalecała w związku z tym kupowanie chleba raz, najwyżej dwa razy w tygodniu i przechowywanie go w szczelnie zamykanym pojemniku, tak by nie zesechł. Lekko czerstwe pieczywo było jej zdaniem „znacznie zdrowsze i dające się lepiej krajać, oszczędniejsze od świeżego”. To samo dotyczyło też bułek.
     
         Ówczesny chleb wypiekany dawnymi metodami, na zakwasie lub drożdżach, bez polepszaczy i konserwantów, nawet kilkudniowy smakował wyśmienicie.
     
         W przypadku  „upolowania”  mięsa należało   zabezpieczyć go przed zepsuciem. Lodówki elektryczne były bardzo drogie i  uzależnione od ciągle przerywanych dostaw prądu. Najprostszy sposób przechowywania mięsa polegał na racjonalnym podzieleniu go i zakonserwowaniu. Kawałek przeznaczony na zupę zalewało się przegotowaną i osoloną wodą i odstawiało w chłodne miejsce. Kiedy przychodziło do przyrządzenia zupy, wystarczyło do tego samego garnka wrzucić jarzyny, przyprawy i ugotować. Mięso przeznaczone na pieczyste można było zakonserwować, przesmażając je na tłuszczu lub marynując w occie. Przyrumienione na patelni mogło później stać w chłodnym miejscu kilka dni, a zatopione w occie nawet tydzień.
     
         Masło zdobyte w trakcie szmuglerskiej wyprawy  zwykle występowało w większych kawałkach, ważących około jednego kilograma. Konserwowano je, zwykle zanurzając w solance, bądź ugniecione w garnku okładano zwilżonym pergaminem i zasypywano solą.
     
          Także inne tłuszcze zwierzęce konserwowano w podobny sposób. Smalec po przetopieniu przelewano do suchych, wyparzonych butelek i szczelnie korkowano. Słoninę najlepiej było pokroić na kawałki nadające się do wykorzystania w całości, dobrze posolić i trzymać w szczelnie zawiązanym kamiennym garnku. Gdy gospodyni  potrzebowała okrasić słoniną kluski czy ziemniaki, wyjmowała kawałek, krajała w kostkę, smażyła i polewała porcję tłuszczem ze skwarkami.
     
         W okupacyjnych realiach nauczono się spożytkować kuchenne odpadki . Zastosowanie znalazła na przykład kluszczanka, czyli woda z gotowania klusek. Zawierająca w sobie skrobię i już osolona, wykorzystywana mogła być jako lekko zagęszczona baza do zupy, do podlewania jarzyn albo jako krochmal do bielizny.
     
         Przed wojną w wielu domach z kanapek odkrajano twarde skórki i wyrzucano je. W okupacyjnej rzeczywistości nie wolno było marnotrawić nawet okruszka. Zamiast się ich pozbywać przerabiano je na zupę chlebową, ścierano je na tarce i używano do panierowania albo zamiast mąką zagęszczano nimi sosy.
     
          Nawet popłuczyny po mleku nie były marnowane. Gospodynie delikatnie podlewały nimi gotujące się kasze albo ryż. Używały też niewielkich ilości mleka do… pielęgnacji skóry, przemywając nim twarz.
     
          Polki osiągnęły takie mistrzostwo w wojennej sztuce kulinarnej, że postanowiły podzielić się swoją wiedzą ze światem. Książnica Polska, wydawnictwo emigracyjne działające w Glasgow w latach 1940–1953, przyszła w sukurs Brytyjkom, które w samym środku wojny zmagały się z problemami aprowizacyjnymi. Właśnie w tym celu Zofia Nowosielska wydała w grudniu 1941 roku Polish Wartime Cookery Book, zawierającą wiele receptur na wojenne czasy.
     
    Wybrana literatura:
     
    A. Zaprutko-Janicka – Okupacja od kuchni. Kobieca sztuka przetrwania
    T. Chinciński - Przemoc i dzień powszedni w okupowanej Polsce
    A. Chwalba - Dzieje Krakowa. Kraków w latach 1939–1945
    J. Kochanowski -  Tylnymi drzwiami. Czarny rynek w Polsce 1944–1989
    B. Kroll - Rada Główna Opiekuńcza 1939–1945
    C. Madajczyk -  Polityka III Rzeszy w okupowanej Polsce
    S. Smoliński - Rozwój detalicznych cen wolnorynkowych w Krakowie latach 1939–1946
    T. Szarota - Okupowanej Warszawy dzień powszedni
    Losy kobiet w okupowanym Krakowie w dwunastu odsłonach
    0
    No votes yet
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    W czasie okupacji niemieckiej pomysłowość polskich gospodyń stała się legendarna.
     
         Halina Bielińska i Maria Krüger, autorki okupacyjnego poradnika dla pań domu zatytułowanego „Nie wyrzucaj pieniędzy za okno” radząc co  stosować jako produkty zastępcze, podkreślały, iż „ wynalazczość gospodyni w tym zakresie bywa nieraz nadzwyczajna. Potrzeba jest matką wynalazków i naprowadza na zupełnie niezwykłe pomysły”.
     
         O konkretnych przykładach pisała znana kucharka Elżbieta Żernicka. W 1942 roku ukazało się kolejne wydanie jej praktycznego poradnika, w którym zamiast herbaty polecała napary z kwiatu lipy, mięty, liści poziomek, malin, jeżyn czy borówek. A więc z surowców, które każdy mógł znaleźć w lesie, sadzie lub na łące.
     
         W lipcu 1943 roku „Nowy Kurier Warszawski” przypomniał, że: „W miesiącach letnich łąki bielą się rumiankiem i owocują maliny w ogrodach i lasach, zieleni się mięta… kwitną lipy…”. Nic, tylko zbierać, suszyć i parzyć.
     
        Jedną z popularniejszych erzac-herbatek była sporządzana z obierzyn jabłkowych. Owoce obierało się ostrożnie i cienko, a obierki krajało w paseczki. Następnie należało je ususzyć i przypiec lekko w piecu. Po zalaniu wrzątkiem wychodził z tego bardzo aromatyczny napar o wyrazistym kolorze.
     
        Erzac herbaty można też było sporządzić z marchwi. Po odciśnięciu soku pozostawało sporo odpadów. Po odpowiednim wysuszeniu marchewkowe fusy zalewano wrzątkiem i „herbatka” była gotowa.
     
        Osoby słodzące herbatki miały kłopot – cukier stał się artykułem luksusowym. Przydziały kartkowe były skąpe, a cukru zazwyczaj brakowało. Polacy zaczęli przemycać do kraju sacharynę, która  stała się głównym zamiennikiem cukru. Marmolady, ciasta, leguminy, kawa i herbata – słodzik znajdował nieskończone wręcz zastosowania, choć oczywiście nielegalny handel nim był tępiony przez  Niemców. Już w pierwszych dniach grudnia 1939 roku gadzinówka „Nowy Kurier Warszawski” pisała z oburzeniem o „ukazaniu się na rynku warszawskim sacharyny”.
     
         Sacharyna pozostawia w potrawach delikatny gorzki posmak. W 1942 roku Niemcy zaczęli sprzedawać w Generalnym Gubernatorstwie dulcynę – środek w mniejszym stopniu zniekształcający smak. W rzeczywistości dulcyna była  truciznę, a jej rakotwórcze właściwości wykryto w latach pięćdziesiątych XX wieku.
     
        Innym popularnym zastępnikiem cukru była melasa. Ten ciemnobrązowy syrop powstaje jako produkt uboczny przy produkcji cukru i jest od niego znacznie zdrowszy. Jednak jego zapach sprawia, iż  nie każdy był  w stanie go przełknąć. Ponadto melasa wprowadza do potrawy specyficzny słodowy posmak.
     
         W warunkach okupacyjnych produkowano melasę domowymi sposobami. „Mama wraz z nami kopała buraki cukrowe, - wspominała Anna Rosel-Kicińska - później gotowała długo w ogromnych kotłach, aż wytwarzał się z nich brązowy, nieco cuchnący syrop. Zlewała go do butelek i tym słodziła nam kawę, często smarowała chleb, a nawet piekła smaczne ciasta. Protestowaliśmy tylko z ojcem, gdy słodziła syropem buraczanym kluski na obiad”.
     
         Także miód doczekał się surogatu. Choć sztuczny miód wytwarzany był już przed I wojną światową, dopiero w czasie okupacji niemieckiej zaczął być wytwarzany na masową skalę. Popyt na niego był tak duży, że na czarnym rynku kilogram sztucznego miodu kosztował aż 100 złotych.
     
         Dużym codziennym problemem był niemal zupełny brak jaj. Jeśli nie posiadało się własnych kur na przydziałowe nie było co liczyć, a ich cena na czarnym rynku byłą zabójcza dla normalnej rodziny.
     
        W daniach mącznych, w szczególności w kluseczkach, sytuację ratowała gorąca woda. Ciasto z jej dodatkiem należało bardzo szybko wyrobić i od razu gotować. Kotlety z mielonego lub siekanego mięsa bez jajek mają tendencję do rozpadania się w trakcie smażenia. Jeżeli nie było jaj, wystarczyło dodać do nich na przykład… utartego surowego kartofla.
     
        Także z mąką był kłopot, a cena mąki  pszennej, białej i oczyszczonej osiągała poziomy wykluczające jej używanie w zwyczajnych domach. Pozostawały więc różnego rodzaju surogaty. Każda roślina oleista, z której wyciśnie się tłuszcz, w mniejszym lub większym stopniu nadaje się na mączkę. W ten sposób powstawała na przykład mąka dyniowa – jako produkt uboczny tłoczenia. Jako mąka służyły także  bób, groch, soja, nawet trawa, a konkretnie perz.
     
         Mąkę wytwarzało się ją z nasion perzu. Biorąc pod uwagę, że kłosy tej rośliny nie są obfite w ziarenka, była to żmudna i czasochłonna praca. Z mąki z perzu piekło się podpłomyki lub namiastkę chleba.
     
         W sytuacji totalnego braku mięsa zaczęto jadać koninę.  Jedna z autorek Elżbieta Kiewnarska, we wstępie do książki „109 potraw” przekonywała: „Z pokarmów białkowych nauczyliśmy się spożycia koniny, mięsa dawno stosowanego w kuchniach krajów zachodnich. Co do koniny, to trzeba tylko przezwyciężyć zakorzenione przesądy, przeszkadzające jej użycia. O co chodziło z tymi przesądami? W świadomości niejednego przedwojennego Polaka koń nie był obiadem. Był przyjacielem i pomocnikiem, który ciągnąc pług, zapewniał plony, który dumnie potrząsał grzywą zaprzężony do pięknego powozu, który wreszcie niósł ułana do boju, a potem prężył pierś, idąc pod nim na paradzie wojskowej”.
     
         W przedwojennej Polsce koń traktowany był jak członek rodziny, ciężko pracujący na utrzymanie  swoich właścicieli – nawet w obliczu głodu nie wszyscy byli w stanie przemóc się i zjeść koninę.
     
         Autorki okupacyjnych książek kucharskich zamiast biadać nad ciężkim losem koni, zaczęły przystosowywać tradycyjne przepisy na potrawy mięsne, wykorzystując koninę. Modyfikacjom uległa między innymi receptura na znaną w Polsce sztufadę , do której przygotowania tradycyjnie używano  cielęciny, kapłona (wykastrowanego koguta), dziczyzny lub mięsa wołowego.
     
         Z uwagi na brak opału istniała konieczność ograniczenia czasu jej gotowania, a konina jest bardzo twarda.  Elżbieta Kiewnarska znalazła proste rozwiązanie. Mięso należało przez 3–4 dni trzymać w zalewie z octu z dodatkiem pieprzu i liści laurowych. Tak zamarynowana konina nie potrzebowała długiego gotowania..
     
         Problem było kupienie tłuszczu do smażenia. Tłuszcze zwierzęce stały się towarem deficytowym. W tej sytuacji ratunkiem stały się oleje roślinne. Najpopularniejszy w Polsce olej rzepakowy był wcześniej odrzucany jako niesmaczny i brzydko pachnący. Jednak w czasie okupacji zaczęto go stosować w większości polskich domów.
     
        Tak więc kariera oleju rzepakowego lub słonecznikowego o wyglądzie płynnego złota, powszechnie stosowanego obecnie w Polsce jest, jak się okazuje, bardzo krótka.
     
    CDN.
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Smok Eustachy  |  0

    Diuna cz. 2 to film dla mnie. Kreator i reżyser Denis Villeneuve kręci w ulubiony przeze mnie sposób, dlatego podoba mi się ten film, Przede wszystkim sposób kręcenia ma tu znaczenie, tempo i realizm. Termin realizm ma tu specyficzne znaczenie, którego nie rozumiecie. Niemniej jest on powszechnie używany i znaczy coś jak wiarygodność. Mamy zatem wiarygodną kreację świata, który nie jest aż taki za bardzo wiarygodny, o czym później. Dalej: praca kamery, kadrowanie, intelektualna praca przy tworzeniu poszczególnych kadrów, scenerii, i innych takich rzeczy. Muzyka i dźwięki. Faktycznie czasem nie wiadomo, czy to muzyka, czy słyszymy pracę maszyn. Na Gałęzi ma tu zupełną rację:

     

    Ma chłopak kłapane. My zaś jesteśmy na tej pustyni wśród jej mieszkańców. Przeżywamy ich niedole i bierzemy udział w dramatach. Mamy do czynienia z tragedią antyczną. Co do samej adaptacji książkowej Diuny (najsamprzód była książka Franka Herberta, potem inne książki i np. Gwiezdne Wojny Lucasa) to OK jest. Wbrew opiniom malkontentów wycięli to, co wyciąć było trzeba. Postacie, wątki, Gildię Nawigatorów. Nawigatorzy nie mają w Diunie nic konkretnego do roboty, dobrze więc, że ich nie ma. Jest za to sprawa Chani, o której później. Teraz kończę część bezspoilerową, chociaż nie wiem czemu. Diunę wydali wszak w 1965 roku i każdy miał czas się zapoznać. Ale żyjemy w ciężkich czasach, kiedy to masy obcują z wybitną literaturą, a rozmaici literaturoznawcy i -jak by to powiedzieć kulturalnie – poloniści nurzają się w odmętach grafomanii. Słuszną jest bowiem dykteryjka Red. Ziemkiewicza o Szymborskiej, która nie uwierzyła w istnienie Zajdla. Dlatego Diuna nie nadaje się do szkoły, bo nauczyciele nie mają pojęcia o literaturze. Dobra. Tera przechodzimy do świata rządzonego przez kobiety i narkomanów i zastanówmy się w świetle Imienia Róży nad kwestią fundamentalną:

    SPOILER

    O co tu chodzi w ogóle?

    Chodzą słuchy, że Herbert, który sam zbyt normalny nie był (jak to geniusz), stworzył Diunę jako przestrogę przed fundamentalizmem religijnym i w ogóle. Tyle że ludzie tak nie odczytali jego dzieła bo mu nie wyszło. Tu mamy Umberto Eco i jego doktryna o interpretacji dzieła. Idzie to tak, że odbiorca sobie interpretuje i nie można dywagować o tym, co poeta ma na myśli. Autor może sobie myśleć co tam chce i niekoniecznie przełożyć precyzyjnie swe zamiary na papier, taśmę filmową, czy nawet wyśpiewać. Jest tak? Krzysztof M Maj nawija na tej temat, o czym była mowa przy okazji listy lektur:


    https://www.salon24.pl/u/smocze-opary/1355027,szkola-podstawowa-winna-uczyc-podstaw

    I dla mnie bohater Diuny, Paul Atryda, zwany Usulem i Muad'Dibem nie był antybohaterem, tylko bohaterem. Herbert pisał dalsze książki, żeby to jakoś odkręcić, ale ja odpadłem już na początku Mesjasza Diuny. Przedstawiam dlatego garść obiektywnych okoliczności:


    Planeta Diuna, czyli Arrakis ma kluczowe znaczenie dla Galaktyki, z uwagi na przyprawę (melanż, silne prochy). Aby zapewnić jej rdzennym mieszkańcom (Freemenom, zwanym w ułomnych tłumoczeniach Wolanami) wolność trzeba podbić wspomnianą Galaktykę. Przyprawa jest tak ważna, że opanowanie jedynego źródła jej pozyskania jest sprawą kluczową dla każdego. Więc albo my ich, albo oni nas. 


    Dalej mamy proroctwa, zaszczepiane przez żeński zakon (?) Bene Gesserit w celu bliżej niewiadomym. W filmie widać, że to one tak naprawdę rządzą i ich machinacje doprowadzają do katastrofy. I na końcu zaczynają się kłócić między sobą. Bardzo realistyczne przedstawienie. Typowe dla kobiet jest unikanie brania odpowiedzialności, więc nie biorą. Ale mają przemożny wpływ, jako prawdomówczynie, które wiedzą o wszystkim, bo słuchają każdej rozmowy. Żony, córki feudałów również są Bene Gesserit (dalej: BG) i są lojalne wobec owego zakonu, a nie ojców, mężów, etc. organów państwowych. Widać to i w pierwszej części, i w drugiej. Weźmy same knowania Irulany. Jessica się natomiast buntuje z miłości i to widać. Też realistyczny element, acz podobnie niezamierzony. Elementy rządów kobiet (matriarchatu) zostały tu celnie pokazane. 

    Szczytowym wykwitem knowań BG są proroctwa o pojawieniu się proroka, mesjasza itp. I tu mamy nawiązania do islamu. Ja jako liberał nie mam nic przeciw czerpaniu z islamu. Jest to jednak inna cywilizacja i `daje poczucie inności. Mamy jednak dosłowne określenia jak Mahdi, dżihad, które rażą swoją dosłownością. Jak widać aby zrozumieć Diunę trzeba czytać W Pustyni i w Puszczy. Jak przeczytałeś WPiP to wiesz, kto to Mahdi. A jak nie to nie. Ale nie to jest kluczowe: 

    Ustalmy najpierw kto ćpał? Ćpali mieszkańcy Diuny, Nawigatorzy, arystokracja… Czerwie tez ćpały. Zauważyliście, że nie dało się odwołać ludzi, którzy mieszkali na Arrakis dłuższą chwilę? Bo uzależnili się oni od przyprawy i albo musiałeś im ją dostarczać, albo umarliby. Dlatego wyrzucenie Harkonnenów jest problematyczne. Padyszach też pewnie ćpał i dlatego jest za stary w filmie. Ale w sumie to co z tego wynika? Nic.

    https://youtu.be/_hm2pVOHE_g?si=4NBsiLC4cc4x9Xe4

     

    Ponieważ wszyscy ćpali więc mieli wizje przyszłości, więc mamy paradoks: widzieli przyszłość Kwisatz Haderacha (dalej: KH), więc stworzyli proroctwa o nim, które się zaczęły spełniać. Paul wlazł na wielkiego czerwia, który się pojawił, bo miał wizję, że się ma pojawić. Itp. itd. Paul zyskuje prorokowane zdolności KH. Wszystko to jest niejasne. Owszem Fremeni, którzy pełnią rolę Starszych, Mniej Wykształconych z Mniejszych Ośrodków, wymuszają pewne działania na nim, ale takie są realia. To jest takie niejasne i materialisty nie mają racji rzucając się tutaj. 

    Fremeni mają być krytyką fanatyzmu i religianctwa ale z drugiej strony mamy przedstawicieli ateizmu i materializmu czyli Harkonnenów. I oni są jednak gorsi, bo są pokazani jako mordercy, sadyści itp. Reżim, który toleruje taką degenerację musi upaść i to jest poważna przestroga obecnie. Harkonnenowie są pokazani świetnie, Raban okazuje się mocny w ucieczkach, a ten młody jest walnięty jeszcze bardziej niż stary baron. I ich pląsy w czarno-białej dwubarwnej scenerii czarnego słońca… Batista gra doskonale i będę wam musiał zwrócić uwagę na jego walki:

    https://youtu.be/EeTMkRKqmkw?si=JsH748fewe16PhEZ

     

    Chani

    Kreacja Chani, granej przez Zendaye budzi spore kontrowersje. Ma tu rację Czerw Fantastyczny:

    https://youtu.be/H71r7HIjYcI?si=yu2lqN0vSLnSpbPw

     

    który wywodzi, że zrobili z Chani silną, dzielną niezależną. Faktycznie co chwilę fika ona, nie akceptuje niczego, zachowuje się bez sensu. Jest poważnie zepsuta w porównaniu z książką. W książce istnieje instytucje konkubinatu i Paul ożenił się z Irulaną politycznie, ale Chani była jego konkubiną. Dobrze pamiętam? Czy obyczaje fremeńskie były wzorowane na islamie i kilka żon można mieć? Panuje tam silny patriarchalizm i Paul dostaje żonę i dzieci po Dżamisie, którego zabija. Nie mam ochoty jeszcze raz czytać Diuny, żeby wyłapać takie niuanse. Ale patriarchalizm Fremenów jest starannie ukrywany przed widzem. Jak widzę walka tu trwa o interpretację pojedynczej sceny. Jeśli chcą kręcić Mesjasza Diuny to muszą Chani anulować i sprowadzić do poziomu książkowego. Dadzą radę?

    Pomijam w tym momencie lewaków, narzekających na biały mesjanizm u ludów, na polityczny wydźwięk, oni żyją w swoim świecie.

    My zaś mamy dzieło które trafiło na swój czas. Ludzie znużyli się blockbusterką spod znaku Marvela, DC, może czas zmienić repertuar? 

    O Diunie 2:

    https://www.filmweb.pl/film/Diuna%3A+Część+druga-2024-10003481

    5
    5 (1)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Dużą pomocą w przetrwaniu okupacji niemieckiej były doświadczenia  z okupacji niemieckiej z lat 1915-1918.
     
          Już wówczas Polacy nauczyli się zastępować je swojskimi zmiennikami. I tak np. w czerwcu 1917 roku „Głos Rzeszowski” przekonywał o wartościach koniczyny: „Stanowi ona znakomitą i bardzo pożywną jarzynę w rodzaju szpinaku, której spożycie absolutnie nie szkodzi zdrowiu i nie pociąga za sobą żądnych przykrych następstw”. I zalecali, iż „koniczynę, która ma służyć na pokarm dla ludzi, należy zbierać w czasie pierwszego okresu wegetacji około 10 do 15 centymetrów wysoką, możliwie świeżą i niezwiędłą. […] Nadają się do tego wszystkie rodzaje koniczyny, jednak wskazanym jest tak zwaną lucernę parokrotnie przegotować i zmieniać wodę tak, aby utraciła smak pewnej goryczy”.
     
         Jeszcze dalej w swoich sugestiach posunął się „Dziennik Poznański”, który w kwietniu 1916 roku zwracał uwagę na najnowsze odkrycie niemieckiej nauki: człowiek może jeść drzewa! „Każdy botanik wie o tym, że drzewo zawiera także składniki pokarmowe” – informowano. „Tymi składnikami są mączka, cukier, oleje. […] Można zużytkować [je – Godziemba] na pokarm dla ludzi. Chodzi tu przede wszystkim o drzewa takie, jak brzozy, lipy, jesiony, wiązy, topole”.
     
         Sceptyków przekonywano, iż  „uczeni niemieccy twierdzą, że ludzki żołądek mąkę drzewną łatwo trawi!”.
     
          Smakosze kawy mieli ją zastępować …… marchewkową kawą. Należało tylko upalić korzeń pokrajany w kostkę,  rozdrobnić, zalać wrzącą wodą i … kawa była gotowa..
     
          Popularna była także kawa z cykorii. W tym celu ususzyć liście cykorii lub upalić w piecu jej korzeń pokrajany w kostkę. Następnie się to rozdrabiało i dodawało do kawy zbożowej.
     
         Najczęściej jednak zastępowano kawę kawą zbożową domowej roboty. Aby ją zrobić, należało wziąć  „większy zapas żyta” i upalić je równo na jasnobrązowy kolor. Kolejnym krokiem było wystudzenie go, zmielenie i wsypanie do metalowej, szczelnie zamykanej puszki. Potem wystarczyło tylko ją zaparzyć.
     
          Kawa zbożowa zyskała na popularności od samego początku kolejnej okupacji niemieckiej. Gadzinowy „Nowy Kurier Warszawski” już w grudniu 1939 roku pisał z entuzjazmem: „ Warszawa od dawna używa, jako zdrowszej i pożywniejszej, kawy zbożowej. Wiele przezorniejszych gospodyń przygotowuje sobie kawę zbożową, paląc pszenicę, jęczmień i żołędzie. Smak jej nie ustępuje niemal kawie prawdziwej, ale skutek jest niewątpliwie lepszy. Nie szkodzi zdrowiu, a to chyba b. ważne”.
     
         W obliczu braku żywności nie wystarczały ogródki działkowe. Warszawa przekształciła się w  „miasto-ogród warzywny”. Zwyczajnym widokiem stały się kartofliska wyrastające w parkach i na miejskich placach. Nawet koło Zamku Królewskiego, „wśród srebrzystych świerków”, znalazły się „grządki z kartoflami”.
     
         Chcąc uzyskać jak największe plony, mieszkańcy miasta dbali o swoje ogródki. „Działkowcy”” z Pola Mokotowskiego chwytali wiadra i maszerowali do niewykończonego gmachu Urzędu Patentowego, w którego podziemiach była woda, która zasilała ich uprawy.
     
         Mieszkańcy domów położonych przy parku im. Romualda Traugutta podzielili między siebie olbrzymi, ponad dwudziestohektarowy teren zielony. Swoje dostała także Rada Główna Opiekuńcza, a za jej pośrednictwem najmłodsi warszawiacy, którym wyznaczono działeczki, na których mogli uprawiać warzywa. Kiedy przychodziła pora na plony, dzieci zbierały jarzyny i zanosiły je do domu.
     
         Oczywiście w parkach „Nur für Deutsche” nie można było nic uprawiać. Miały one pełnić tylko jedną funkcję – cieszyć oko rasy panów. Miasto mogło przymierać głodem, ale Niemcy nie mogli się zgodzić, aby na przykład Łazienki Królewskie (od 1940 roku zamknięte dla ludności polskiej) stały się nagle jedną olbrzymią grządką.
     
         Nieustanny bój o żywność trwał także w mieszkaniach miasta. Zamiast kwiatów na klombach przed wejściem oraz w skrzynkach na parapetach i balkonach rosła zielenina.
     
         Z kolei chcąc zapewnić sobie źródło mięsa, w  piwnicach, na strychach, w szopach, kuchniach, a nawet w łazienkach polskich domów hodowano króliki. Ich mięso jest zdrowe, a one same bardzo szybko rosły i jeszcze szybciej się rozmnażały. Dobrze przemyślane klatki zajmowały niewiele miejsca i można je było trzymać w mieszkaniu, a opieką nad królikami mogli zajmować się nawet najmłodsi członkowie rodziny.
     
         Dzieciom  trudno było wytłumaczyć, iż kolejne ich pociechy nagle znikały, a na talerzu pojawiało się dawno nie widziane mięso.
     
        W celu ułatwienia hodowli królików profesor Teodor Marchlewski, dziekan Wydziału Rolniczego Uniwersytetu Jagiellońskiego, napisał w 1940 roku broszurę „Hodowla królików”, w której wytłumaczył,  jak dbać o króliki, jak je karmić, gdzie trzymać i wreszcie… jak je szybko i sprawnie zabić oraz oskórować.
     
          Na spokojniejszy żywot mogły liczyć w miastach kozy, których mięso nie należy do najsmaczniejszych. Ich głównym zadaniem było dostarczanie mleka. Kozy nie były objęte przepisami nakazującymi ich rejestrację i kolczykowanie, dlatego łatwo było nimi handlować, a  ich mleka – inaczej niż mleka krowiego – nie trzeba było przymusowo oddawać do zlewni.
     
          Ponadto koza niemal wszystko zje, co zdecydowanie ułatwiało ich hodowlę. To wszystko czyniło z kóz idealne zwierzęta gospodarskie na trudne czasy wojny.  W wielu pamiętnikach z okresu wojny można przeczytać, iż  „kozę miał tu co dziesiąty obywatel, wynika więc z tego, że okolica była zamożna, mlekiem kozim płynąca”.
     
          W miastach ofiarami polowań na mięso stały się gołębie. W obliczu braku mięsa,  rosół z gołębia stawał się kuszącą alternatywą. Ich delikatne i zdrowe mięso polecano w szczególności dla małych dzieci i dla osób o wrażliwym układzie pokarmowym.
     
           W lasach zbierano żołędzie, z których odpowiednio spreparowanych można było przygotować kawę, mąkę, a nawet jeść je jak ziemniaki. Gotowano je tak długo, wymieniając wodę, aż znikało zabarwienie, zawierające taninę, gorzki i szkodliwy dla człowieka garbnik.. Dopiero wówczas należało wysypać je na blachę, wyłożoną papierem, i wysuszyć bezpośrednio przy piecu. „Po kolejnych kilku dniach stały się twarde. Wówczas zmieliłam je w młynku na grubą mąkę. (…)  Część mąki prażyłam na patelni aż przybrała brązowo-czarny kolor. Powstały w ten sposób proszek zaparzyłam jak zwykłą kawę. Miała smak podobny do kawy zbożowej, gorzkawy, z lekko orzechowym posmakiem. (…)  Druga część mąki została wykorzystana na podpłomyki”
     
         Niektórzy robili także  chleb na zakwasie z mąki żołędziowej z dodatkiem pszennej razowej. „Był on dość ciężki, kruchy i z charakterystycznym lekko orzechowym posmakiem” – wspominała z warszawianek -  Wśród koneserów dobrego pieczywa pewnie nie znalazłby uznania. Ale głód w warunkach bezwzględnej wojny zaspokajał niezawodnie”.
     
    CDN.
     
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Nieoficjalny obieg towarów deficytowych rozwinął się niemal natychmiast po zajęciu Polski przez wojska niemieckie.
     
          Areną transakcji czarnorynkowych były targowiska, ulice, place i lokale gastronomiczne. Nielegalnie można było sprzedać i kupić wszystko. Wystarczyło znaleźć odpowiednio zmotywowanego nabywcę albo dobrze zaopatrzonego handlarza. Mimo niemieckich zakazów zawsze trafiali się ludzie gotowi zaryzykować.
     
          Polacy, Niemcy, volksdeutsche, Żydzi, wojskowi i cywile – praktycznie każda grupa zamieszkująca Generalne Gubernatorstwo trudniła się czarnorynkowym handlem. Odnotowała to nawet gadzinówka, „Nowy Kurier Warszawski”. W artykule z 15 listopada 1939 roku napisano, iż „Warszawa – miasto urzędnicze stała się nagle nie tyle ośrodkiem handlu, co handlującym. Śmiało można powiedzieć, że w chwili obecnej połowa mieszkańców trudni się handlem.” W rzeczywistości handlem zajmowali się niemal wszyscy warszawiacy.
     
         Konspiracyjne czasopismo „Walka” z 1941 roku nazywało rzeczy po imieniu: Warszawa była jedynym miastem w Europie, w którym można było kupić dosłownie wszystko.”
     
         Początkowo ludzie handlowali przede wszystkim towarami zgromadzonymi przed wojną. Ci, którzy zrobili znaczące zapasy, już w pierwszych dniach okupacji stawali się ważnymi postaciami czarnego rynku. Zapobiegliwi dysponowali nie tylko niepsującą się żywnością, ale też tekstyliami, drobnymi towarami pasmanteryjnymi (igły, nici, guziki, nożyczki), środkami czystości czy wreszcie opałem.
     
         Wielu właścicieli sklepów ukryło swój towar, żeby sprzedać go, kiedy ceny kilkakrotnie wzrosną, a towary pierwszej potrzeby staną się iście luksusowymi produktami.
     
         Polscy kupcy nagminnie prowadzili kreatywną księgowość, a  wpisywane do ksiąg liczby  nijak się miały do stanu faktycznego. Według rachunków interes ledwie zipał, choć półki uginały się od towarów, a ruch zawsze był duży. Do ksiąg wpisywano tylko tych zakupy dokonywane w hurtowniach, które były już gdzieś odnotowane. Kreatywna księgowość pozwalała na obniżenie podatków, które pobierali Niemcy. Tak więc zmniejszenie dochodów okupanta było działalnością patriotyczną!.
     
         Widoczną grupę wśród osób trudniących się nielegalnym handlem stanowiły żony polskich wojskowych, którzy przebywali w niewoli albo poza granicami Polski. Janina Surynowa-Wyczółkowska, autorka książki „Ze wspomnień straganiarki”, nazywa je Penelopami, które rozstały się ze swoimi Odyseuszami. W oczekiwaniu na ich powrót musiały sobie jakoś radzić. Spieniężały meble, ubrania czy biżuterię. A te, których mężowie przebywali gdzieś na Zachodzie, upłynniały zawartość przesyłanych przez nich paczek. W ten sposób wprost z Wielkiej Brytanii, Włoch czy Bliskiego Wschodu na czarny rynek trafiały sardynki, rodzynki, migdały, kakao, czekolada, prawdziwa kawa i herbata.
     
         Za handel wzięło się również wiele kobiet obdarzonych talentami kulinarnymi. Sprzedaż własnych wypieków stała się dla nich źródłem utrzymania. Przygotowywały ciasta, ciastka i cukierki i rozprowadzały je w różnych miejscach, nawet na ulicach.
     
         Wypiek czegokolwiek był przez Niemców skrzętnie kontrolowany, jednak chętnych, by ryzykować, nie brakowało. „Mama robiła wszystko, - wspominała Hanna Kramar-Mintkiewicz - i piekła jakieś torty, i piekła jakieś pasztety, i dostarczała to do jakichś sklepów, do jakichś kawiarni”.
     
         Czarny rynek pełen był też złodziei. Okradanie niemieckich instytucji, transportów, składów, sklepów i przedsiębiorstw spotykało się z całkowitym zrozumieniem i było traktowane wręcz jak forma sabotażu i walki z okupantem. Dyskretnie wynoszono żywność, alkohol, materiały rzemieślnicze, materiały włókiennicze i inne.
     
         Niestety złodzieje nie ograniczali się do okradania niemieckich instytucji. Bandytyzm w okupowanych miastach i miasteczkach stał się codziennym problemem, w bardzo ograniczonym stopniu zwalczanym przez okupanta.. W październiku 1942 roku periodyk państwa podziemnego, „Agencja Prasowa”, opisywał, iż „Po ulicach Warszawy włóczą się teraz grupy wyrostków, nawet 12–14-letnich malców, którzy bez żenady handlują zrabowanymi przedmiotami. Szczególnie niepokojący jest fakt, że ogół publiczności nie reaguje na widok tej ohydy […]. Wstyd stwierdzić, że rabunkiem mienia plamią się nie tylko maluczcy, ludzie o niskim poziomie umysłowym, ale także osobniki o znamionach, a w każdym razie z aspiracjami inteligencji […].”.
     
         Wystarczyło mieć żyłkę do interesów, znać odpowiednich ludzi i dysponować choćby niewielkim kapitałem początkowym, aby zacząć naprawdę nieźle zarabiać. Za transakcjami stali dawni przemysłowcy, przedstawiciele klasy średniej czy wreszcie ziemianie, których wojna zagnała do miast.
     
         Kawiarnie stały się giełdami wszelkich towarów. „Pomiędzy stolikami krążyli ludzie, – wspominała Maria Ginter-  którzy mieli do sprzedania hurtowe ilości towarów. Skala prowadzonych w ten sposób interesów była wprost imponująca: – Mam wagon szarego mydła. – Próbkę masz? – Zaraz przyniosę, mam w szatni – po chwili ładuje się do lokalu z kubłem, który stawia pod stołem. Wszyscy wąchają, oglądają, próbują. Krzyżują się oferty i propozycje. Jeden ma pięćset kilo herbaty, drugi dwa wagony cukru, inny tonę ryżu. Każdy jest hurtownikiem, nikt detalem się nie zajmuje. Kantuj Niemca, ile wlezie”.
     
         Bez czarnego rynku sytuacja aprowizacyjna całej ludności Polski podczas okupacji byłaby katastrofalna. Zdawali sobie z tego sprawę nawet okupanci i w prywatnych rozmowach otwarcie to przyznawali. Oficjalnie Niemcy zdecydowanie zwalczali czarny rynek.
     
         Jedno z zarządzeń Generalnego Gubernatora wymierzonych w uczestników czarnego rynku stanowiło, że  „Kto towary, względnie przedmioty pierwszej potrzeby, przy których fabrykacji, opracowaniu lub rozdziale bierze zawodowo udział, zatrzymuje, aby postępowaniem swoim przyczynić się do uszczuplenia rynku lub wygórowania cen, będzie ukarany więzieniem, w ciężkich wypadkach karą śmierci.”
     
         Za inne przewinienia handlowe również groziło długoletnie więzienie lub śmierć. Do egzekwowania zarządzeń zaangażowano wszystkie służby. Ani zarządzenia, ani przykładne karanie nie odstraszało rzesz kupców oraz grubych ryb handlu i przemytu. Działało tu prawo popytu i podaży. Handel musiał się toczyć, a naczelnym zadaniem każdego handlarza było przechytrzenie lub przekupienie okupanta.
     
         Na warszawskim Kercelaku można było kupić niemal wszystko. Jeśli wiedziało się, kogo zapytać, można było tam kupić podrabiane dokumenty wyglądające identycznie jak niemieckie oryginały. Za odpowiednią opłatą dało się też podstemplować kenkartę, kupić zagraniczny paszport, lekarstwa czy broń. I to wszystko pod okiem niemieckich żandarmów, agentów kripo (Kriminalpolizei – niemieckiej policji kryminalnej) i gestapo, kręcących się pomiędzy tłumami kupujących i sprzedających.
     
          Przez długi czas władze Generalnego Gubernatorstwa traktowały Kercelak jak zło konieczne, jednak w  marcu 1941 roku Frank ogłosił bezwzględną walkę z warszawskim czarnym rynkiem. Coraz częstsze stawały się masowe łapanki na targowiskach, a niemiecka policja 4 sierpnia 1941 roku przeprowadziła obławę na Kercelaku, a w następnych dniach obstawiła warszawskie dworce. Akcja była powtarzana w następnych miesiącach, a 12 maja  1942 roku  w masowej łapance aresztowano kilka tysięcy osób i wywieziono do Dulagu (obozu przejściowego dla osób transportowanych na roboty do Rzeszy) na ulicy Skaryszewskiej.
     
          Ten sądny dzień nie zniszczył targowiska. W sierpniu 1942 roku funkcjonowało na nim wciąż ponad półtora tysiąca straganów. Kres Kercelaka nastąpił niedługo później, w nocy z 1 na 2 września 1942 roku na plac targowy spadły bomby zrzucane przez samoloty Armii Czerwonej. Spłonęło dwie trzecie stoisk. Polscy kupcy próbowali je odbudować, ale Niemcy w  październiku 1942 roku ponownie obstawili targowisko i doszczętnie je złupili.
     
         Zagłębie czarnego rynku zostało ostatecznie zlikwidowane. Czarnorynkowi handlarze zeszli do podziemia i nadal prowadzili interesy, tym razem z  lepszym kamuflażem.
     
    CDN.
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Aby przeżyć wielu mieszkańców Generalnego Gubernatorstwa zajęło się szmuglem żywności.
     
         Zamiast godzić się z sytuacją i żyć z dnia na dzień, wyprzedając resztki majątku za bochenek chleba, trzeba było wziąć sprawy w swoje ręce i zacząć kombinować. Możliwości było wiele – handel, szmugiel, własny interes czy samodzielne produkowanie żywności. Wszystko zależało od sprytu i talentu. A zadanie ratowania żywieniowej sytuacji polskich rodzin brały na siebie przede wszystkim kobiety.
     
             W wielkich miastach przemyt nierozerwalnie wiązał się z koleją. W podmiejskich pociągach wprost zaroiło się od szmuglerów, przede wszystkim od kobiet – także żon oficerów i małżonek inteligentów.  Wszystkie one spieniężały głęboko ukryte na czarną godzinę precjoza, wsiadały do pociągu i wyruszały na wieś, aby kupić żywność.
     
           W związku z gigantycznym wzrostem ruchu pasażerskiego Niemcy zaczęli wprowadzać ograniczenia.   Zawieszali kursy i wymagali specjalnych zezwoleń na przejazdy pociągami. Jak pisze Ludwik Landau w „Kronice lat wojny i okupacji”, na początku roku 1943 w celu utrudnienia poruszania się handlarzom ograniczona została sprzedaż biletów kolejowych tygodniowych i miesięcznych. Zarezerwowane były dla ludzi zaopatrzonych w karty pracy i wydawane wyłącznie na trasy pomiędzy miejscem zamieszkania a miejscem zatrudnienia. Ponadto wprowadzano też ograniczenia ilości przewożonych towarów
     
               Wszystkie te trudności szmuglerzy umieli obejść. Przepustki można było kupić u przekupionych kasjerek. A limity przewozu? Niemcy nawet nie potrafili sobie wyobrazić wymyślonych przez Polaków coraz bardziej skomplikowanych, a niejednokrotnie wręcz szalonych sposobów ukrywania żywności w pociągach. Nie wystarczały obławy, przeszukania z psami niemal bezbłędnie wyczuwającymi nawet najgłębiej schowane pęto kiełbasy czy rewidowanie wybranych pasażerów. Strumień żywności nieprzerwanie płynął, a słynna polska zaradność wzbijała się na wyżyny.
     
             Czasopismo „Ekonomista Polski. The Polish Economist”, wydawane w latach 1941–1945 przez Stowarzyszenie Ekonomistów Polskich w Zjednoczonym Królestwie, komentowało sytuację następującymi słowami: […] obecnie krąży po Warszawie bon mot, że trzeba będzie po wojnie postawić pomnik „nieznanej handlarce”, dokonującej niekiedy cudów sprytu i wytrzymałości, aby dowieźć do miasta nieco artykułów spożywczych ze wsi.”
     
           Szmuglu nie udało się też powstrzymać za pomocą zarządzenia władz okupacyjnych z 15 lipca 1941 roku, mówiącego, że osoby uprawiające przemyt i paskarstwo będą wysyłane do Treblinki. To tylko spotęgowało determinację szmuglerów. Mając do wyboru aresztowanie i śmierć w obozie lub śmierć w walce – często wybierali to drugie. Jak wspomina Ludwik Landau, zdarzały się strzelaniny pomiędzy przemytnikami a niemieckimi służbami mundurowymi. Jedno z takich starć miało miejsce 13 lutego 1943 roku na Dworcu Wschodnim w Warszawie.
     
           Przemytnikom przyszli z pomocą polscy kolejarze stołecznej Elektrycznej Kolei Dojazdowej (EKD, po wojnie przemianowana na WKD). Opracowali oni bardzo rozbudowany system ostrzegania o obławach i łapankach. Robili też co mogli, aby umożliwić wyskoczenie z pociągu przed jego wjazdem na obstawioną przez Niemców stację.
     
          Symeon Surgiewicz, autor książki „Warszawskie ciuchcie”, wspomina przedstawiony kolegom po fachu konkretny pomysł, aby „w parowozach i wagonach porobić skrytki na mięso i różnego rodzaju produkty żywnościowe. […] Wydaje mi się, że należy przegrodzić jeden tender do wody, tak aby pod nią znajdowała się skrytka na półtorej, do dwóch ton mięsa […]”. Ponadto kolejarze robili inne schowki: ślepe ściany, skrytki pod nogami maszynistów i inne.
     
          Wtajemniczeni w akcję pracownicy warsztatów bardzo szybko uporali się z niezbędnymi przeróbkami i już wkrótce cały tabor EKD był przystosowany do okupacyjnych realiów. W efekcie warszawska kolejka podmiejska pachniała potem, mięsem, cebulą i żywym inwentarzem. Wagoniki były nabite do granic możliwości. Pasażerowie-szmuglerzy w znakomitej większości byli ubrani w łachmany, nie chcąc ryzykować swoich dobrych ubrań, wszak najpopularniejszą metodą przewozu była ta „na owijkę”. Szmugler ubierał się w długi płaszcz, przewiązywany w pasie, a pod nim kryło się całe jego bogactwo. W sekretnych kieszonkach jechała kasza, mąka i inne sypkie skarby, a w pasie przywiązany był baleron, kiełbasa lub kawał słoniny.
     
          Na niewygodnych drewnianych ławkach wagoników sadowiły się kobiety, upychając swoje pakunki pod nimi. Zdarzało się, że panie wiozły gęsi, kaczki, kury, ale częściej jajka. Kiedy wpadały w obławie, wolały rzucić koszem jaj o beton peronu z cichym syknięciem: „niech żrą jajecznicę”, niż oddać go Niemcom.
     
         Szmuglerzy nie tylko wymyślali coraz bardziej skomplikowane skrytki, lecz także zaczęli w większym stopniu korzystać z innych środków transportu. Ryzyka łapanki w pociągu najłatwiej było uniknąć mieszkańcom wsi przerzucającym żywność do miasta. Chłopi robili wozach skrytki, w których ukrywali worek pszenicy, ćwiartkę świni lub kosz ziemniaków.
     
         Inni wykorzystywali do transportu żywności rowery i pod osłoną nocy, pedałując, pokonywali nawet kilkadziesiąt kilometrów. W ten sposób szmuglowała między innymi pisarka Zofia Nałkowska. W swoich „Dziennikach czasu wojny” opisała wyprawy piesze i rowerowe do oddalonego od Warszawy o około 40 kilometrów Tłuszcza. Przywoziła stamtąd kartofle, jedną z podstaw okupacyjnego jadłospisu.
     
         W związku z rekwizycją przez Niemców większości samochodów znajdujących się w polskich rękach, szmugiel samochodowy prawie nie istniał. Do wyjątków należały m.in. firmy pogrzebowe.
     
          Niemcy ogromnie obawiali się wszelkich chorób zakaźnych i nie chcieli się stykać z trupami. Ten fakt wykorzystali szmuglerzy, ukrywając swój towar w… trumnach i jak gdyby nigdy nic, przewozili je różnymi szlakami, nie podlegając kontroli zawartości.
     
         Wiele osób wyruszało na szmugiel na własnych nogach, jednak ta metoda, zajmująca dużo czasu i pozwalająca zdobyć niewiele żywności, nie była efektywna. W przemycie pieszym wyspecjalizowali się mieszkańcy Łodzi, przemianowanej przez Niemców na Litzmannstadt.
     
          Przemytnicy wywodzili się ze wszystkich warstw społecznych. Przemytników, ze względu na skalę ich działalności, można podzielić na trzy zasadnicze grupy. Do pierwszej grupy należały rzesze mieszkańców miast ruszające na wieś w poszukiwaniu odrobiny jedzenia dla zaspokojenia głodu swojej rodziny. Takie osoby jechały po osełkę masła, trochę mąki, kartofli i kawałek mięsa. Przewoziły zwykle od kilku do dwudziestu kilku kilogramów żywności. Kontrabandę wozili na sobie, raczej nie korzystając z wymyślnych skrytek w pociągach.
     
          Drugą grupę stanowili ludzie szmuglujący żywność w dużych ilościach, z przeznaczeniem na handel. Jak wspomina Surgiewicz: „Każdorazowo przewozili od stu do dwustu kilogramów mięsa. Do pakowania używali specjalnych worków, plandek. Towar silnie krępowali, by nie zajmował zbyt dużo miejsca w schowkach. Zasadą było, że z żadnego ładunku nie mógł wystawać ani jeden gnat, czy jakaś kość. […]”.  Towar takich osób znikał na czas przejazdu w skrytkach wymyślonych przez kolejarzy. Zazwyczaj jeden pociąg zabierał około 10 ton żywności (głównie mięsa). W okresie Bożego Narodzenia i Wielkanocy, przewoził jednorazowo nawet do 20 ton. Kolejarze pobierali od nich stosowne wynagrodzenie za swoje usługi.
     
          Ostatnią grupę przemytników stanowili ci, których można by nazwać rekinami szmuglu. Ludzie ci przewozili kontrabandę liczoną nie w kilogramach, a w tonach. Nie tracili czasu na upychanie swoich skarbów w skrytkach. Zamiast tego, sowicie opłacając wszystkich po drodze, wynajmowali całe wagony bądź ciężarówki, zaopatrzone w legalne papiery i eskortowane przez niemieckich żandarmów. Ta grupa zarabiała najwięcej i to jej przedstawiciele dorabiali się na wojnie całkiem sporych majątków. Według Tomasza Szaroty, autora książki „Okupowanej Warszawy dzień powszedni”, transport sześciu ton mąki ze wsi do Warszawy przynosił zysk w wysokości nawet 45 tysięcy złotych. A przeciętna pensja urzędnika w tym czasie wynosiła ok. 300-400 złotych.
     
           Miejscowości położone w promieniu kilkudziesięciu kilometrów od Warszawy wyspecjalizowały się w produkcji określonych towarów. Karczew, zwany w gwarze okupacyjnej „Prosiakowem”, był główną bazą zaopatrzenia Warszawy w tłuszcze, mięso i wyroby mięsne. Do tej stolicy rzeźników spędzano nocami stada bydła i trzody z województwa lubelskiego, rzeszowskiego i innych. W Karczewie dokonywano nocą uboju, by przekazać mięso na ranne pociągi.
     
          Jabłonna i okolice zamienione zostały w rozległą wytwórnię wódek. Bimber robiono tu tak doskonały, że nawet „znawcy” nie odróżniali go od wyrobów monopolowych. Powstały nawet wytwórnie nalepek i pieczęci do lakowania butelek.
     
          Piaseczno i Góra Kalwaria dostarczały stolicy mąkę, pieczywo w dużych ilościach oraz trochę mięsa. Grójec, Brzostowiec i Nowe Miasto nad Pilicą to ogromne bazy mąki, kaszy, pszenicy, żyta, kartofli i mięsa. Kolejką grójecką dowożono do Warszawy największe ładunki.
     
     
    CDN.
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    W czasie okupacji Niemcy z pełną premedytacją chcieli zagłodzić wszystkich mieszkańców Generalnego Gubernatorstwa.
     
           Już 13 listopada 1939 roku Niemcy wprowadzili w Krakowie stolicy Generalnego Gubernatorstwa kartki na cukier, a trzy tygodnie później także na chleb. W Warszawie system kartkowy uruchomiono dopiero 15 grudnia.
     
           Kartki były przeznaczone dla osób o potwierdzonym zatrudnieniu i dla ich rodzin. Osoby niezdolne do pracy musiały wpierw zdobyć odpowiednie zaświadczenie, aby otrzymać kartki.
     
           Reglamentacja żywności miała w założeniu zapewnić każdemu przynajmniej minimalne, konieczne do przeżycia, racje. Na początku okupacji   w ramach systemu kartkowego w Warszawie stolicy wydawano żałośnie małe racje. Jak podaje historyk Tomasz Szarota: „w ciągu niespełna 2 miesięcy warszawiacy otrzymali na osobę – 3 kilogramy chleba, 25 gramów cukru, 200 gramów soli i 100 gramów ryżu”. Wartość kaloryczna tych przydziałów wynosiła w przybliżeniu… 135 kalorii dziennie na osobę, czyli tyle ile ma jedna bułka kajzerka.
     
            Dopiero od połowy grudnia 1939 roku ludność Warszawy zaczęła dostawać nieco większe ludzkie przydziały. Do lipca 1940 roku za rozdzielanie żywności odpowiadały Miejskie Zakłady Aprowizacyjne, nadal zatrudniające polskich, przedwojennych urzędników. Ich zadaniem było zorganizowanie całej sieci zajmujących się reglamentacją placówek oraz sprawowanie nad nimi bieżącego nadzoru.

               Z Urzędu Wyżywienia w Krakowie kratki były wysyłane do rejonowych biur rozdziału, sąsiadujących zwykle z biurami meldunkowymi. W procedurze wydawania kart uczestniczyli następnie właściciele i zarządcy nieruchomości oraz sklepikarze.
     
            Na początku administratorzy, którzy mieli obowiązek podawania liczby osób mieszkających w danym lokalu,  dopisywali po kilka osób, w tym małe dzieci (którym przysługiwało na przykład mleko). W efekcie na listach meldunkowych niektórych budynków figurowało nawet dwa razy więcej osób, niż faktycznie je zamieszkiwało. W końcu różnica między liczbą wydawanych kart aprowizacyjnych a stanem faktycznym sięgnęła takiego poziomu, że zwróciła uwagę władz okupacyjnych. Niemcy zorientowali się w procederze i zarządzili skrupulatną kontrolę, która doprowadziła do likwidacji tego procederu.
     
           Podstawowym produktem sprzedawanym na kartki był chleb, którego dzienna racja wynosiła 150 do 300 gramów na osobę. Ze względu na używane do jego produkcji składniki (podłej jakości mąka żytnia, owsiana, jaglana, jęczmienna, kartoflana, kukurydziana, pszenna razowa i różne tajemnicze dodatki) chleb kartkowy był znacznie cięższy od przedwojennego pieczywa. Chleb nazywano „dźwiękowiec”, gdyż był czarny i kwaśny i powodował wzdęcia.  Nazywano go także „gliną”, „kartkowcem”, „bonowcem” lub „boniakiem” (od „bonów”, czyli kartek). Mógł być „gubernatorem” (zapewne w nawiązaniu Hansa Franka), „smutniakiem” czy wreszcie „koksowcem” – bo od pieczywa bardziej przypominał kiepskiego sortu węgiel.
     
             Paradoksalnie Niemcy w III Rzeszy dostawali chleb gorszej jakości!  Podczas gdy Niemcy jedli chleb wypełniony m.in. trocinami, to mieszkańcy GG uzupełniony błonnikiem i otrębami.
     
            Polacy na kartki mogli kupić także marmoladę z… czegoś. Był to produkt o wodnistej albo − przeciwnie − wprost betonowej konsystencji. Dodawano do niej  pastę z buraków i innych, podobnych wypełniaczy. Po ten dziwny specyfik chodziło się z własnym naczyniem.
     
           Niektórzy właściciele sklepów fałszowali i tak już podłą marmoladę. Państwowy Zakład Higieny  wypowiedział wojnę temu procederowi  Jego przedstawiciele w terenie wyłapywali fałszerzy i wymierzali im kary pieniężne, które pozwalały m.in. utrzymywać Szpital Ujazdowski.
     
             Na kartki była także margaryna Dosadnie określił jej smak Wojciech Jursz, powstaniec warszawski: „Margaryna niemiecka – jakby świecę jadł”. Niektórzy woleli jakoś ją zastępować i na chleb nakładali smażoną na oleju cebulę. W przeciętnej rodzinie jadało się kromkę chleba posmarowaną margaryną albo marmoladą.
     
               W symbolicznych ilościach na kartki wydawano także cukier i mąkę pszenną. Mięso dla ludności innej niż niemiecka istniało głównie na papierze. Ponadto przydzielane były kartki na makaron, kaszę, namiastki kawy. Kilka razy w ciągu wojny można też było zdobyć bon na słodycze lub herbatniki dla dzieci.
     
               Od stycznia 1941 roku do września 1943 roku, przy uwzględnieniu niewielkich regionalnych wahań i niedoborów, przydziały prezentowały się bardzo mizernie. Dorosły człowiek otrzymywał średnio tygodniowo 2 kilogramy ziemniaków, 1 kilogram chleba, 10 dekagramów mąki (około 3/4 szklanki), od 5 do 10 dekagramów mięsa i jego przetworów, od 5 do 10 dekagramów cukru, od 5 do 10 dekagramów marmolady, 4 dekagramy kawy zbożowej, od ¼ do ½ jajka i minimalną ilość soli. Przydziały były niezależne od płci i zawodu.. Dzieci do 14. roku życia dostawały jeszcze mniejsze racje chleba. W październiku 1943 roku przydziały zostały nieznacznie podniesione do: 1,5 kilograma chleba, 12,5 dekagramów cukru, 12,5 dekagramów marmolady oraz o 20 dekagramów makaronu i kaszy. Jednak już od połowy 19144 roku Niemcy zaczęli je drastycznie obniżać.
     
           Eksperci Ligi Narodów ustalili w 1936 roku, że człowiek, który nie wykonuje pracy fizycznej, musi przyjąć 2400 kalorii dziennie, żeby jego organizm funkcjonował prawidłowo. Jeśli zaś pracuje fizycznie, na każdą godzinę pracy winno przypadać dodatkowo 300 kalorii.
     
            Natomiast wedle danych Rady Głównej Opiekuńczej (RGO) dziennie żywność kartkowa dostarczała średnio 400–600 kalorii dorosłym i 350–550 kalorii dzieciom. Po podniesieniu tych norm w 1943 roku liczba kalorii wzrosła do 800 dla dorosłych i 500 dla dzieci.
     
               Na początku systemu kartkowego w Warszawie Żydzi nie byli w żaden sposób dyskryminowani. Dopiero bezpośrednia interwencja władz okupacyjnych sprawiała, iż  Żydzi dostawali coraz mniej i mniej żywności.
     
              Gdyby Polacy postępowali zgodnie z niemieckim prawem i zdali się wyłącznie na żywieniową łaskę Niemców, rezultat mógłby być tylko jeden: w miastach nikt by nie przeżył. Dobrze obrazuje to jeden z okupacyjnych dowcipów:
     „– Po co stoisz? – pyta Franek Antka. – Przecież widzisz: mam „wykupić kartki”! – To po co trzymasz nocnik? – Bo i tak gówno dadzą!”
     
               Polacy nie dali się złamać, uruchomili pokłady niezwykłej zaradności. „Kto nie kombinuje, ten nie je” – ta zasada stała się naczelnym dogmatem okupacyjnej rzeczywistości. Polacy udowodnili że lepiej niż ktokolwiek inny znają się na sztuce przetrwania.
     
    CDN.
     
    5
    5 (2)
  •  |  Written by Smok Eustachy  |  0

    W 2023 roku nie pojawiły się seriale tak wybitne, jak rok wcześniej. Niemniej było co oglądać, mamy do czynienia z kilkoma dobrymi produkcjami. Jest natomiast miejsce na nagrodę specjalną, która się należy. I tak:

    I Nagroda specjalna za film roku.


    Zdobywa ją rzecz jasna bezdyskusyjnie Godzilla Minus One. Film wyróżniający się na tle dekad i amerykańskiej Godzilli. Budżetem poniżej 15 000 000 dolarów poniżył całe Holyłód, z Disnejem na czele. Widać, że użycie rozumu przynosi lepsze efekty niż kasa. Mamy tu super muzykę, efekty, fabułę, grę aktorską. Najlepszy do tej pory film o Godzilli i jeden z najlepszych katastroficznych i fantastycznych w ogóle. Cudo.

    II. Najlepszy odcinek serialowy.

    1. Star Trek Strange New Worlds - Subspace Rhapsody

    Dziwne Nowe Światy, KOSMICZNA RAPSODIA

    Sezon 02, odcinek 09

    Kolejny tryumf rozumu, artyzmu i róznych takich. Bardzo udane piosenki, pomysłowo wpięte w fabułę, różne trekowe absurdy występują, technobełkot, K-pop. Wyraźny tryumfator, który zapisze się na dekady.

    https://youtu.be/2Ox5ZmAHaHc?si=1Kw_0HXnNFpi6NRr

     

     

    2. Star Wars Ahsoka, Shadow Warrior

    Wojownik cienia

    Sezon 01, odcinek 05

    Nie chodzi tu nawet o samo pojawienie się Anakina (Anakin Skywalker, Lord Vader) a o chrześcijańskie przesłanie, o którym mówiłem. Ależ się lewactwo pulta w związku z nim. Jest to poważne domknięcie losów Anakina, które było konieczne. Pomysłowa fabuła, zapowiadana we wcześniejszych odcinkach, bardzo dobrze się ogląda. Zasłużone 2 miejsce, bo nie śpiewają.

    3. Star Trek Strange New Worlds Those Old Scientists

    Dziwne Nowe Światy, CI STARZY NAUKOWCY

    sezon 02, odcinek 07

    O ile Subspace Rhapsody był odcinkiem dla szerokich kręgów widzów, o tyle Ci Starzy Naukowcy to odcinek dla fanów. Załodze Enterprise wizytę składają przybysze z przyszłości, z serialu Lower Decks (Niskie Pokłady). Zanurzamy się zatem w pełni w paradoksy paranoi temporalnej (czasowej). Leszcze z przyszłości wpływają na przeszłość w pożądanym kierunku, wszystko dobrze się kończy, bohaterowie wiele zyskują. Technobełkot jest wyrafinowany, dodatkowo mamy połączenie kreskówki z filmem aktorskim. 10/10.

    Odcinki te łączy pozytywny wydźwięk i ewolucja bohaterów. Bardzo mądre są.

    III Rozczarowanie roku

    Wiedźmin 3 sezon. O ja cię nie mogę. Co to za porażka jest, ogarokaraczan, postacie bez właściwości, ała. 1/10/. 

    No to teraz pora na zestawienie zasadnicze. Nie obejmuje ono jednak Lower Decks, bo nie jest dostępny u nas i nie ma polskiego dabingu. A nasz dubbing pomaga temu serialowi znacznie. Ale zapraszam:

    1 Miejsce:

    One Piece sezon 1.

    Zaskakujący wynik. Nie jest ten serial dobry tak, jak Orville w 2022 roku, który był dobry. Mamy tu ładny, kolorowy obraz, ciekawe przygody, bohaterów, magię itp. Musiałem rozszyfrować, z czym mam do czynienia. A jak rozgryzłem formę przekazu to już było z górki. Serial ten to aktorska wersja anime, 

    czy tam innej mangi, której nie widziałem. Autor dał sobie tu prawo do kontroli kreatywnej i Netflix nie mógł zniszczyć tej produkcji. Spoko się ogląda. 

    Miejsce drugie: 

    Mandalorianin sezon3. 

    Ciekawe historia, interesujący bohaterowie, ciekawe odcinki. Kontynuacja przygód Mando, Grogusia i przyjaciół. Gdyby skończył się ślubem to byłby na 1 miejscu, ale Disnej zakazał miłości. Jakoś w ostatnich produkcjach nie ma wątków romansowych zbytnio. Jak wyjawiła aktorka od Małej Syrenki miłość jest passe i musi być silna, dzielna, niezależna. A relacja Bo Katan i Mando była prowadzona w stronę ślubu ewidentnie. Dalej: trauma po sekłelach została już zaleczona, ludzie nie patrzą już przez pryzmat tego dziadostwa. Dalej: serial nie polepsza się, wady nie są eliminowane. Ale dalej jest to superaśna, kompetentna produkcja i niech was nie zwiodą lamenty Drwala Rębajło. Z happyendem jest.

    Miejsce trzecie:

    SNW sezon 2. 

    Dziwne Nowe Światy w swoim drugim sezonie rozkręcają się powoli. Dwa pierwsze odcinki nie porywają, ale dalej jest coraz lepiej. Bohaterowie mają swój odcinek, w którym mogą zabłysnąć. Mamy ciekawy kolektyw, mamy 2 superodcinki, mamy technobełkot i przygody exploracyjne. Sam kpt. Pike też robi wrażenie. Gościnny występ Lower Decks dodaje głębi towarzystwu. Kadry fajne, są dobre scenariusze, ale drama sądowa słaba. Trochę się to wszystko im misza, dlatego 3 miejsce. 

    Miejsce 4:

    Ahsoka, sezon 1

    Ahsoka mogłaby być na podium, ale jest jak jest. Uwagi podobne jak przy Mando: niedopracowanie scenariusza zaszkodziło, o czym pisałem. Ale jest to bardzo dobry serial, posuwający fabułę do przodu. Najgorsze jednak przed nami.

    5. Legenda Vox Machiny s02

    6. Star Trek Picard s03.

    7. Loki sezon 2.

    8. Monarch: Dziedzictwo Potworów.

    9. Silos s01. 

    10 Gen V

    I jedyny serial zdecydowanie pod kreską:

    Wiedźmin

    Legenda Vox Machiny jest fajoska, ale już się trochę za długo ciągnie. Miałem nadzieję, że sezon 2 to będzie koniec wątku smoków, jestem nieco znudzony. Ale są smoki, jest fajnie. Z kolei Picard jest blaszany w tym sezonie, ale jest kilka dobrych scen (dosłownie: scen).

    Loki jest zbyt porąbany, zgubiłem się tam. Jest tam też Lokówka. Od Monarcha też się odbiłem z uwago na fatalny technobełkot (dylatacja czasu na Ziemie? Hał? Potworna masa by musiała wchodzić w grę. Jestem znudzony uniwersum Boys i Gen V nie chwyciła. Nawet nie zjechałem na blogu. Niemniej te produkcje da się lepiej lub gorzej oglądać. A Wiedźmina nie. Nie jest jednak on gorszy od Rings of Pała.

    Rok ubiegły można zatem uznać za udany, przyniósł on bowiem tryumf rozumu działającego w ramach NEP. 

    5
    5 (1)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Narodowi socjaliści organizowali różne akcje społeczne, spośród których najsłynniejsza była Pomoc Zimowa.
     
         Jednym z charakterystycznych elementów życia codziennego w III Rzeszy były kwesty uliczne na Dzieło Pomocy Zimowej (Winterhilfswerk). Była to zainicjowana w 1933 roku i nadzorowana przez Narodowosocjalistyczną Ludową Opiekę Społeczną ogólnokrajowa akcja charytatywna na rzecz potrzebujących.
     
         Zbiórki prowadzano każdego roku od października do marca. W tym czasie na ulicach niemieckich miast kwestowali  członkowi partii i innych organizacji z charakterystycznymi puszkami. Prowadzenie zbiórek było obowiązkiem młodych ludzi z Hitlerjugend oraz Związku Niemieckich Dziewcząt. Pomocą służyli funkcjonariusze partyjni oraz członkowie różnych narodowosocjalistycznych formacji.
     
        Wszystko rozpoczynało się co roku w październiku od specjalnego przemówienia Hitlera. Führer wychwalał wówczas cnoty niemieckiej wspólnoty narodowej (Volksgemeinschaft) i jej rzekomo nieograniczoną chęć niesienia pomocy tym spośród jej członków, którzy znajdowali się w trudnej sytuacji życiowej. „Poprzez tak widoczne demonstracje nieustannie – przekonywał Hitler - poruszamy sumienie naszego narodu i za każdym razem uświadamiamy wam, że należy uważać się za człowieka społeczności i nie unikać poświęceń”.
     
         Kulminacyjnym punktem kampanii był „Dzień Solidarności Narodowej”, przypadający w pierwszą niedzielę grudnia. Na ulicach Berlina datki zbierali wówczas czołowi członkowie NSDAP,  popularni aktorzy, muzycy oraz bohaterowie wojenni. Jak przekonywała prasa, do Hermanna Göringa, który kwestował na Unter den Linden, ustawiały się kolejki, a „kobiety mdlały, usiłując dostać się do puszek”.
     
         "(...) każde miasto, miasteczko i wioska w Rzeszy roi się od Brunatnych Koszul, - opisywał akcję Lothrop Stoddard, dziennikarz North American Newspaper - niosących czerwone puszki. Chodzą dosłownie wszędzie. Nie możesz spokojnie usiąść w restauracji czy piwiarni, bo prędzej czy później ktoś do ciebie podejdzie, pobrzękując ostentacyjnie puszką przed twarzą. Nigdy nie widziałem Niemca, który odmówiłby wrzucenia paru groszy, nawet jeśli równowartość tej kwoty jest mniejsza od jednego centa. Ludzie kupują malutkie odznaki, żeby pokazać, że oni również dołączyli do akcji.”
     
         Propaganda przedstawiała tę masową kampanię jako przykład istnienia narodowosocjalistycznej wspólnoty narodowej.
     
        Każdy darczyńca w podzięce otrzymywał odznaki Pomocy Zimowej, które należało przypiąć w widocznym miejscu, co z kolei wymuszało masowe uczestnictwo w akcji. Na plastikowych odznakach, widniały przeróżne rysunki, jak np. wizerunki miast niemieckich, portrety filozofów, kompozytorów itp. Jak podaje Peter Fritzsche w książce „Życie i śmierć w Trzeciej Rzeszy”, podczas kampanii z lat 1938-1939 wyprodukowano aż 170 mln sztuk odznak Pomocy Zimowej.
     
         W rzeczywistości, choć kwesty uliczne były najbardziej rzucającym się w oczy elementem Pomocy Zimowej, zbierano w ten sposób zaledwie 10% wszystkich ofiar. Większość stanowiły darowizny w postaci żywności i ubrań, duże wpłaty od przedsiębiorstw i organizacji społecznych, a także automatyczne potrącenia od pensji robotników pobierane wraz z podatkiem.
     
         Pomoc Zimowa była też źródłem poważnych dochodów do budżetu państwa, które wzrosły z 0,3 miliardów marek na przełomie lat 1933–1934 do 1,6 miliardów zimą z 1942 na 1943 rok.
     
        Środki uzyskane w ramach Pomocy Zimowej te wykorzystywane były na pomoc socjalną, w ramach której kupowano potrzebującym np. węgiel. Po wybuchu wojny przeznaczano je na zbrojenia. W ramach Pomocy Zimowej zbierano odzież dla żołnierzy na froncie wschodnim. Stąd też rozwijano niekiedy skrót WHW jako Waffenhilfswerk, czyli Dzieło Pomocy Zbrojnej.
     
         Bezpośrednio z Dziełem Pomocy Zimowej powiązana była comiesięczna akcja Eintopfsonntag, czyli „jednogarnkowa niedziela”. W jej ramach każdej pierwszej niedzieli miesiąca w okresie od października do marca przygotowywano prosty, jednogarnkowy posiłek, którego koszt nie powinien przekracza 0,5 marki na osobę w rodzinie. Tego dnia w mieszkaniach zjawiali się członkowie partii z puszkami Pomocy Zimowej i zbierali „zaoszczędzone” fenigi.
     
         Zbiórki na Pomoc Zimową organizowano także podczas różnych niemieckich uroczystości. Na przykład 18 lutego z okazji Dnia Policji Niemieckiej, na ulice miast ruszali funkcjonariusze policji oraz  Narodowosocjalistycznego Korpusu Motorowego.
     
        Zbiórki na rzecz Pomocy Zimowej były też stałym elementem odbywającego się w marcu Dnia Wehrmachtu (Tag der Wehrmacht).
     
         Obie akcje cieszyły się względnie dużą popularnością wśród Niemców, a ich przeciwnicy woli się nie ujawniać. Za odmówienie wrzucenia pieniędzy do puszki groziły poważne konsekwencje, a jeden z urzędników stanął przed sądem za odmowę przekazania datku. Kiedy próbował się bronić mówiąc, że był przekonany o dobrowolności udziału w zbiórce, jego tłumaczenia uznano za absurdalne.
     
     
     
    Wybrana literatura:
     
     
    R. Grunberger – Historia społeczna Trzeciej Rzeszy
     
    M. Bankowicz -  Lewicowość i socjalizm w doktrynie narodowego socjalizmu
     
    G. Watson, Czy Hitler był marksistą? Refleksje o pokrewieństwach
     
    E. Nolte, Między faszyzmem a komunizmem
     
    H. Rauschning, Rozmowy z Hitlerem

    H. Jähner – Rausz. Niemcy między wojnami

    E. Weitz -  Niemcy weimarskie: nadzieje i tragedia

    R. Evans - Trzecia Rzesza u władzy
     
    R. Moorhouse - Trzecia Rzesza w 100 przedmiotach
     
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Smok Eustachy  |  0

    Dlaczego CPK wyszło dopiero teraz? Bo to jest temat który łamie podziały, dlatego PiS nie był zainteresowany. Rozszerzenie bazy wyborczej budzi bowiem w tej formacji głęboką niechęć. Ale nie o CPK będę pisał a o elektoracie, który istnieje. Oto Krzysztof Stanowski założył se na Youtube Kanał Zero, gdzie odbyła się debata o CPK. Lży tam też ów Stanowski tradycyjne telewizje i Miszczaka w szczególności, dlatego jest podejrzewany o bycie nowym projektem telewizyjnym zapowiadanym przez Kaczyńskiego. Nie o tym chciałem jednak pisać: otóż audycja owa jest przykładem subtelnego działania, niezgodnego ze standardami PiS: efekt jest osiągnięty przez dobór właściwej formy przekazu: debata o nieograniczonej długości, w której precyzyjnie dobrana grupa dyskutantów może przedstawić swe racje. CPK jest projektem którego wyczerpujące omówienie musiało skończyć się porażką krytykantów. A nie o to chodzi pisiorom. Experci reżimowi skompromitowali się przy okazji, gdyż nie przyszli w ogóle, bo nie ma audytu, który się nie zaczął. Tak się robi propagandę: efekt końcowy osiągają poprzez dobór rozmówców, formy, tematu itp. I prowadzących, którzy prowadzili dyskusję.

     

    Ja wiem, że do podsumowania została jeszcze epoka COVIDu, ale przejdę do rozważań nad elektoratem. Nad różnymi grupami elektoratu, które mogą zmienić układ sił na arenie politycznej. Mamy bowiem:

    1. Beton kaczofobiczny, czyli żelazny elektorat Tuska, Platformy, skupiający byłych funkcjonariuszy, politruków, kabli, którzy im się wysługiwali, kastę i im podobnych. Dziś się nimi nie zajmuję.

    2. Różne grupy wyborców środka, dla których nie ma oferty od dekad. Bardzo zróżnicowana grupa, ostatnio głosująca na Hołownię, a nawet na Konfę. Na PSL, połączony z Hołownią w 3D.

    3. Lewaki, z wydzieloną grupą Razem.

    4. Prawaki, zrażone do PiS jego lewicowością i chorobliwą prounijnością. Kamieniami milowymi zrażone.

    5. Różne odmiany konfiarzy.

    Z takimi grupami PiS powinien w różny sposób rezonować. Dziś zaś skupię się na środku, uważanym przez PiSowców za rzekomy. Kaczyści stracili bowiem możliwość dotarcia do tej grupy, zamieniając TVP, radio, prasę w narzędzia tępej propagandy, niestrawnej dla tej grupy. Przy czym możliwe jest, że zabrakło 2 procent które dawał Gowin. Jakoś nikt nie bierze pod uwagę tego wymiaru klęski. W każdym bądź razie mamy elektorat protestu, który może zagłosować na Palikota, albo na Kukiza, albo na Hołownię, albo na Konfę. Na Razem kiedyś mógł. Dziwne się może wydać, że ktoś się zastanawia nad głosowaniem na Konfę – albo na Razem. Ale on jest przeciw przede wszystkim, a z jakich pozycji to już drugorzędne jest. Okazuje się też, że jest na środku grupa ludzi, którzy chcą debaty, zanikającej ostatnio. Każdy siedzi bowiem w swojej bańce obecnie, a TV Republika ma taki ton, jak kiedyś Prawdziwe TVP. Nie uwolnimy się zatem od Olejnik – nową Olejnik jest Gójska, jak to się wzbudza, jak się egzaltuje, jak przerywa. Z tego co widzę to stworzyli alternatywny Salonik Ziemkiewicza, gdzie fanatycy propisoscy siedzą. Będą chcieli wywalić RAZa i stoczyć się ostatecznie w otchłań. Ja jednak nie o tym.

    https://www.youtube.com/live/Ry2Zl3EXzL0?si=ASaTv5is4Sx7cn3l

    Jak już pisałem Centralny Port Komunikacyjny (CPK) łamie podziały, bo spore grupy wyborców są za CPK. I tu trzeba było robić debatę, prawdziwą debatę. Jakby zrobili taką, zaprosili po 2 osoby z każdej strony, dali ze 2 godziny czasu to mógłby być jakiś przełom. Ludzie by to oglądali, podobnie jak oglądali debatę u Stanowskiego. Ale dyskusja taka musi być realną, a nie taka między Karnowskimi a Sakiewiczem. Pojawiły się liczne audycje komentujące sytuacje medialną, z którymi warto się zapoznać. Tymczasem ci płaczą znowu, że Horały nie było. To była debata expercka a nie polityczna, a sam Horała siedział w bańce przeważnie. Zalinkuję tu też krytykę Stanowskiego, bo nie chce mi się opisywać sytuacji. PiS nie był w stanie przekonać ludzi, że to ma sens, że to nie będą ławeczki patriotyczne, że to że sio. O samym CPK też będzie notka. Zresztą kiedyś była: zabierają się za CPK a nie umieją rozwiązać komunikacji z Komańczą i w Sanoku. 

    Przekazujący jest elementem przekazu. 

    A tu audycja ze spaszczonym dźwiekiem:

    https://youtu.be/37RzpW24BmA?si=SgsTm5Sf92zcPVkF

    O kolei metropolitalnej:

    https://www.salon24.pl/u/smocze-opary/855036%2Ckolej-metropolitalna

     

    5
    5 (1)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Po przeforsowaniu ustawy o pełnomocnictwach NSDAP przejęła pełną władzę w Niemczech.
     
               Po zwycięstwie wyborczym w marcu 1933 roku NSDAP zorganizowała olbrzymią manifestację. „Byliśmy upojeni entuzjazmem, oślepieni światłem pochodni tuż przed naszymi twarzami i zawsze w ich mgle, jak w słodkim obłoku kadzidła” – napisała w dzienniku Luise Solmitz. 
     

               Widzowie stojący na skraju trasy przemarszu dostrzegli w defiladzie prawdziwą metaforę drogi wyjścia z kryzysu, i dawali się jej porwać.
     
     
             Od tego momentu „przebudzenia” znikała szansa na debatę, człowiek inaczej myślący zamieniał się w zwykłego wichrzyciela, w „obcego wspólnocie narodowej”, jak określiła to Luise Solmitz.
     
     
             Po wygraniu wyborów przez NSDAP jednym z głównych haseł, głoszonych przez partię było przejęcie niezależnej prasy, którą Joseph Goebbels nazywał „anarchistyczną, wszystko niszczącą i podkopującą albo potulną wobec obcych jak pokojowy piesek!". Wzywał do odzyskania gazet, które „znajdują się w obcych rękach". 
     

           Likwidowanie wolnej prasy i eliminacja możliwości wypowiadania się osób o odmiennych poglądach od samego początku znajdowały się w programie NSDAP. Nawoływał on do „prawnej walki z umyślnymi kłamstwami politycznymi” i zapowiadał, że  „Gazety, które naruszają dobro wspólne, mają być zakazane”.
     
     
             W przemówieniu wygłoszonym na prezydium Izby Kultury Rzeszy Goebbels przekonywał, iż  „ta „demokratyczna” prasa, uzależniona od ośrodków zagranicznych, nie dostrzega tego, jak wspaniale zmieniamy ten kraj? Dlaczego nie potrafi dostrzec, jak wiele pomocy dają nasze programy socjalne, jak bardzo zmniejszyliśmy bezrobocie, jak przywracamy moralność po tym bałaganie stworzonym przez naszych poprzedników?"
     

          Pierwszym krokiem była ustawa o obywatelstwie Rzeszy i ochronie niemieckiej krwi i honoru. Pozwalała ona na nacjonalizację majątku osobom o nieniemieckim pochodzeniu. W ten sposób partyjna spółka przejęła 80 procent niemieckich gazet.
     

               Po wyborach członkowie nowego Reichstagu spotkali się 24 marca 1933 roku na drugim posiedzeniu, na którym Hitler przedłożył projekt ustawy o „ usuwaniu niedostatku narodu i Rzeszy”, zwanej  także Ustawą o pełnomocnictwach, która dawała rządowi prawo uchwalania ustaw niezależnie od parlamentu i bez względu na konstytucję oraz prawa podstawowe.
     

               Aby się dostać na sesję parlamentarną, posłowie SPD musieli przejść przez szpaler członków SA. Socjaldemokratyczny poseł Wilhelm Hoegner wejście do budynku odczuwał jako przejście przez „ścieżkę zdrowia”, podczas której: „Młode łobuzy ze swastyką na piersiach bezczelnie mierzyli nas wzrokiem i po prosu zagradzali drogę. (…) Wyzwali nas obelgami typu „świnia z centrum”, „marksistowski łajdak”. W samej Sali posiedzeń ludzie z SA kręcili się w pobliżu posłów SPD, sycząc obelgi i prowokacyjnie trzymając ręce na swoich pistoletach”.
     

               Mimo tej przerażającej atmosfery SPD jednogłośnie głosowała przeciwko ustawie o pełnomocnictwach. Przewodniczący SPD Otto Wels w przemówieniu podkreślił, iż „można odebrać nam wolność i życie, ale nie honor”.
     

               Posłowie z Partii Centrum poparli projekt ustawy, licząc na kompromis, po tym jak Hitler w swoim przemówieniu zapewnił, jakoby jego troską były dobre stosunki między Kościołem a państwem. Przewodniczący Centrum, prałat Ludwig Kaas zaznaczył, iż  „Partia Centrum w tej godzinie wyciąga rękę do wszystkich, także do byłych przeciwników, aby zapewnić kontynuowanie dzieła narodowego awansu”.
     
     
               W ten sposób za zgodą Partii Centrum i mniejszych partii burżuazyjnych uchwalono Ustawę o pełnomocnictwach niezbędną większością dwóch trzecich głosów.
     
     
               Demokracja została zlikwidowana w pozornie demokratycznym procesie. „Teraz jesteśmy również konstytucyjnie władcami Rzeszy” – napisał Joseph Goebbels w swoim dzienniku tego samego wieczora.
     
     
               Stosując typową mieszankę użalania się nad sobą, cynizmu i agresji, Göring jako przewodniczący Reichstagu, zwrócił się w swoim przemówieniu końcowym przeciwko rzekomo oszczerczej prasie socjaldemokratycznej  i komunistycznej: „Panowie socjaldemokraci, ostatnio przeczytałem prasę waszych towarzyszy partyjnych za granicą: nigdy wcześniej gazety nie pisały bardziej bezwstydnie, bardziej nieludzko; ci, którzy rządzą dziś narodem niemieckim, są oczerniani, mieszani z błotem, szkalowani jako niecni idioci, jako prowokatorzy, jako łajdackie typy. Mówicie o człowieczeństwie, a wasza prasa w Skandynawii wciąż zniesławia moją zmarłą żonę!”.
     

               I dodawał, iż „każdy może przemierzyć Niemcy i na własne oczy zobaczyć: Nie ma splądrowanych ani rozbitych sklepów (…), nie ma domu towarowego, który zostałby zniszczony, obrabowany lub uszkodzony! Udajcie się do tych wszystkich domów towarowych. Przekonacie się, że dżentelmeni nadal mogą tam robić swoje. (…) Proszę, przejdźcie także przez więzienia i zapytajcie panów Thälmanna i Torglera, czy coś im się stało”.
     

               Przewodniczący KPD Ernst Thälmann został aresztowany trzy tygodnie wcześniej, a w więzieniu wybita mu kilka zębów. Wielu jego towarzyszy uciekło zagranicę. Göring kpił, iż „jeśli pan Thälmann wydaje się przygnębiony faktem, że jego zwolennicy uciekają tysiącami, to nie nasza wina. W końcu nie mogę szczególnie troszczyć się o jego rozweselenie. Nic się ludziom nie stało. To, że tu i ówdzie w jednym lub drugim wezbrała żółć i w końcu stawił opór ciągłym prześladowaniom i atakom – owszem, nie możecie, moi panowie, żądać od nas, abyśmy nadal pozwalali się mordować, tak jak się to działo w waszym systemie. (…) Jeśli różni posłowie spośród panów byli zatrzymywani w areszcie ochronnym, proszę, bądźcie mi za to wdzięczni, ponieważ złość ludzi na wszystko, co zrobiliście w ciągu czternastu lat, była tak wielka, tak pokaźna, że można chyba stwierdzić: gdyby ludzie rozprawiali się według własnego pojęcia sprawiedliwości, nie siedzielibyście tu teraz”.
     
     
               Komunistyczni historycy podawali, iż w ramach represji narodowi socjaliści aresztowali 160 tysięcy członków partii komunistycznej. Trudno te dane zweryfikować.  Liczba więźniów politycznych szybko spadała i jak napisał  historyk Götz Aly: „Gdy opadła fala początkowego terroru, w 1936 r., a więc prawie trzy lata po narodowej konsolidacji (w obozach koncentracyjnych), przebywało tylko 4761 więźniów, wliczając w to alkoholików i kryminalistów”.
     
     
              Dla Hitlera i NSDAP prawo istniało tylko po to, by im służyć, a na sprawiedliwość mogli liczyć tylko ich zwolennicy, nie zaś przeciwnicy.
     
     
             W pierwszym okresie rządów narodowych socjalistów, niemiecki wymiar sprawiedliwości był w miarę niezależny, zdarzały się sytuacje, gdy niemieccy prokuratorzy stawiali zarzuty członkom SA i SS za mordy na konkurentach politycznych. Prowadzone były także śledztwa w sprawie tortur na więźniach obozów koncentracyjnych, zwłaszcza gdy te prowadziły do śmierci osadzonych.
     
     
            W celu ochrony swoich członków, już 21 marca 1933 roku, na pierwszym posiedzeniu nowo wybranego Reichstagu, uchwalono amnestię w spawie przestępstw popełnianych w okresie tzw. „walki”. Tym samym anulowano ponad 7 tysięcy aktów oskarżenia.
     
     
           Równocześnie przystąpiono do usuwania z sądów opozycyjnie nastawionych przedstawicieli systemu sprawiedliwości, w pierwszej kolejności żydowskich prawników.
     

           Brunatni bojówkarze wdzierali się do gmachów sądów, wyciągali z posiedzeń żydowskich sędziów i adwokatów, znieważali ich, bili i grozili im śmiercią w przypadku powrotu na sale rozpraw. Wszystko to działo się w atmosferze wściekłych ataków narodowo-socjalistycznej prasy, która wzywała do oczyszczenia wymiaru sprawiedliwości z żydostwa.
     

          Po tym jak w grudniu 1933 roku przewodniczący składu sędziowskiego Wilhelm Bünger uniewinnił z braku dowodów Dymitrowa i jego towarzyszy, oskarżonych o udział w podpaleniu  Reichstagu i zdradę stanu, „Völkicher Beobachter” uznał, iż wyrok ten dowodził  „potrzeby gruntownej reformy życia prawnego, które na wielu płaszczyznach nadal podąża ścieżkami przestarzałej i obcej dla naszego narodu myśli liberalnej”.
     

           Do walki z politycznymi oponentami naziści utworzyli nowe instytucje sądownicze. Najważniejszą z nich był Trybunał Ludowy, powołany do życia 24 kwietnia 1934 roku. Przejął on od Najwyższego Sądu Rzeszy kompetencje w zakresie spraw o zdradę. Obok dwóch zawodowych sędziów, nominowanych przez Kanclerza, w rozpatrywaniu sprawy brali udział też trzej sędziowie „ludowi” wyznaczeni przez partię z własnych szeregów, z SA, SS lub innej narodowo-socjalistycznej organizacji.
     

            Z czasem zwiększano kompetencje Trybunału Ludowego i można było przed nim stanąć m.in. za powtarzanie plotek na temat Führera, uszkodzenie mienia wojskowego, infrastruktury kolejowej oraz niepowiadomienie odpowiednich służb o planowanym zamachu na narodowo-socjalistycznego dygnitarza.
     

          Posiedzenia Trybunału Ludowego były starannie reżyserowanymi przedstawieniami z odpowiednio dobraną publiką. Oskarżeni mieli mocno ograniczone możliwości obrony, nie mogli nawet wybrać sobie adwokata (otrzymywali go obowiązkowo z urzędu).
     

          Zdarzało się że w trakcie procesów w ogóle nie brano pod uwagę dowodów ani argumentów obu stron. Co więcej przewodniczący Trybunału mógł występować jednocześnie jako prokurator, czytając oskarżenie i jako sędzia, czytając wyrok i ogłaszając karę.
     

         Narodowi socjaliści utworzyli także Sądy Specjalne, których obszarem jurysdykcji były poszczególne kraje związkowe. Do tych sądów sędziów wybierano tylko spośród członków partii narodowosocjalistycznej bądź osób zaakceptowanych przez NSDAP. Wyrok nie podlegał odwołaniu do wyższej instancji, chyba że na wniosek oskarżyciela. Ponadto sędziowie mieli całkowitą swobodę w doborze dowodów, które chcieli uwzględnić w sprawie, co pozwalało wyeliminować argumenty świadczące na korzyść oskarżonego.
     

          Specyficznym tworem był Sąd Wojskowy Rzeszy.  Najwyższym sędzią tego organu był Adolf Hitler, który mógł decydować o wydawaniu lub uchylaniu jego wyroków.  Jego jurysdykcji podlegali członkowie niemieckich sił zbrojnych oskarżeni zdradę stanu i narodu, dezercję oraz odmowę służby wojskowej ze względu na przekonania religijne czy poglądy społeczne.
     
     
    CDN.
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Po zwycięskich dla NDSAP wyborach z marca 1933 roku nastąpiła olbrzymia fala wstępowania b. członków partii komunistycznej do partii narodowo-socjalistycznej.
     
     
               Po zaprzysiężeniu w dniu 30 stycznia 1933 roku nowego niemieckiego gabinetu z Hitlerem na czele, wieczorem tego samego dnia Hitler obserwował naprędce, ale perfekcyjnie zorganizowaną masową defiladę swych zwolenników przed Pałacem Kanclerskim.


             W przemówieniu radiowym wygłoszonym 1 lutego Hitler podkreślał, iż „Minęło ponad czternaście lat od tego nieszczęsnego dnia, kiedy naród niemiecki, oślepiony wewnętrznymi i zewnętrznymi obietnicami, zapomniał o największych dobrach naszej przeszłości, o Rzeszy, honorze i wolności, tracąc przy tym wszystko. Od tych dni zdrady Wszechmogący cofnął swoje błogosławieństwa dla naszego narodu. Wkroczyły niezgoda i nienawiść. W głębokim nieszczęściu miliony najlepszych niemieckich mężczyzn i kobiet ze wszystkich środowisk obserwują, jak jedność narodu tonie i rozpada się w plątaninie egoistycznych opinii politycznych, interesów ekonomicznych i ideologicznych kontrastów. Jak to często bywa w naszej historii, od tego dnia rewolucji Niemcy przedstawiają obraz łamiącego serce rozdarcia. Nie otrzymaliśmy obiecanej równości i braterstwa, a straciliśmy wolność”.
     

               Tego samego dnia na prośbę Hitlera prezydent Hindenburg 1 lutego 1933 roku rozwiązał Reichstag, a nowe wybory wyznaczono na 5 marca. W okresie bez parlamentu funkcjonowała Komisja Spraw Zagranicznych oraz Komisja Nadzoru – ta ostatnia jako jedyny pozostały jeszcze instrument parlamentu do kontroli rządu.
     
     
               Narodowi socjaliści nie cofali się przed niczym, by atakami nienawiści zastraszyć zebranych parlamentarzystów na planowym posiedzeniu Komisji Nadzoru w dniu 7 lutego. „Drań”, „łachudra”, „żydowska świnia”, „żydowski łajdak”, „żydowski pachołek” – używając takich zwrotów, prowadzili debatę.
     
     
               Poseł SPD Wilhelm Hoegner tak wspominał drugie posiedzenie komisji: „Zaledwie Löbe (przewodniczący komisji socjaldemokratów) otworzył posiedzenie, narodowi socjaliści podnieśli kolejny okropny ryk. Poseł Edmund Heines (NSDAP) walił pięścią w stół jak oszalały. Doktor Frank (NSDAP), wiceprzewodniczący, podszedł do przewodniczącego Löbe, odepchnął go gwałtownie, złapał prezydencki dzwonek i przy głośnych wiwatach swoich partyjnych przyjaciół ogłosił zamknięcie posiedzenia. (…) Wychodząc z sali, narodowy socjalista uderzył posła Moratha z Niemieckiej Partii Ludowej w twarz i szturchnął go w plecy. Poinformowaliśmy prasę, ale żaden prokurator nie odważył się wystąpić z wnioskiem o uchylenie immunitetu nazistowskim przestępcom. Prezydent Rzeszy i przewodniczący Reichstagu milczeli”.
     
     
             NSDAP nigdy nie robiła tajemnicy z tego, że gdy tylko zdobędzie władzę, będzie deptać prawa i godność swoich przeciwników. Dwa lata wcześniej, w lutym 1931 roku, Goebbels otwarcie oświadczył w Reichstagu, że przestrzeganie konstytucji jest tylko taktycznym, tymczasowym manewrem: „Ruch narodowosocjalistyczny nadal pozostaje w pozycji bojowej wobec tego systemu. (…) Według konstytucji jesteśmy zobowiązani tylko do legalności drogi, ale nie do legalności celu. Chcemy legalnie zdobyć władzę. Ale to, co zrobimy z tą władzą, gdy już ją zdobędziemy, to nasza sprawa”.
     
     
           Ogłoszone 4 lutego „Rozporządzenie nadzwyczajne Prezydenta Rzeszy w sprawie ochrony narodu niemieckiego” legitymizowało zakaz zgromadzeń dla komunistów oraz zakaz wydawania gazet KPD i SPD.
     
     
           Nowy minister spraw wewnętrznych Prus, Göring, powołał pięćdziesiąt tysięcy członków SA, SS i Stahlhelmu jako uzbrojonych „policjantów pomocniczych” i przydzielił ich do regularnej policji. W ten sposób policja znalazła się pod jego kontrolą, a „konformistów i elementy niepewne” natychmiast zawieszano i zwalniano ze służby.
     

               „Działalności organizacji antypaństwowych należy przeciwstawiać się najostrzejszymi środkami. – brzmiała instrukcja Göringa dla policji -  Funkcjonariusze policji, którzy korzystają z broni palnej podczas wykonywania tych obowiązków, są objęci przeze mnie ochroną, bez względu na konsekwencje jej użycia. Kto natomiast zawiedzie w wyniku błędnych rozważań, musi się liczyć ze służbowymi konsekwencjami prawnokarnymi”.
     
     
               Jedynie nieliczni sędziowie, prokuratorzy i policjanci sprzeciwiali się państwowemu terrorowi i nalegali na praworządne postępowania sądowe.


               Dyrektorzy teatrów miejskich zostali wezwani do zwalniania nielojalnych  pracowników i aktorów oraz usuwania z repertuaru spektakli zawierających krytykę współczesności. Stale poszerzano listę książek zakazanych, przetrząsano księgarnie i biblioteki w poszukiwaniu literatury powodującej „rozkład”.
     
     
                 Sama tylko policja pruska na rozkaz nowych władz aresztowała w lutym 25 tysięcy osób.  Liczba ta nie obejmuje aresztowań przeprowadzonych przez SA i SS.
     
     
               Po podpaleniu Reichstagu, w następnych dniach aresztowano w Prusach ponad pięć tysięcy ludzi, a w przemówieniu w Essen 3 marca Göring oświadczył, że państwo prawa przestało funkcjonować: „Moje działania nie będą osłabiane żadnymi obawami prawnymi. Moje działania nie będą osłabiane jakąkolwiek biurokracją. Tutaj nie mam sprawiedliwości do wymierzania, tutaj muszę tylko niszczyć i eksterminować, nic więcej!”.
     
     
              W trakcie kampanii wyborczej agitatorzy NSDAP przemierzali wsie, rozwieszając tysiące plakatów przedstawiających Hitlera obok Hindenburga, co miało gwarantować zachowanie ciągłości władzy. „Precz z systemem wiecznej niezgody: jeden naród, jeden przywódca, jedno tak!”, grzmiały wielkimi literami plakaty wiszące na ścianach budynków.
     
     
              Wieczorem w przeddzień wyborów berlińska SA zorganizowała przemarsze z pochodniami, zmierzające do dwudziestu czterech punktów zbornych. Kolumny prowadziły tak zwane burze motorowe: członkowie SA z pochodniami na motocyklach.
     
     
             W wyznaczonych miejscach spotkań tłum słuchał przemówienia wygłaszanego przez Hitlera w Królewcu i transmitowanego na żywo przez wszystkie rozgłośnie radiowe. Hitler ogłosił się w nim kanclerzem jedności. Mówił, że dla „odbudowy” kluczowe jest przezwyciężenie podziałów. Podkreślał, że „najwyższy nacjonalizm” i „najwyższy socjalizm” należy zbadać, by stwierdzić, czy nie mają wspólnych korzeni.
     
     
            Do urn w dniu 5 marca 1933 roku  stawiło się prawie dziewięćdziesiąt procent uprawnionych do głosowania. NSDAP uzyskała niemal 44% głosów, SPD ponad 18%, a KPD zaledwie 12 % głosów.
     
     
            Według zgodnych analiz duża część nowo pozyskanych prze NSDAP wyborców pochodziła z komunistycznej KPD.

     
                „Kiedy wybory 5 marca [1933 roku] – napisał w maju 1933 roku Antoni Sobański, korespondent „Wiadomości Literackich” w Berlinie -  wykazały kompletne zwycięstwo Hitlera – wówczas wśród komunistów padł mot d’ordre [instrukcja] – wstępować do SA i w ogóle do partii narodowosocjalistycznej”.

     
               Po pewnym czasie kierownictwo NSDAP poleciło zatrzymać ten proces. Jak napisał Sobański: „oficjalnie mówi się, że skoro nastąpił Gleichshaltung, czyli koordynacja całego ruchu robotniczego i zawodowego pod sztandarem narodowego socjalizmu, to ipso facto jaczejki tej partii i rozszerzanie samego członkostwa partii są zbyteczne. Każdy Niemiec jest w duchu nazistą, choć nie udokumentował tego oficjalnym przystąpieniem do ruchu. Tak przynajmniej daje się do zrozumienia”.
     

               Sobański relacjonuje rozmowę z młodzieńcem imieniem Kurt, który opisuje ten ówczesny klimat masowego pędu do partii władzy: „Pytam Kurta o jego rówieśników, o chłopców poniżej trzydziestki. Co się z nimi dzieje? Co też myślą o przewrocie? Słyszę w odpowiedzi, że wszyscy są w partii [nazistowskiej – przyp. aut.]. Co, i komuniści, i socjaliści też? A jakże.
    – Więc, znaczy, masz dużo znajomych w partii?
    – O, chyba setkę.
    – Co, i wszyscy z przekonania?– Nie, nie znam ani jednego, który by się entuzjazmował.
    – Więc jakież są powody, że ci wszyscy chłopcy są w SA?                                                                        - Trzeba wstydliwą przeszłość zamazać. Można stracić posadę, jeżeli się ją ma. Jak lepiej zamanifestować swą lojalność, niż wstępując do SA?”.

     
    CDN.
    5
    5 (2)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Narodowi socjaliści dbali o dobre samopoczucie niemieckich robotników.
     

               Konkurencyjna walka o niemieckich robotników zmusiła wiele firm do podniesienie zarobków, co sprzeciwiało się podstawowym kanonom narodowo-socjalistycznej ekonomii. Aby temu zapobiec, Göring polecił pełnomocnikom do spraw zatrudnienia ustalać od lata roku 1938 raczej maksymalną - niż, jak dotąd, minimalną - płacę w niektórych gałęziach przemysłu.
     
     
               Odkąd powszechne zamrożenie płac wyeliminowało podstawową formę zachęt produkcyjnych, tym większą rolę zaczęły odgrywać wynagrodzenia zastępcze. Deputaty nie tylko pełniły - zamiast podwyżek - rolę materialnych bodźców produkcji, ale zostały uznane za istotny element „socjalizmu czynów” -  nowej formuły socjalizmu lansowanej przez narodowych socjalistów.
     
     
               Świadczenia dodatkowe, choć nie mogły w pełni zastąpić podwyżek płac, miały jednak wpływ na poprawę sytuacji socjalnej robotników - na przykład, firmy uczestniczące w konkursie na wzorowe przedsiębiorstwo narodowosocjalistyczne wybudowały dla swych robotników 60 tysięcy nowych mieszkań.
     

               Innym świadczeniem dodatkowym, które wpływało na poczucie zadowolenia klasy robotniczej, były urlopy. Po pierwsze, w porównaniu z czasami republiki weimarskiej płatne urlopy robotników zostały przedłużone dwukrotnie: z 3-8 dni (zależnie od stażu pracy) do 6-16 dni.
     

               Po drugie, wielu robotników uzyskało możliwość spędzenia urlopu poza domem. Kraft durch Freude - Siła przez Radość - agencja Frontu Pracy zajmująca się organizacją czasu wolnego, niezmordowanie aranżująca kursy wieczorowe, amatorską działalność kulturalną, recitale, objazdowe wystawy artystyczne, zbiorowe wyprawy do teatrów itd. - była przede wszystkim gigantycznym niekomercjalnym państwowym biurem turystycznym. Nie zorganizowany czas wolny mógł stanowić – wedle narodowych socjalistów - niebezpieczną próżnię w strukturze życia codziennego.


               „Masa energii fizycznej, umysłowej i emocjonalnej w takich dziedzinach jak muzyka, imprezy sportowe, majsterkowanie domowe itd. nie przynosi żadnej korzyści - pisał w latach dwudziestych inżynier Arnhold, prekursor ideologii Kraft durch Freude. - Problem współczesnej wydajności człowieka polega na tym, aby ta ogromna energia duchowa i emocjonalna przyczyniła się do produkcji dóbr.”


               Mimo tej rzeczowo-produkcyjnej motywacji, działalność „Siły przez Radość” dawała robotnikom niemieckim wiele satysfakcji, zwłaszcza w czasie urlopów. Na statkach turystycznych tej organizacji, jaskrawym symbolu jedności narodowej, kajuty załogi i kajuty pasażerów były takie same.
     

               Robert Ley deklarował, iż „Robotnik widzi tutaj, że poważnie myślimy o podniesieniu jego pozycji społecznej. To jego, a nie tak zwane klasy oświecone, wysyłamy w świat jako reprezentanta nowych Niemiec.”
     
     
               W rzeczywistości pasażerowie rejsów wycieczkowych, na przykład na Maderę lub do fiordów Norwegii, stanowili mieszankę społeczną, w której robotnicy byli składnikiem liczącym się, choć nie dominującym. Do rytuału tych rejsów należało wstępne losowanie kabin, w którym uczestniczyli wszyscy pasażerowie, od prostego robotnika po wielkiego dyrektora przemysłowego.
     

               W 1938 roku uczestniczyło w tych rejsach 180 tysięcy Niemców, a 10 milionów - w tym trzy piąte stanowili robotnicy - wzięło udział we wszystkich zorganizowanych przez Kraft durch Freude wyjazdach wypoczynkowych.
     

               Przy ogólnej liczbie 20 milionów robotników oznaczało to, że co dwusetny robotnik wziął udział w rejsie zagranicznym, a co trzeci uczestniczył w wycieczkach po krajach.
     
     
               Ceny tych wyjazdów były różne: od tygodnia w górach Harzu (28 marek) lub tygodnia nad Morzem Północnym (35 marek), po dwutygodniowy pobyt nad Jeziorem Bodeńskim (65 marek) i podróż po Italii (155 marek).  Średnia tygodniowa płaca w przemyśle równała się kosztowi tygodniowego pobytu w górach Harzu. Dla niezamożnych robotników organizowano wyjazdy w mało odwiedzane tereny, takie jak lasy Bawarii, rejony Rhön i Eifel lub Pojezierze Mazurskie.
     
     
               Wielu robotników, którzy nigdy by zapewne nie wyjechali poza przedmieścia swego rodzinnego miasta, znalazło się teraz w głównej grupie beneficjantów „socjalizmu czynów”, tak powszechnie reklamowanego na płotach i murach.
     
     
              Zamiast „zdegenerowanych” ekscesów weimarskiego „okresu systemowego”, jak nazywano przedstawienia wystawiane rzekomo tylko dla dekadenckiej elity kulturalnej, teraz na scenach pojawiały się wzniosłe inscenizacje bliskie narodowi, przede wszystkim autorów takich jak Schiller, Goethe, Kleist. Przyniosło to wymierny sukces: w latach 1938–1940 liczba widzów teatralnych wzrosła o jedną trzecią, do czterdziestu milionów.  Joseph Goebbels stwierdził z satysfakcją: „Ludzie i teatr to teraz dwa pojęcia, które wzajemnie się uzupełniają i potrzebują”.
     
     
            W 1940 roku Hitler zarządził kontynuowanie Festiwalu Wagnerowskiego w Bayreuth także w czasie wojny i jednocześnie udostępnił go nowym warstwom publiczności: „zamiast burżuazyjnych widzów w odświętnych strojach, jak bywało dotąd, na Zielone Wzgórze przywożono teraz na koszt państwa robotników i żołnierzy”.
     
     
          Cieszący wsparciem państwa narodowo-socjalistycznego robotnicy niemieccy nie buntowali się, a strajki wybuchały sporadycznie.
     
     
               Choć opór robotników był w istocie znacznie słabszy, niż to przewidywało gestapo, Ley wystąpił z napomnieniami: „Żołnierz nie kieruje się koleżeńską solidarnością, ale jest dla innych towarzyszem broni, uczestniczącym w szlachetnym współzawodnictwie sprawności. Robotnicy niemieccy, odrzućcie anachroniczną i głupią zasadę solidarności i stańcie się towarzyszami pracy współzawodniczącymi w wydajności, a będziecie dobrymi socjalistami.”
     
     
             Z chwilą wybuchu wojny zaczął działać dodatkowy czynnik osłabiający postawy buntownicze w fabrykach: prawo „dowódcy przedsiębiorstwa” do reklamowania - lub nie - z wojska szczególnie przydatnych pracowników.
     
     
            We wrześniu 1939 roku przestały także działać obowiązujące w czasach pokoju gwarancje przeciwko wyzyskowi, takie jak ustawowe ograniczenie czasu pracy oraz obowiązek płacenia wyższych stawek za nadgodziny i pracę w nocy; ta ostatnia zmiana trwała jednak krótko, ze względu na silne i powszechne protesty, a bardziej jeszcze ze względu na taktykę reżimu, by tworzyć nastroje prowojenne przez pozytywny rzekomo wpływ wojny na życie w kraju.
     
     
            Pewne kategorie wykwalifikowanych robotników aż do ataku na Rosję w roku 1941 miały prawo - nawet po formalnym wcieleniu do wojska - wrócić do macierzystej fabryki na bezterminowy „urlop roboczy”.
     
     
           Równocześnie z sukcesywnym wydłużaniem w czasie wojny tygodnia pracy  robotników wzrosły także świadczenia na ich  rzecz.
     
     
          Przedsiębiorstwa rekompensowały braki naturalnych witamin rozdając swoim pracownikom pigułki i przeciwdziałały zmęczeniu wprowadzając w godzinach pracy przerwy na gimnastykę. Zakłady mające własne stołówki starały się żywić robotników lepiej i obficiej, niż pozwalała na to reglamentacja; inne zapewniały prowizoryczne mieszkania robotnikom, którzy w wyniku ewakuacji zakładu nie mogli co dzień powracać do własnych domów.
     
     
           Zwiększenie wydajności pracy pozwoliło na znaczny wzrost produkcji uzbrojenia. Tak więc niemieccy robotnicy, których Karol Marks uznał za awangardę międzynarodowego proletariatu, a Lenin za podporę rewolucyjnych przemian w powojennej Europie, wydatnie przyczynili się do „rozszerzenia przestrzeni życiowej” Trzeciej Rzeszy, a ich trud omal nie doprowadził do zwycięstwa hitlerowskiej idei.
     
     
    CDN.
    5
    5 (1)

Pages