Na rynku wydawniczym właśnie pojawiła się najnowszą książka Stanisława Srokowskiego “Strach. Opowiadania Kresowe” wydawnictwa Fronda.
Publikacja to wstrząsający epos kresowy składający się z 12 tchniętych grozą opowiadań. Autor nie szczędzi w nich czytelnikowi drastycznych opisów ukazujących ludzką nienawiść oraz zezwierzęcenie.
Do jakich granic może posunąć się istota ludzka w swoim upodleniu i degeneracji wyrastających z obłędnej ideologii integralnego nacjonalizmu?
Ów książka to nie tylko pokarm dla duszy, ślad dla pamięci i wskazówka dla wyobraźni, ale przede wszystkim wyraźny i ostry znak ostrzegawczy dla sumienia, z którym współczesny świat sobie nie radzi.
Stanisław Srokowski w 2007 roku został wyróżniony nagrodą im. Józefa Mackiewicza za tom opowiadań kresowych “Nienawiść”.
Detale techniczne:
Oprawa: miękka | Ilość stron: 256 | EAN: 9788364095122 | Grupa tematyczna: Literatura
Strona o autorze: http://srokowski.art.pl/index.htm
Pochówek Polski
Opowiadanie 1
Otworzyły się drzwi i na progu stanął ojciec. Nie od razu go poznałem. W wojskowym mundurze, w długim zielonym płaszczu,
z plecakiem na ramionach, w rogatywce z białym orłem na
głowie, z aluminiową manierką u boku i w butach z cholewami
na nogach. Jakiś wychudły, z zapadniętymi policzkami, ze szramą
na czole i obandażowanym uchem. Stał i nie ruszał się. Jego
ubiór był pomięty i nadpalony, jakby przez ogień skakał.
Matce dech zaparło w piersiach.
Najpierw pobladła, potem poczerwieniała, chciała coś powiedzieć,
wyciągnęła przed siebie ręce, rzuciła się w stronę ojca
i zdławionym głosem wydusiła:
– Wróciłeś, Janek, wróciłeś...
Obejmowała go, a ja stałem z boku, samotny i zagubiony.
Musiała to zobaczyć, bo krzyknęła:
– Stasiu, tato wrócił! To tato. Nie poznajesz?! Wrócił.
Z wojny wrócił!
I mocno przyciągnęła mnie do siebie.
– Z wojny wrócił – patrzyła na ojca, jakby sprawdzała, czy
nie jest duchem. – Tato – jeszcze wybełkotała, roztrzęsiona, zmieszana, to wpatrując się w ojca, to przygarniając mnie do
brzucha. Byłem mały. Miałem zaledwie kilka lat. Ale tę scenę
zapamiętałem na zawsze.
Potem ojciec wziął mnie na ręce, tulił do piersi i burczał:
– Wyrosłeś, synku, wyrosłeś.
Postawił mnie na stole i dalej mi się przyglądał. Jakby sprawdzał,
czy to naprawdę ja.
– Niby dwa miesiące to nic, a tak się zmienił – rzucił w stronę
matki i przyglądał mi się uważnie.
Istotnie, w sierpniu 1939 roku wzięli ojca do wojska, a zjawił
się w domu pod koniec października i teraz nie mógł się nadziwić,
jak się zmieniłem. A mnie korciło, by dotknąć manierki,
bo była czymś nowym w moim życiu, orła w koronie
dotknąć, bo pięknie błyszczał. Chyba domyślił się, że mój
wzrok zajęty już jest czymś innym, bo zdjął czapkę, dał mi ją
do ręki i pokazując orła, powiedział:
– To nasz polski orzeł, synku, zapamiętaj.
A potem odpiął manierkę od pasa i patrzył, jak przerzucam
spojrzenie z przedmiotu na przedmiot. Matka szybko coś
upichciła, pomiaukując:
– Głodny jesteś, Janku, ciężka droga za tobą… Już podaję…
Jajecznicę na boczku… – śpiewnie szczebiotała, a ja się bawiłem
już czapką, orłem i manierką.
Potem, gdy ojciec zrzucił plecak, zdjął płaszcz, umył się, posilił
i jako tako do siebie doszedł, długo i ze szczegółami opowiadał,
jak się dla niego skończyła wojna. Jak żołnierze masowo
pędzili na koniach, pieszo i na rowerach do rumuńskiej granicy.
Jak przedzierali się w trudzie przez most na Czeremoszu,
a działka i inna broń wpadały do wody, lecz oni tysiącami parli
naprzód, bo już na plecach czuli oddech nieprzyjaciela – sowieckie tanki i karabiny były tuż za nimi. Nie mieli nawet chwili
czasu, by rzucić się w toń rzeki i ratować armaty. I wtedy oddział
ojca został rozbity, tuż przy samej granicy, wojska
sowieckie zablokowały mosty i nikt już nie miał szansy przebić
się na Zachód. Dowódca dał rozkaz ocalałym z pogromu, by
każdy ratował się jak może. Bo nie ma już Polski. Tak powiedział,
nie ma już Polski, chłopcy. Została zagarnięta przez dwu
wielkich wrogów, Niemców i Ruskich. I nie ma innego wyjścia,
tylko uciekać, gdzie się da. – Ale pamiętajcie – dodał – że przyjdzie
dzień, kiedy Ojczyzna was wezwie.
Nie rozumiałem wtedy, co to znaczy „Ojczyzna was wezwie”,
ale musiało to znaczyć coś bardzo ważnego, skoro ojciec
wyprężył się i wciągnął powietrze, jakby zamierzał salutować.
– Jesteście Polsce potrzebni – ojciec, mówiąc to, przyglądał
mi się. – I teraz każdy z was odpowiada za najbliższych – po
tych słowach mocno mnie przytulił. Westchnął głęboko, jakby
chciał mi osobiście i w tajemnicy przekazać jeszcze jakąś
ogromnie ważną wiadomość, ale się rozmyślił i ciągnął opowieść
o powrocie z wojny.
Gdy pluton został rozwiązany, ojciec począł się rozglądać
za znajomymi ze wsi albo z powiatu, żeby razem z nimi wracać
do domu, bo to i raźniej, i bezpieczniej, a gdy się już zebrali, to
na noc ukryli się w chaszczach, a o świcie jęli przemykać lasami
w stronę Stanisławowa, Halicza i Podhajec. Najgorsze były
wsie ukraińskie, mówił, które musieli omijać z daleka, ponieważ
docierały do nich wiadomości, że Ukraińcy bardzo się
zmienili i niechętnie widzieli polskich żołnierzy, a nawet na
nich napadali, dlatego musieli się mieć na baczności. Po drodze
niektórzy z nich odłączali się od grupy, zmniejszała się liczba
niedobitków, aż w końcu zostało ich pięciu, dwu z Hnilcza, jeden z Panowic i dwu z Horożanki, i przemieszczali się
o zmroku, przeskakując z miejsca na miejsce i nasłuchując, czy
nikt ich nie śledzi albo nie goni. I tak dotarli do Halicza, a z Halicza
już było blisko do domu, więc w lepszych nastrojach
zmierzali w stronę Byszowa i Dryszczowa. Nadszedł jednak
dzień, kiedy mocno poczuli trudy wielodniowej wędrówki –
byli wygłodzeni, chudzi, zmizerowani, a dwaj z nich z gorączką
i świecącymi oczami chorowali – postanowili zakraść się do
najbliższej ukraińskiej wsi, bo tylko takie mieli w zasięgu wzroku,
i zdobyć jakąś kurę, kartofle lub cokolwiek innego do jedzenia,
albo choćby coś do picia, i wreszcie odpocząć.
Gdy wydawało się, że wieś już śpi, na zwiady wybrał się ojciec
z kolegą z Byszowa, Wojciechem Mąką. Niebo zaciągało
się ciemnymi chmurami i zanosiło się na deszcz.
Podkradli się bliżej, niedaleko pierwszych chat i okazałej
cerkwi, ukryli się w krzakach, oglądając się, nasłuchując
i sprawdzając, czy ktoś nie wyjdzie z domu bądź nie zaskoczy
ich od tyłu, bo nigdy nie wiadomo, czego mogli się spodziewać
i co mogło się jeszcze zdarzyć.
I wtedy usłyszeli wyraźny, śpiewny głos dochodzący ze
wzgórza położonego niedaleko cmentarza, jakby jakieś nabożeństwo
się odprawiało, ceremonia kościelna, nieznany rytuał.
Ale o tej porze? Przed północą? W takiej ciemności? A poza
tym, nie było tam żadnego kościoła ani cerkwi, tylko cmentarz
i wzgórze. A jednak wyraźnie słyszeli ludzką mowę, potem
znowu śpiewy, toteż stali się czujni, a równocześnie pchała ich
ciekawość. Usłyszeli jakby chór kobiecy, który intonował
ukraińskie pieśni. Słychać było piękne, melodyjne i młode głosy.
Robiło to wśród ciemności, ledwie rozjaśnionej błyskającymi
na niebie gwiazdami oraz powoli wydobywającym się zza chmur księżycem, niesamowite wrażenie. Byli wstrząśnięci
i oniemiali. Nigdy się z niczym podobnym o takiej porze nocy
nie spotkali. A brali już udział w niejednej uroczystości.
Chwilowy bezruch szybko minął, podpełzli w stronę grupy
i przywarli w zaroślach, widząc sporą gromadę świątecznie
ubranych ludzi – mężczyzn w wyszywanych koszulach,
w czapkach z tryzubami na głowach, strojnie odziane kobiety
w barwnych chustach i kolorowych spódnicach, wyszykowane
jak na wesele, młodziutkie dziewczyny równo ustawione, jakby
śpiewające w chórze. Obok nich stał ukraiński pop z długą
siwą brodą, w liturgicznych szatach, wysoki, postawny i właśnie
unosił dłoń do nieba, gdy zwrócili uwagę na jeszcze coś
innego, na świeży, dopiero co usypany kopiec widniejący za
plecami zgromadzonego tłumu; pośrodku tego kopca dostrzegli
odsłonięty dół. Nie mieli pojęcia, co to wszystko znaczy, ta
dziwna świąteczna atmosfera o tej porze, ci ludzie odświętnie
ubrani, kobiety, dziewczyny, mężczyźni, pop, zawieszone na
gałęziach drzew płonące lampy, żagwie i świece w rękach ludzi,
a przede wszystkim ten świeżo usypany kurhan i dół w nim
ziejący pustką.
Zerkali po sobie i wzruszali ramionami.
I wtedy zaczęły się uroczystości. Wcześniejsze śpiewy musiały
być wstępem do nieznanego rytuału. Podsunęli się na
skraj zarośli, by lepiej widzieć, co się tam dzieje. Ich oczom
ukazała się scena, która całkowicie ich zmroziła.
Na znak uniesionej do góry ręki popa, zza tłumu wydobyło
się dwu może dziesięcioletnich chłopców w czapkach z tryzubami
na głowach, trzymających w rękach jakieś zawinięte
pakunki, a za nimi trzy dziewczynki mniej więcej w takim samym
wieku z czerwono-czarnymi flagami, w wyszywanych koszulach ze znakami białego krzyża, w środku którego widniał
tryzub wpisany w czarny trójkąt na czerwonym tle, a całość
objęta była ciemną obręczą i literami w środku: OUN.
Nie wiedzieli, co to wszystko znaczy, ku czemu zmierza. Nie
mieli pojęcia, jaki sens mają te trzy litery. Nigdy dotychczas
czegoś takiego nie spotkali. Wszystko było tajemnicze i zagadkowe.
Przestało być tajemnicze i zagadkowe dopiero wtedy, gdy
chłopcy rozwinęli pakunki i wyjęli z nich mundur polskiego
żołnierza, długą bluzę z kołnierzem obrzuconym haftem
w kształcie wężyka, spodnie, czapkę rogatywkę z białym orłem
w koronie, i widzieli, jak chłopcy wyjmują jeszcze polską flagę
i podają ją, a potem mundur najgodniejszemu, jak można było
wnosić z wyglądu, mężczyźnie, który stał obok popa z poważną,
groźną miną i poruszał niespokojnie czarnym wąsem, co
było widać, bo niebo się przejaśniło, chmury cofnęły, gwiazdy
jasno świeciły, a księżyc wisiał na jednej z gałęzi i bił od niego
wielki blask, więc wszystko było widoczne jak na dłoni.
Mężczyzna przyjął od chłopców mundur, flagę, ktoś podał
mu też godło narodowe, wielkiego białego orła, obrócił się,
a za nim pop i całe zgromadzenie, i dostojnym krokiem ruszyli
w stronę kopca i ciemnego dołu. Mężczyzna stanął nad jamą,
przez moment zawahał się, zdawało się, że sobie z czymś nie
radził, bo dał jakiś znak, zbliżył się do niego drugi mężczyzna,
wziął mundur i flagę, a najważniejszy uniósł orła do góry i na
chwilę zastygł, jakby się nad czymś zastanawiał. Panowała
wielka cisza.
Ojcu w tym momencie serce zamarło. Przestał oddychać
i wpatrywał się z napięciem w to, co się tam działo. Mężczyzna
wciąż trzymał w górze białego orła, a potem gwałtownym ruchem rzucił go do jamy. Przez chwilę zapanowała taka cisza, że
słychać było tylko szmer liści, lecz zaraz zerwała się burza
oklasków. Gdy mężczyzna powtórzył tę samą ceremonię z polską
flagą, unosząc ją do góry, a potem z pogardą w oczach
i z wykrzywioną twarzą rzucił do dołu, rozległa się druga fala
oklasków. Za każdym razem pierwszy zaczynał klaskać pop,
a po nim biła brawa cała gromada.
Ojciec przecierał oczy ze zdumienia. Mąka leżał z otwartą
gębą i wyglądał jak otumaniony.
Najważniejszy Ukrainiec wrzucał teraz po kolei do czarnej
jamy części munduru, spodnie, bluzę i na koniec czapkę. Ale
zanim ją wrzucił, demonstracyjnie zerwał z niej orzełka, splunął
na niego i cisnął nim o ziemię, a kilku jego kompanów ze
wściekłymi wyrazami twarzy deptało go, łamało, gniotło butami,
a potem kopnęło do dołu, szyderczo się przy tym uśmiechając.
Na końcu poleciała czapka. Za każdym razem tłum bił
brawo. A pop z uznaniem kiwał głową, zaś najważniejszy obok
niego burknął:
– Wże ne bude Polszczy. Wże wmerła – nachmurzył się, jakby
się szykował do zadania ostatniego ciosu.
Ceremonia musiała powoli zbliżać się ku końcowi, bo głos
zabrał pop, który stanął nad jamą i patrząc na tłum, powiedział:
– Jednych już się pozbyliśmy. Teraz pozbędziemy się drugich,
Polaczków. To, co tutaj zrobiliśmy, to tylko znak, symbol,
ale niedługo wymieciemy ich z naszej ziemi – huknął.
Rozległy się ogłuszające brawa. A pop jeszcze raz uniósł do
góry dłoń i tłum uciszył się, wpatrując się w niego z nabożną
czcią.
– Skończyły się czasy pańskiej Polski! – wołał po ukraińsku.
– Skończyło się hańbienie dumnego ukraińskiego narodu – nabrał powietrza. – Właśnie pochowaliśmy Polskę – rozkręcał się
i wołał coraz głośniej. – Raz na zawsze i nieodwołalnie. Już nigdy
but polskiego jaśnie pana nie zdławi naszego gardła. Pogrzeb
tego trupa stanie się pierwszym krokiem do odrodzenia
naszego wielkiego narodu.
Tak bardzo byli zasłuchani w jego słowa, jakby samego archireja
mieli przed sobą.
– Nastał czas Samostijnej Ukrainy! – Teraz już krzyczał. –
Czas tryzuba! – uniósł wysoko głowę, jakby czekał na aplauz.
I doczekał się. Huragan braw trwał długo, a kiedy wreszcie
ucichł, pop mówił dalej: – Za chwilę zakopiemy grób, a na
kurhanie stanie maszt i zawiśnie ukraińska flaga. I już na zawsze
będzie tutaj łopotać – wydął wargi i tak zastygł. I wtedy
posypały się kolejne brawa. – Kurhan sławy! – pop wskazał ramieniem
kopiec. I wszyscy potoczyli wzrokiem za jego gestem.
Ojciec poczuł się tak źle, jakby umierał. I jakby to jego chowali.
Zwalił się na niego ciężar, którego nie był w stanie dźwignąć.
Leżał przytłoczony strasznym bólem, gniewem i przerażeniem.
I nie wiedział, co ma robić. Pierwszy raz widział taki
pogrzeb. Leżący obok Mąka też nie mógł wydobyć głosu.
Pop jakby sobie coś przypomniał, bo znów głośno zawołał:
– Kochani bracia i siostry, posłuchajcie. To początek naszego
wielkiego marszu po wolność. Jeszcze popłynie polska
krew, popłynie długimi rzekami, a łzy szerokimi potokami.
Nie zważajcie na to, gdy nadejdzie nasz czas. Będziecie oczyszczali
z kąkolu naszą ukraińską ziemię. Musimy tutaj przysiąc,
że nie spoczniemy, aż wszystkie wrogie korzenie, łącznie z małym
dziećmi, zniszczymy – wysunął do przodu podbródek,
nadął się jak indor i ryknął: – Przyrzekacie wobec Boga i jego sługi?! – A tłum odpowiedział: – Przyrzekamy! – Pop nabrał
tchu i ciągnął: – Nie zważajcie na nic i nie kierujcie się sumieniem.
Współistnienie Polaków i Ukraińców to wrzód, który
musicie przeciąć. Za zabicie Lachów dla tworzenia wolnej
Ukrainy grzechu nie będzie. Kto w Boga wierzy, kto ma tyle
sił, aby unieść strzelbę albo choćby nóż, niech idzie przeciwko
Lachom pijawkom, a Bóg odpuści wam, bracia i siostry, wasze
grzechy, jakbyście pielgrzymkę odbyli do Ziemi Świętej. Zabijajcie
ich we śnie i na jawie, na polu, w lesie i w domu. Nie znajcie
wobec nich litości. Uczcie swoich synów i córki, że wojna
przeciwko Lachom to święta wojna. Ale dobrze się do niej
przygotujcie. Nadszedł czas… – i huknął: – Ukraina bez Polaków!
Ukraina tylko dla Ukraińców!
Ojciec był zdruzgotany.
– Pogrzebali Rzeczpospolitą – szepnął. – A teraz nas chcą
pogrzebać. – Spojrzał na Mąkę. Jeszcze kilka dni temu z Rzeczpospolitą
na ustach wyskakiwali razem z transzei. Jeszcze słyszał
okrzyki porucznika Wilka, gdy wzywał do boju:
– Za Polskę! Za Rzeczpospolitą! Za Orła Białego!
I oto nie ma już Polski. Nie ma Rzeczypospolitej. Nie ma
Orła Białego…
A na kurhanie wciąż trwała uroczystość. Pop zaintonował
pieśń cerkiewną. Podjęły ją chórem kobiety, a po nich mężczyźni.
Gdy skończyli śpiewanie, pop, dyrygujący całą uroczystością,
dał nowy znak i mężczyźni, dobywszy skądś łopaty, poczęli zasypywać
dół. Wiatr powiewał szatami, a wszyscy byli wpatrzeni
w znikającą pod ziemią Polskę, jej flagę i Orła Białego.
Wysoki, postawny mężczyzna nachylił się ku dziewczynom
z chóru, one pokiwały głowami i wybuchła radosna pieśń weselna,
jakby wesele już się odbywało, uciecha zapanowała, radość wielka, wszyscy byli szczęśliwi. Na szczycie kurhanu
wyrosła i załopotała na wietrze czerwono-czarna flaga i zawisł
tryzub.
Ojciec i Mąka poczęli się wycofywać. Nie czuli już głodu
ani zmęczenia. Głowy mieli wypełnione smutnymi obrazami
pochówku Polski. Czuli na sobie ciężar tego spotkania. Ojca
bolało serce. Mąka jakby uwiądł, nogi się pod nim uginały.
Kiedy wrócili bez jedzenia, koledzy rzucili się na nich z pretensjami,
że nic nie przynieśli i jak tak dalej pójdzie, umrą z głodu.
Byli tak wściekli, że już sami chcieli ruszać do najbliższej
wsi, by zdobyć jakiś prowiant, ale gdy ojciec z Mąka zaczęli
opowiadać, co im się przytrafiło i co zobaczyli, nastroje się
zmieniły. Zrozumieli, że żyją już w innym świecie. Jeszcze kilka
dni wcześniej mieszkali obok Rusinów czy Ukraińców, jak
kto chce, byli ich sąsiadami, powiernikami, przyjaciółmi, a tu
nagle pogrzeb Polski. I nie ma już dobrych sąsiadów, przyjaciół,
znajomych. Trudno im było w to uwierzyć. Mimo przekonującej
opowieści wątpliwości nie ustępowały. Bo jakże to tak?! Setki
lat wspólnego życia, z dziada pradziada, wspólne wesela,
święta, praca w polu. Nawet wspólne msze święte, w kościele
albo w cerkwi. A teraz nagle koniec z tym wszystkim?! Koniec
z przyjaźnią, znajomością, sąsiedztwem?! Jakże to tak? Nie
mieściło się to w głowach. Jednym gestem można wszystko
zmienić, przekreślić, wymazać? Było to nie do przyjęcia. A jednak
odbył się pogrzeb Polski! Ciągle nie mogli w to uwierzyć.
I kazali jeszcze raz sobie powtarzać, wypytywali o szczegóły,
flagi, tryzuby, popa, śpiewy, a ojciec i Mąka powtarzali. Wtedy
dopiero uznali, że sprawa jest poważna i nie należy jej lekceważyć.
To nie był kaprys tego czy innego popa, tylko jakiś nakaz
odgórny, myśleli. Ale jaki? Skąd przyszedł? Nie wiedzieli. A że byli żołnierzami, przeszli odpowiednie szkolenia, zdawali sobie
sprawę, że jak w jednej wsi odbywa się taki pogrzeb, to może
się on odbywać w setkach podobnych wsi, na całej polskiej ziemi.
Ścierpła im skóra. Zastanawiali się, co mają począć ze sobą,
z rodziną, z Polską. Nie dość, że Rzeczpospolita przegrała wojnę
z Niemcami. Że nóż wbili jej w plecy Sowieci. Teraz jeszcze
głowę podnosi sąsiad. I ma złe zamiary. Ale jakie? Jak daleko
sięgają? – zastanawiali się. – Czy to nie były tylko popisy? Stroszenie
piór? – Mieli markotne miny i smutne spojrzenia. Na
dodatek, jak już wiadomo, byli wściekle głodni, wyczerpani, ledwie
się trzymali na nogach, spali na stojąco. W końcu postanowili,
że muszą przeczekać do następnego dnia, a później zdecydują,
co robić dalej. Może pod wieczór na skraju lasu znajdą
jakieś dzikie owoce i przeżyją, trafią na zająca, sarnę, a nawet na
dzika, mają kilka karabinów, więc jakoś sobie poradzą. Na razie
muszą ochłonąć po tym wszystkim, co usłyszeli.
Zrobili krótki rekonesans i znaleźli stojącą pod lasem samotną
i, jak im się wydawało, opuszczoną stodołę, a właściwie
szopę ze słomą w środku i postanowili w niej przenocować.
Najstarszy stopniem, kapral Bakuła, wyznaczył wartownika,
bo musieli się pilnować, by nikt ich nie zaskoczył, więc kapral
wyznaczył szeregowego Cieślika, który miał pełnić wartę
przez dwie godziny, a potem zmienić go miał starszy strzelec
Iglak, a po Iglaku, już nad ranem, ojciec. Pozostali poszli spać.
Porozkładali się, gdzie kto mógł, przeważnie na dole, na wszelki
wypadek, bo gdyby się coś działo, łatwiej będzie uciekać.
Tylko ojciec wspiął się na stertę słomy, legł między dwiema
belkami, by się w nocy nie zsunąć, i szybko zasnął. Zawsze lubił
odosobnione miejsca, góry, pagórki, stożki, wspinanie, i tak
mu zostało. I wtedy naszedł go sen, ale jakby i nie sen, a głos na jawie, ale i nie na jawie, tylko we śnie, jakby sen we śnie,
i wszystko naraz, jawa, nie jawa, i sen, nie sen. W pierwszej
chwili nie wiedział, co to wszystko znaczy. Słyszał jakieś hałasy,
głosy, krzyki, wołania. Myślał, że to echa wojny, piętrowe
wspomnienia, czyli sen we śnie. Ale to nie był sen we śnie. To
była realna, konkretna rzeczywistość. Otworzył oczy i usłyszał
dochodzące go z dołu jęki, skargi i szyderczy śmiech. Już
świtało. Przez dziurę w dachu wdzierało się ostre światło.
Uniósł głowę i zdrętwiał. Na klepisku leżeli powiązani sznurami
jego koledzy, jeden obok drugiego, a nieznani mężczyźni
wciskali im do gardeł szmaty i kneblowali usta. Powoli krzyki
i jęki przycichły. Nad żołnierzami kołysali się zarośnięci chłopi
z nożami, siekierami i widłami w rękach. W mig pojął, co się
stało. Zostali zaskoczeni we śnie. Mimo warty. Pewnie wartownik,
tak samo zmęczony i bezgranicznie wyczerpany jak
inni, zasnął i wtedy tamci wtargnęli do stodoły, rzucili się na
śpiących, sznurami ich powiązali jak prosiaki i stali teraz rozkraczeni
i szydzący, w pozach zwycięzców.
– No i gdzie ta wasza pańska Polska? – kpili.
– Gdzie ułani na koniach?! Szlachta, całuję rączki, wasze
zamki, pałace i dwory!? Czyje teraz to wszystko?
Żołnierze próbowali wydobyć z siebie głos, ale z gardeł dobywało
się tylko niewyraźne rzężenie, ciężkie gulgotanie
i zdławione wybuchy wściekłości, jakby do siebie samych mieli
pretensje, że dali się tak zaskoczyć i schwytać w pułapkę. Leżeli
twarzami do ziemi, z wykręconymi na plecy rękami i związanymi
nogami. A tamci triumfowali. Chwytali się pod boki
i dopiekali ofiarom:
– Gdzie wasz marszałek Rydz? Jak tchórz wymknął się
z Polski! – Gdzie butne miny i pogarda dla biednego ukraińskiego
ludu?
– Aż się kurzyło, jak z podwiniętymi ogonami zmykali wasi
dowódcy przez rumuńską granicę. A wy nie zdążyliście, polskie
orły?! – zarykiwali się ze śmiechu i zjadliwie dogadywali. A żołnierze
co chwilę podrygiwali, podskakiwali, jakby się zrywali do
buntu, lecz nie mieli żadnych szans. Byli tak mocno skrępowani,
że żaden z nich nie był w stanie uwolnić się z więzów.
Ojciec, niewidziany przez nikogo, ostrożnie obserwował
scenę na dole i zastanawiał się, co ma zrobić. Skoczyć na mężczyzn,
którzy trzymali siekiery w garściach, czy uciekać ze
stodoły. Skok nic by nie dał. Też by go związali jak warchlaka.
I zadźgali nożami. Uciekać również nie miał gdzie. Rozglądał
się z nadzieją w sercu, że znajdzie jeszcze jakąś lukę w tym
szczelnym kordonie, jakieś wolne miejsce na dole, dziurę
w ścianie, po tej lub po tamtej stronie, da nura i zniknie w krzakach.
Jednak nie znalazł niczego takiego. A równocześnie
drżał na myśl, że któryś z drabów wespnie się na stertę słomy
i go odkryje. Zerkali w górę, popatrywali na belki, lecz nie
sprawdzali, co się wyżej znajduje, jakby uznali, że wszyscy padli
ze zmęczenia na klepisko i sen ich zmorzył. Ojciec jednak
wciąż czuł się niepewnie. Zdał sobie bowiem sprawę, że w każdej
chwili mogą go znaleźć. Nawet pomyślał, by się zaryć
w słomie, ale zląkł się, że usłyszą jego ruchy i będzie po nim.
Stali koło wrót, panowali nad całością i było ich dziesięciu. Policzył
dokładnie. I to kilkakrotnie. Mysz by się nie prześlizgnęła.
Przed oczami przeleciał mu pogrzeb Polski. Śmierć w ciemnej
jamie. Przeszły go ciarki. Zdawało mu się, że tak się trzęsie,
iż porusza także słomę. Ale nie poruszał. A ich miał jak na dłoni.
Stali z butnymi minami i pogardliwymi uśmieszkami. – Nie mogłem, Mańciu – zwrócił się do matki, jakby się
usprawiedliwiając. – Nie mogłem nic zrobić. Bo cokolwiek
bym zrobił, już by mnie nie było. A tak wciąż żyłem i miałem
nadzieję, że Bóg mnie wybawi. A ja ściągnę wtedy pomoc. Ale
gdzie tam?! Ruszyć się nie mogłem – powtarzał. Prześladowały
go wyrzuty sumienia. I dręczyły do końca życia.
No ale teraz leżał nieporuszony.
I wtedy się zaczęło. Związanie i upokorzenie to był dopiero
początek.
Rzucili się na kaprala Bakułę, jako najstarszego stopniem,
unieśli go do góry, rzucili na deski ułożone na dwu kozłach,
zdarli mundur, ściągnęli buty i przez chwilę zostawili tak nagiego,
powiązanego sznurami. Nie spieszyli się. Zachowywali
się tak, jakby pragnęli go poddać jakiejś próbie. By poczuł
strach, by się tym strachem napełnił, by strach przeniknął jego
ciało i duszę, by wdarł się do serca i umysłu. I żeby udzielił się
pozostałym żołnierzom. I zobaczyli ten strach w oczach Bakuły.
Jakiś toporny osiłek, jak się później okazało, dowódca tej
zgrai, z ciężkimi łapami i kamienną gębą, kazał wszystkich jeńców
poprzewracać do góry twarzami, by mogli widzieć, co
jego podwładni robią z kapralem.
Potężni mężczyźni rozkaz natychmiast wykonali. I już żołnierze
leżeli na plecach. Wtedy dopiero zabrali się za Bakułę.
Pękaty dowódca skinął głową, a dwaj młodzi chłopcy w wyszywanych
koszulach, poszarpanych bluzach i pomiętych
spodniach, stanęli z nożami nad Bakułą i zaczęli się nad nim
pastwić. Najpierw się nim bawili. Gwałtownie unosili do góry
noże i trzymali je nad głowami, jakby się zastanawiali, w co
uderzyć, w oko, szyję, brzuch czy może w genitalia. Ojciec, widząc tę scenę, zastygł, przestał się trząść, jakby
było coś znacznie gorszego niż strach, jakaś wyższa siła idąca
z głębi ciała, która niosła za sobą pytanie, po co jest życie i jak
się ono kończy. Tak nam później tłumaczył. Coś takiego go naszło.
Patrzył w dół, przepełniony nieznanym dotąd bólem i czuł
wielki ciężar w sobie. I z tym ciężarem w oczach patrzył, jak nagle
noże w tych rękach, które wisiały nad ciałem kaprala, po
słowie dowódcy „rękawiczka”, spadły w okolicy łokcia i wbiły
się głęboko w ciało, a kapral skręcał się i wył z bólu. A oni kroili
mu skórę, jak gdyby kroili zwierzę do uboju. Wycinali wokół
łokcia krąg i popatrywali na herszta, jakby go pytali, czy dobrze
kroją, zgodnie z jakąś instrukcją, wedle ustalonych z góry reguł
i norm. Watażka skinął głową, tamci się oblizali i cięli dalej. Gdy
już nadcięli skórę dokoła łokcia, odłożyli noże na bok i znowu
zerknęli na herszta. Ten dał znak, by pracowali dalej. Była to
bowiem dla nich taka sama praca jak kopanie ziemniaków czy
sznurowanie butów. Popatrywali po sobie i ściągali skórę z ręki,
poczynając od łokcia, wzdłuż przedramienia i posuwali się niespiesznie
w stronę dłoni. Jakby z zająca skórę ściągali, raz ciągnęli
z zewnętrznej strony ręki, raz z wewnętrznej, aż dotarli
do nadgarstka. Na moment przerwali, rozejrzeli się za czymś,
podszedł do nich jeden z pozostałych oprawców, wyjął z kieszeni
zawiniątko z solą i posypał nią ranę. Kapral zawył, wygiął
się, unosząc do góry brzuch, wyrywał się ze sznurów, lecz bezskutecznie,
więzy były mocne i wrzynały się w ciało, więc szarpiąc
się, odczuwał jeszcze silniejszy ból. Ściągali mu już skórę
z dłoni i palców. A gdy skończyli, unieśli ociekającą krwią „rękawiczkę”
zwycięskim gestem do góry i zawiesili na jakimś
haku, jak flagę narodową, by schła. Kapral wił się z bólu. Pozostali żołnierze patrzyli na tę scenę z przerażeniem, pobladli
i zastygli.
Ojcu zmącił się umysł i wydawało mu się, że walczy na wojnie
z jakimiś potworami, wojna zamienia się w polowanie, polowanie
w musztrę, musztra w pogoń za zwierzyną, która ma
ludzkie głowy, ogarnęły go jakieś rojenia, koszmary senne, zwidy,
omamy i halucynacje. Wielokrotnie potem to powtarzał.
Oprawcy odwrócili się ku hersztowi i czekali na jego rozkazy.
Podszedł do nich, poklepał po plecach, powiedział, że spisali
się na medal, zdali egzamin i udowodnili, że są silni i dzielni,
zasłużyli się Samostijnej Ukrainie, tak powiedział,
Samostijnej Ukrainie, i mogą teraz odpocząć. A do dzieła przystąpią
pozostali.
I przystąpili.
Zrzucili kaprala z desek, a on spadł na ziemię i wył na klepisku.
Spętanych żołnierzy układali teraz na deskach dwaj inni
oprawcy, a po nich następni i tak aż do rana. Chwytali noże,
siekiery lub piły i pastwili się nad ofiarami. Jednemu oczy wykłuli,
drugiemu jakiś niezdarny wizerunek ptaka z rozwiniętymi
skrzydłami nożem wycięli na piersiach i krzywiąc się
z obrzydzeniem, wykrzykiwali, że to polski orzeł, który do
nieba nie poleci, trzeciemu pasami skórę z pleców ściągali,
a w stodole rozlegały się stłumione przez kneble jęki i krzyki.
Ich jednak to nie obchodziło.
Siekierami palce u nóg odrąbywali, przez wargi do uszu druty
przeciągali.
Ojciec poczuł jak pot zalewa mu twarz, skronie i ścieka po
szyi. Znowu opadły go jakieś zjawy i widma, i dusiły. Nawiedzały
omamy, rojenia i napady gorączki. Wydawało mu się, że
jest w kilku miejscach naraz. Tracił przytomność. Ale widział jeszcze, jak wykrwawiają się jego koledzy, a krzyki i jęki odbijały
się echem od ścian. Zdawało mu się, że znowu wróciła
wojna, na okopy waliły się pociski, spadały bomby, a trupy fruwały
w powietrzu. A potem unosiły się ku niebu i machały mu
rękami. Aż ocknął się z tych koszmarów i przetarł oczy.
Było już jasno, dzień wstał na dobre. Słońce świeciło i wdzierało
się do wnętrza przez otwarte wrota i dziurę w dachu. Na
zewnątrz zauważył dwu wartowników z karabinami na plecach.
Obserwowali okolicę, choć i tak mało kto mógłby się tu
zbliżyć. Stodoła znajdowała się daleko od wsi, więc wartownicy
niewiele mieli do roboty. Palili papierosy i coś tam sobie
w dali pokazywali.
A w stodole jęki, krzyki i wycia nie ustawały.
I te jęki, krzyki i wycia uratowały mu życie.
Wykorzystał moment, gdy już wszyscy krzyczeli z bólu
i powstał jeden wielki harmider, zarył się w słomie i tam pozostał.
Dochodziły go stłumione rozkazy i chrapliwe, męskie
odpowiedzi. Domyślał się, że jakieś nowe i gorsze cierpienia
znoszą teraz jego koledzy. W pewnym momencie usłyszał
mocny głos, jakby komendę, a po chwili poczuł dym. Dochodzące
go wołania słabły, jakby mężczyźni się oddalali. A ogień
lizał mu już stopy. Ogarniały go języki płomieni. Wydobył się
na wierzch i rzucił w dół, by ratować kolegów. Ale potężna
ściana ognia odgrodziła go od nich. Zdążył zobaczyć tylko
w błysku sekundy obraz, który nim wstrząsnął do głębi. Żołnierze
wisieli przywiązani do belki głowami w dół, a ogień
zżerał im twarze, szyje i ramiona. Buchnęły mu w oczy płomienie.
Paliła się już cała stodoła. Rzucił się w stronę wrót,
parł po omacku przez ogień w kierunku światła i po chwili
znalazł się na dworze. Gdy padł na ziemię, paliły mu się nogawki i rękawy u płaszcza.
Szybko zdusił płomienie. Słyszał jeszcze wycie kolegów,
którzy umierali w płonącej stodole, a on nie był w stanie im
pomóc. Ogień buchał z taką siłą, że musiał się gwałtownie cofnąć,
by go nie spalił. A wokół nikogo już nie było.
– Nie mogłem, Mańciu – zwracał się załamany do matki,
siedzącej z pochyloną głową. – Nie mogłem nic zrobić. – Patrzył
na nią w taki sposób, jakby prosił o przebaczenie. – Nikt
i nic nie mógł już zrobić – powtarzał.
Matka się do niego przytuliła i mocno objęła.
Usłyszałem jeszcze, jak spytała:
– I co teraz, Janek, z nami się stanie?
– Nie wiem, Mańciu – odparł i spojrzał w okno.
A za nim skierowała tam wzrok i matka.
Ja także spojrzałem w okno i zobaczyłem, jak mój ukraiński
przyjaciel, Sławko, w czapce z tryzubem nad czołem, buduje
jakiś kopiec i wbija w niego czerwono-czarną flagę.
A nad nim stoi jego dziadek i coś do niego mówi.
Publikacja to wstrząsający epos kresowy składający się z 12 tchniętych grozą opowiadań. Autor nie szczędzi w nich czytelnikowi drastycznych opisów ukazujących ludzką nienawiść oraz zezwierzęcenie.
Do jakich granic może posunąć się istota ludzka w swoim upodleniu i degeneracji wyrastających z obłędnej ideologii integralnego nacjonalizmu?
Ów książka to nie tylko pokarm dla duszy, ślad dla pamięci i wskazówka dla wyobraźni, ale przede wszystkim wyraźny i ostry znak ostrzegawczy dla sumienia, z którym współczesny świat sobie nie radzi.
Stanisław Srokowski w 2007 roku został wyróżniony nagrodą im. Józefa Mackiewicza za tom opowiadań kresowych “Nienawiść”.
Detale techniczne:
Oprawa: miękka | Ilość stron: 256 | EAN: 9788364095122 | Grupa tematyczna: Literatura
Strona o autorze: http://srokowski.art.pl/index.htm
Pochówek Polski
Opowiadanie 1
Otworzyły się drzwi i na progu stanął ojciec. Nie od razu go poznałem. W wojskowym mundurze, w długim zielonym płaszczu,
z plecakiem na ramionach, w rogatywce z białym orłem na
głowie, z aluminiową manierką u boku i w butach z cholewami
na nogach. Jakiś wychudły, z zapadniętymi policzkami, ze szramą
na czole i obandażowanym uchem. Stał i nie ruszał się. Jego
ubiór był pomięty i nadpalony, jakby przez ogień skakał.
Matce dech zaparło w piersiach.
Najpierw pobladła, potem poczerwieniała, chciała coś powiedzieć,
wyciągnęła przed siebie ręce, rzuciła się w stronę ojca
i zdławionym głosem wydusiła:
– Wróciłeś, Janek, wróciłeś...
Obejmowała go, a ja stałem z boku, samotny i zagubiony.
Musiała to zobaczyć, bo krzyknęła:
– Stasiu, tato wrócił! To tato. Nie poznajesz?! Wrócił.
Z wojny wrócił!
I mocno przyciągnęła mnie do siebie.
– Z wojny wrócił – patrzyła na ojca, jakby sprawdzała, czy
nie jest duchem. – Tato – jeszcze wybełkotała, roztrzęsiona, zmieszana, to wpatrując się w ojca, to przygarniając mnie do
brzucha. Byłem mały. Miałem zaledwie kilka lat. Ale tę scenę
zapamiętałem na zawsze.
Potem ojciec wziął mnie na ręce, tulił do piersi i burczał:
– Wyrosłeś, synku, wyrosłeś.
Postawił mnie na stole i dalej mi się przyglądał. Jakby sprawdzał,
czy to naprawdę ja.
– Niby dwa miesiące to nic, a tak się zmienił – rzucił w stronę
matki i przyglądał mi się uważnie.
Istotnie, w sierpniu 1939 roku wzięli ojca do wojska, a zjawił
się w domu pod koniec października i teraz nie mógł się nadziwić,
jak się zmieniłem. A mnie korciło, by dotknąć manierki,
bo była czymś nowym w moim życiu, orła w koronie
dotknąć, bo pięknie błyszczał. Chyba domyślił się, że mój
wzrok zajęty już jest czymś innym, bo zdjął czapkę, dał mi ją
do ręki i pokazując orła, powiedział:
– To nasz polski orzeł, synku, zapamiętaj.
A potem odpiął manierkę od pasa i patrzył, jak przerzucam
spojrzenie z przedmiotu na przedmiot. Matka szybko coś
upichciła, pomiaukując:
– Głodny jesteś, Janku, ciężka droga za tobą… Już podaję…
Jajecznicę na boczku… – śpiewnie szczebiotała, a ja się bawiłem
już czapką, orłem i manierką.
Potem, gdy ojciec zrzucił plecak, zdjął płaszcz, umył się, posilił
i jako tako do siebie doszedł, długo i ze szczegółami opowiadał,
jak się dla niego skończyła wojna. Jak żołnierze masowo
pędzili na koniach, pieszo i na rowerach do rumuńskiej granicy.
Jak przedzierali się w trudzie przez most na Czeremoszu,
a działka i inna broń wpadały do wody, lecz oni tysiącami parli
naprzód, bo już na plecach czuli oddech nieprzyjaciela – sowieckie tanki i karabiny były tuż za nimi. Nie mieli nawet chwili
czasu, by rzucić się w toń rzeki i ratować armaty. I wtedy oddział
ojca został rozbity, tuż przy samej granicy, wojska
sowieckie zablokowały mosty i nikt już nie miał szansy przebić
się na Zachód. Dowódca dał rozkaz ocalałym z pogromu, by
każdy ratował się jak może. Bo nie ma już Polski. Tak powiedział,
nie ma już Polski, chłopcy. Została zagarnięta przez dwu
wielkich wrogów, Niemców i Ruskich. I nie ma innego wyjścia,
tylko uciekać, gdzie się da. – Ale pamiętajcie – dodał – że przyjdzie
dzień, kiedy Ojczyzna was wezwie.
Nie rozumiałem wtedy, co to znaczy „Ojczyzna was wezwie”,
ale musiało to znaczyć coś bardzo ważnego, skoro ojciec
wyprężył się i wciągnął powietrze, jakby zamierzał salutować.
– Jesteście Polsce potrzebni – ojciec, mówiąc to, przyglądał
mi się. – I teraz każdy z was odpowiada za najbliższych – po
tych słowach mocno mnie przytulił. Westchnął głęboko, jakby
chciał mi osobiście i w tajemnicy przekazać jeszcze jakąś
ogromnie ważną wiadomość, ale się rozmyślił i ciągnął opowieść
o powrocie z wojny.
Gdy pluton został rozwiązany, ojciec począł się rozglądać
za znajomymi ze wsi albo z powiatu, żeby razem z nimi wracać
do domu, bo to i raźniej, i bezpieczniej, a gdy się już zebrali, to
na noc ukryli się w chaszczach, a o świcie jęli przemykać lasami
w stronę Stanisławowa, Halicza i Podhajec. Najgorsze były
wsie ukraińskie, mówił, które musieli omijać z daleka, ponieważ
docierały do nich wiadomości, że Ukraińcy bardzo się
zmienili i niechętnie widzieli polskich żołnierzy, a nawet na
nich napadali, dlatego musieli się mieć na baczności. Po drodze
niektórzy z nich odłączali się od grupy, zmniejszała się liczba
niedobitków, aż w końcu zostało ich pięciu, dwu z Hnilcza, jeden z Panowic i dwu z Horożanki, i przemieszczali się
o zmroku, przeskakując z miejsca na miejsce i nasłuchując, czy
nikt ich nie śledzi albo nie goni. I tak dotarli do Halicza, a z Halicza
już było blisko do domu, więc w lepszych nastrojach
zmierzali w stronę Byszowa i Dryszczowa. Nadszedł jednak
dzień, kiedy mocno poczuli trudy wielodniowej wędrówki –
byli wygłodzeni, chudzi, zmizerowani, a dwaj z nich z gorączką
i świecącymi oczami chorowali – postanowili zakraść się do
najbliższej ukraińskiej wsi, bo tylko takie mieli w zasięgu wzroku,
i zdobyć jakąś kurę, kartofle lub cokolwiek innego do jedzenia,
albo choćby coś do picia, i wreszcie odpocząć.
Gdy wydawało się, że wieś już śpi, na zwiady wybrał się ojciec
z kolegą z Byszowa, Wojciechem Mąką. Niebo zaciągało
się ciemnymi chmurami i zanosiło się na deszcz.
Podkradli się bliżej, niedaleko pierwszych chat i okazałej
cerkwi, ukryli się w krzakach, oglądając się, nasłuchując
i sprawdzając, czy ktoś nie wyjdzie z domu bądź nie zaskoczy
ich od tyłu, bo nigdy nie wiadomo, czego mogli się spodziewać
i co mogło się jeszcze zdarzyć.
I wtedy usłyszeli wyraźny, śpiewny głos dochodzący ze
wzgórza położonego niedaleko cmentarza, jakby jakieś nabożeństwo
się odprawiało, ceremonia kościelna, nieznany rytuał.
Ale o tej porze? Przed północą? W takiej ciemności? A poza
tym, nie było tam żadnego kościoła ani cerkwi, tylko cmentarz
i wzgórze. A jednak wyraźnie słyszeli ludzką mowę, potem
znowu śpiewy, toteż stali się czujni, a równocześnie pchała ich
ciekawość. Usłyszeli jakby chór kobiecy, który intonował
ukraińskie pieśni. Słychać było piękne, melodyjne i młode głosy.
Robiło to wśród ciemności, ledwie rozjaśnionej błyskającymi
na niebie gwiazdami oraz powoli wydobywającym się zza chmur księżycem, niesamowite wrażenie. Byli wstrząśnięci
i oniemiali. Nigdy się z niczym podobnym o takiej porze nocy
nie spotkali. A brali już udział w niejednej uroczystości.
Chwilowy bezruch szybko minął, podpełzli w stronę grupy
i przywarli w zaroślach, widząc sporą gromadę świątecznie
ubranych ludzi – mężczyzn w wyszywanych koszulach,
w czapkach z tryzubami na głowach, strojnie odziane kobiety
w barwnych chustach i kolorowych spódnicach, wyszykowane
jak na wesele, młodziutkie dziewczyny równo ustawione, jakby
śpiewające w chórze. Obok nich stał ukraiński pop z długą
siwą brodą, w liturgicznych szatach, wysoki, postawny i właśnie
unosił dłoń do nieba, gdy zwrócili uwagę na jeszcze coś
innego, na świeży, dopiero co usypany kopiec widniejący za
plecami zgromadzonego tłumu; pośrodku tego kopca dostrzegli
odsłonięty dół. Nie mieli pojęcia, co to wszystko znaczy, ta
dziwna świąteczna atmosfera o tej porze, ci ludzie odświętnie
ubrani, kobiety, dziewczyny, mężczyźni, pop, zawieszone na
gałęziach drzew płonące lampy, żagwie i świece w rękach ludzi,
a przede wszystkim ten świeżo usypany kurhan i dół w nim
ziejący pustką.
Zerkali po sobie i wzruszali ramionami.
I wtedy zaczęły się uroczystości. Wcześniejsze śpiewy musiały
być wstępem do nieznanego rytuału. Podsunęli się na
skraj zarośli, by lepiej widzieć, co się tam dzieje. Ich oczom
ukazała się scena, która całkowicie ich zmroziła.
Na znak uniesionej do góry ręki popa, zza tłumu wydobyło
się dwu może dziesięcioletnich chłopców w czapkach z tryzubami
na głowach, trzymających w rękach jakieś zawinięte
pakunki, a za nimi trzy dziewczynki mniej więcej w takim samym
wieku z czerwono-czarnymi flagami, w wyszywanych koszulach ze znakami białego krzyża, w środku którego widniał
tryzub wpisany w czarny trójkąt na czerwonym tle, a całość
objęta była ciemną obręczą i literami w środku: OUN.
Nie wiedzieli, co to wszystko znaczy, ku czemu zmierza. Nie
mieli pojęcia, jaki sens mają te trzy litery. Nigdy dotychczas
czegoś takiego nie spotkali. Wszystko było tajemnicze i zagadkowe.
Przestało być tajemnicze i zagadkowe dopiero wtedy, gdy
chłopcy rozwinęli pakunki i wyjęli z nich mundur polskiego
żołnierza, długą bluzę z kołnierzem obrzuconym haftem
w kształcie wężyka, spodnie, czapkę rogatywkę z białym orłem
w koronie, i widzieli, jak chłopcy wyjmują jeszcze polską flagę
i podają ją, a potem mundur najgodniejszemu, jak można było
wnosić z wyglądu, mężczyźnie, który stał obok popa z poważną,
groźną miną i poruszał niespokojnie czarnym wąsem, co
było widać, bo niebo się przejaśniło, chmury cofnęły, gwiazdy
jasno świeciły, a księżyc wisiał na jednej z gałęzi i bił od niego
wielki blask, więc wszystko było widoczne jak na dłoni.
Mężczyzna przyjął od chłopców mundur, flagę, ktoś podał
mu też godło narodowe, wielkiego białego orła, obrócił się,
a za nim pop i całe zgromadzenie, i dostojnym krokiem ruszyli
w stronę kopca i ciemnego dołu. Mężczyzna stanął nad jamą,
przez moment zawahał się, zdawało się, że sobie z czymś nie
radził, bo dał jakiś znak, zbliżył się do niego drugi mężczyzna,
wziął mundur i flagę, a najważniejszy uniósł orła do góry i na
chwilę zastygł, jakby się nad czymś zastanawiał. Panowała
wielka cisza.
Ojcu w tym momencie serce zamarło. Przestał oddychać
i wpatrywał się z napięciem w to, co się tam działo. Mężczyzna
wciąż trzymał w górze białego orła, a potem gwałtownym ruchem rzucił go do jamy. Przez chwilę zapanowała taka cisza, że
słychać było tylko szmer liści, lecz zaraz zerwała się burza
oklasków. Gdy mężczyzna powtórzył tę samą ceremonię z polską
flagą, unosząc ją do góry, a potem z pogardą w oczach
i z wykrzywioną twarzą rzucił do dołu, rozległa się druga fala
oklasków. Za każdym razem pierwszy zaczynał klaskać pop,
a po nim biła brawa cała gromada.
Ojciec przecierał oczy ze zdumienia. Mąka leżał z otwartą
gębą i wyglądał jak otumaniony.
Najważniejszy Ukrainiec wrzucał teraz po kolei do czarnej
jamy części munduru, spodnie, bluzę i na koniec czapkę. Ale
zanim ją wrzucił, demonstracyjnie zerwał z niej orzełka, splunął
na niego i cisnął nim o ziemię, a kilku jego kompanów ze
wściekłymi wyrazami twarzy deptało go, łamało, gniotło butami,
a potem kopnęło do dołu, szyderczo się przy tym uśmiechając.
Na końcu poleciała czapka. Za każdym razem tłum bił
brawo. A pop z uznaniem kiwał głową, zaś najważniejszy obok
niego burknął:
– Wże ne bude Polszczy. Wże wmerła – nachmurzył się, jakby
się szykował do zadania ostatniego ciosu.
Ceremonia musiała powoli zbliżać się ku końcowi, bo głos
zabrał pop, który stanął nad jamą i patrząc na tłum, powiedział:
– Jednych już się pozbyliśmy. Teraz pozbędziemy się drugich,
Polaczków. To, co tutaj zrobiliśmy, to tylko znak, symbol,
ale niedługo wymieciemy ich z naszej ziemi – huknął.
Rozległy się ogłuszające brawa. A pop jeszcze raz uniósł do
góry dłoń i tłum uciszył się, wpatrując się w niego z nabożną
czcią.
– Skończyły się czasy pańskiej Polski! – wołał po ukraińsku.
– Skończyło się hańbienie dumnego ukraińskiego narodu – nabrał powietrza. – Właśnie pochowaliśmy Polskę – rozkręcał się
i wołał coraz głośniej. – Raz na zawsze i nieodwołalnie. Już nigdy
but polskiego jaśnie pana nie zdławi naszego gardła. Pogrzeb
tego trupa stanie się pierwszym krokiem do odrodzenia
naszego wielkiego narodu.
Tak bardzo byli zasłuchani w jego słowa, jakby samego archireja
mieli przed sobą.
– Nastał czas Samostijnej Ukrainy! – Teraz już krzyczał. –
Czas tryzuba! – uniósł wysoko głowę, jakby czekał na aplauz.
I doczekał się. Huragan braw trwał długo, a kiedy wreszcie
ucichł, pop mówił dalej: – Za chwilę zakopiemy grób, a na
kurhanie stanie maszt i zawiśnie ukraińska flaga. I już na zawsze
będzie tutaj łopotać – wydął wargi i tak zastygł. I wtedy
posypały się kolejne brawa. – Kurhan sławy! – pop wskazał ramieniem
kopiec. I wszyscy potoczyli wzrokiem za jego gestem.
Ojciec poczuł się tak źle, jakby umierał. I jakby to jego chowali.
Zwalił się na niego ciężar, którego nie był w stanie dźwignąć.
Leżał przytłoczony strasznym bólem, gniewem i przerażeniem.
I nie wiedział, co ma robić. Pierwszy raz widział taki
pogrzeb. Leżący obok Mąka też nie mógł wydobyć głosu.
Pop jakby sobie coś przypomniał, bo znów głośno zawołał:
– Kochani bracia i siostry, posłuchajcie. To początek naszego
wielkiego marszu po wolność. Jeszcze popłynie polska
krew, popłynie długimi rzekami, a łzy szerokimi potokami.
Nie zważajcie na to, gdy nadejdzie nasz czas. Będziecie oczyszczali
z kąkolu naszą ukraińską ziemię. Musimy tutaj przysiąc,
że nie spoczniemy, aż wszystkie wrogie korzenie, łącznie z małym
dziećmi, zniszczymy – wysunął do przodu podbródek,
nadął się jak indor i ryknął: – Przyrzekacie wobec Boga i jego sługi?! – A tłum odpowiedział: – Przyrzekamy! – Pop nabrał
tchu i ciągnął: – Nie zważajcie na nic i nie kierujcie się sumieniem.
Współistnienie Polaków i Ukraińców to wrzód, który
musicie przeciąć. Za zabicie Lachów dla tworzenia wolnej
Ukrainy grzechu nie będzie. Kto w Boga wierzy, kto ma tyle
sił, aby unieść strzelbę albo choćby nóż, niech idzie przeciwko
Lachom pijawkom, a Bóg odpuści wam, bracia i siostry, wasze
grzechy, jakbyście pielgrzymkę odbyli do Ziemi Świętej. Zabijajcie
ich we śnie i na jawie, na polu, w lesie i w domu. Nie znajcie
wobec nich litości. Uczcie swoich synów i córki, że wojna
przeciwko Lachom to święta wojna. Ale dobrze się do niej
przygotujcie. Nadszedł czas… – i huknął: – Ukraina bez Polaków!
Ukraina tylko dla Ukraińców!
Ojciec był zdruzgotany.
– Pogrzebali Rzeczpospolitą – szepnął. – A teraz nas chcą
pogrzebać. – Spojrzał na Mąkę. Jeszcze kilka dni temu z Rzeczpospolitą
na ustach wyskakiwali razem z transzei. Jeszcze słyszał
okrzyki porucznika Wilka, gdy wzywał do boju:
– Za Polskę! Za Rzeczpospolitą! Za Orła Białego!
I oto nie ma już Polski. Nie ma Rzeczypospolitej. Nie ma
Orła Białego…
A na kurhanie wciąż trwała uroczystość. Pop zaintonował
pieśń cerkiewną. Podjęły ją chórem kobiety, a po nich mężczyźni.
Gdy skończyli śpiewanie, pop, dyrygujący całą uroczystością,
dał nowy znak i mężczyźni, dobywszy skądś łopaty, poczęli zasypywać
dół. Wiatr powiewał szatami, a wszyscy byli wpatrzeni
w znikającą pod ziemią Polskę, jej flagę i Orła Białego.
Wysoki, postawny mężczyzna nachylił się ku dziewczynom
z chóru, one pokiwały głowami i wybuchła radosna pieśń weselna,
jakby wesele już się odbywało, uciecha zapanowała, radość wielka, wszyscy byli szczęśliwi. Na szczycie kurhanu
wyrosła i załopotała na wietrze czerwono-czarna flaga i zawisł
tryzub.
Ojciec i Mąka poczęli się wycofywać. Nie czuli już głodu
ani zmęczenia. Głowy mieli wypełnione smutnymi obrazami
pochówku Polski. Czuli na sobie ciężar tego spotkania. Ojca
bolało serce. Mąka jakby uwiądł, nogi się pod nim uginały.
Kiedy wrócili bez jedzenia, koledzy rzucili się na nich z pretensjami,
że nic nie przynieśli i jak tak dalej pójdzie, umrą z głodu.
Byli tak wściekli, że już sami chcieli ruszać do najbliższej
wsi, by zdobyć jakiś prowiant, ale gdy ojciec z Mąka zaczęli
opowiadać, co im się przytrafiło i co zobaczyli, nastroje się
zmieniły. Zrozumieli, że żyją już w innym świecie. Jeszcze kilka
dni wcześniej mieszkali obok Rusinów czy Ukraińców, jak
kto chce, byli ich sąsiadami, powiernikami, przyjaciółmi, a tu
nagle pogrzeb Polski. I nie ma już dobrych sąsiadów, przyjaciół,
znajomych. Trudno im było w to uwierzyć. Mimo przekonującej
opowieści wątpliwości nie ustępowały. Bo jakże to tak?! Setki
lat wspólnego życia, z dziada pradziada, wspólne wesela,
święta, praca w polu. Nawet wspólne msze święte, w kościele
albo w cerkwi. A teraz nagle koniec z tym wszystkim?! Koniec
z przyjaźnią, znajomością, sąsiedztwem?! Jakże to tak? Nie
mieściło się to w głowach. Jednym gestem można wszystko
zmienić, przekreślić, wymazać? Było to nie do przyjęcia. A jednak
odbył się pogrzeb Polski! Ciągle nie mogli w to uwierzyć.
I kazali jeszcze raz sobie powtarzać, wypytywali o szczegóły,
flagi, tryzuby, popa, śpiewy, a ojciec i Mąka powtarzali. Wtedy
dopiero uznali, że sprawa jest poważna i nie należy jej lekceważyć.
To nie był kaprys tego czy innego popa, tylko jakiś nakaz
odgórny, myśleli. Ale jaki? Skąd przyszedł? Nie wiedzieli. A że byli żołnierzami, przeszli odpowiednie szkolenia, zdawali sobie
sprawę, że jak w jednej wsi odbywa się taki pogrzeb, to może
się on odbywać w setkach podobnych wsi, na całej polskiej ziemi.
Ścierpła im skóra. Zastanawiali się, co mają począć ze sobą,
z rodziną, z Polską. Nie dość, że Rzeczpospolita przegrała wojnę
z Niemcami. Że nóż wbili jej w plecy Sowieci. Teraz jeszcze
głowę podnosi sąsiad. I ma złe zamiary. Ale jakie? Jak daleko
sięgają? – zastanawiali się. – Czy to nie były tylko popisy? Stroszenie
piór? – Mieli markotne miny i smutne spojrzenia. Na
dodatek, jak już wiadomo, byli wściekle głodni, wyczerpani, ledwie
się trzymali na nogach, spali na stojąco. W końcu postanowili,
że muszą przeczekać do następnego dnia, a później zdecydują,
co robić dalej. Może pod wieczór na skraju lasu znajdą
jakieś dzikie owoce i przeżyją, trafią na zająca, sarnę, a nawet na
dzika, mają kilka karabinów, więc jakoś sobie poradzą. Na razie
muszą ochłonąć po tym wszystkim, co usłyszeli.
Zrobili krótki rekonesans i znaleźli stojącą pod lasem samotną
i, jak im się wydawało, opuszczoną stodołę, a właściwie
szopę ze słomą w środku i postanowili w niej przenocować.
Najstarszy stopniem, kapral Bakuła, wyznaczył wartownika,
bo musieli się pilnować, by nikt ich nie zaskoczył, więc kapral
wyznaczył szeregowego Cieślika, który miał pełnić wartę
przez dwie godziny, a potem zmienić go miał starszy strzelec
Iglak, a po Iglaku, już nad ranem, ojciec. Pozostali poszli spać.
Porozkładali się, gdzie kto mógł, przeważnie na dole, na wszelki
wypadek, bo gdyby się coś działo, łatwiej będzie uciekać.
Tylko ojciec wspiął się na stertę słomy, legł między dwiema
belkami, by się w nocy nie zsunąć, i szybko zasnął. Zawsze lubił
odosobnione miejsca, góry, pagórki, stożki, wspinanie, i tak
mu zostało. I wtedy naszedł go sen, ale jakby i nie sen, a głos na jawie, ale i nie na jawie, tylko we śnie, jakby sen we śnie,
i wszystko naraz, jawa, nie jawa, i sen, nie sen. W pierwszej
chwili nie wiedział, co to wszystko znaczy. Słyszał jakieś hałasy,
głosy, krzyki, wołania. Myślał, że to echa wojny, piętrowe
wspomnienia, czyli sen we śnie. Ale to nie był sen we śnie. To
była realna, konkretna rzeczywistość. Otworzył oczy i usłyszał
dochodzące go z dołu jęki, skargi i szyderczy śmiech. Już
świtało. Przez dziurę w dachu wdzierało się ostre światło.
Uniósł głowę i zdrętwiał. Na klepisku leżeli powiązani sznurami
jego koledzy, jeden obok drugiego, a nieznani mężczyźni
wciskali im do gardeł szmaty i kneblowali usta. Powoli krzyki
i jęki przycichły. Nad żołnierzami kołysali się zarośnięci chłopi
z nożami, siekierami i widłami w rękach. W mig pojął, co się
stało. Zostali zaskoczeni we śnie. Mimo warty. Pewnie wartownik,
tak samo zmęczony i bezgranicznie wyczerpany jak
inni, zasnął i wtedy tamci wtargnęli do stodoły, rzucili się na
śpiących, sznurami ich powiązali jak prosiaki i stali teraz rozkraczeni
i szydzący, w pozach zwycięzców.
– No i gdzie ta wasza pańska Polska? – kpili.
– Gdzie ułani na koniach?! Szlachta, całuję rączki, wasze
zamki, pałace i dwory!? Czyje teraz to wszystko?
Żołnierze próbowali wydobyć z siebie głos, ale z gardeł dobywało
się tylko niewyraźne rzężenie, ciężkie gulgotanie
i zdławione wybuchy wściekłości, jakby do siebie samych mieli
pretensje, że dali się tak zaskoczyć i schwytać w pułapkę. Leżeli
twarzami do ziemi, z wykręconymi na plecy rękami i związanymi
nogami. A tamci triumfowali. Chwytali się pod boki
i dopiekali ofiarom:
– Gdzie wasz marszałek Rydz? Jak tchórz wymknął się
z Polski! – Gdzie butne miny i pogarda dla biednego ukraińskiego
ludu?
– Aż się kurzyło, jak z podwiniętymi ogonami zmykali wasi
dowódcy przez rumuńską granicę. A wy nie zdążyliście, polskie
orły?! – zarykiwali się ze śmiechu i zjadliwie dogadywali. A żołnierze
co chwilę podrygiwali, podskakiwali, jakby się zrywali do
buntu, lecz nie mieli żadnych szans. Byli tak mocno skrępowani,
że żaden z nich nie był w stanie uwolnić się z więzów.
Ojciec, niewidziany przez nikogo, ostrożnie obserwował
scenę na dole i zastanawiał się, co ma zrobić. Skoczyć na mężczyzn,
którzy trzymali siekiery w garściach, czy uciekać ze
stodoły. Skok nic by nie dał. Też by go związali jak warchlaka.
I zadźgali nożami. Uciekać również nie miał gdzie. Rozglądał
się z nadzieją w sercu, że znajdzie jeszcze jakąś lukę w tym
szczelnym kordonie, jakieś wolne miejsce na dole, dziurę
w ścianie, po tej lub po tamtej stronie, da nura i zniknie w krzakach.
Jednak nie znalazł niczego takiego. A równocześnie
drżał na myśl, że któryś z drabów wespnie się na stertę słomy
i go odkryje. Zerkali w górę, popatrywali na belki, lecz nie
sprawdzali, co się wyżej znajduje, jakby uznali, że wszyscy padli
ze zmęczenia na klepisko i sen ich zmorzył. Ojciec jednak
wciąż czuł się niepewnie. Zdał sobie bowiem sprawę, że w każdej
chwili mogą go znaleźć. Nawet pomyślał, by się zaryć
w słomie, ale zląkł się, że usłyszą jego ruchy i będzie po nim.
Stali koło wrót, panowali nad całością i było ich dziesięciu. Policzył
dokładnie. I to kilkakrotnie. Mysz by się nie prześlizgnęła.
Przed oczami przeleciał mu pogrzeb Polski. Śmierć w ciemnej
jamie. Przeszły go ciarki. Zdawało mu się, że tak się trzęsie,
iż porusza także słomę. Ale nie poruszał. A ich miał jak na dłoni.
Stali z butnymi minami i pogardliwymi uśmieszkami. – Nie mogłem, Mańciu – zwrócił się do matki, jakby się
usprawiedliwiając. – Nie mogłem nic zrobić. Bo cokolwiek
bym zrobił, już by mnie nie było. A tak wciąż żyłem i miałem
nadzieję, że Bóg mnie wybawi. A ja ściągnę wtedy pomoc. Ale
gdzie tam?! Ruszyć się nie mogłem – powtarzał. Prześladowały
go wyrzuty sumienia. I dręczyły do końca życia.
No ale teraz leżał nieporuszony.
I wtedy się zaczęło. Związanie i upokorzenie to był dopiero
początek.
Rzucili się na kaprala Bakułę, jako najstarszego stopniem,
unieśli go do góry, rzucili na deski ułożone na dwu kozłach,
zdarli mundur, ściągnęli buty i przez chwilę zostawili tak nagiego,
powiązanego sznurami. Nie spieszyli się. Zachowywali
się tak, jakby pragnęli go poddać jakiejś próbie. By poczuł
strach, by się tym strachem napełnił, by strach przeniknął jego
ciało i duszę, by wdarł się do serca i umysłu. I żeby udzielił się
pozostałym żołnierzom. I zobaczyli ten strach w oczach Bakuły.
Jakiś toporny osiłek, jak się później okazało, dowódca tej
zgrai, z ciężkimi łapami i kamienną gębą, kazał wszystkich jeńców
poprzewracać do góry twarzami, by mogli widzieć, co
jego podwładni robią z kapralem.
Potężni mężczyźni rozkaz natychmiast wykonali. I już żołnierze
leżeli na plecach. Wtedy dopiero zabrali się za Bakułę.
Pękaty dowódca skinął głową, a dwaj młodzi chłopcy w wyszywanych
koszulach, poszarpanych bluzach i pomiętych
spodniach, stanęli z nożami nad Bakułą i zaczęli się nad nim
pastwić. Najpierw się nim bawili. Gwałtownie unosili do góry
noże i trzymali je nad głowami, jakby się zastanawiali, w co
uderzyć, w oko, szyję, brzuch czy może w genitalia. Ojciec, widząc tę scenę, zastygł, przestał się trząść, jakby
było coś znacznie gorszego niż strach, jakaś wyższa siła idąca
z głębi ciała, która niosła za sobą pytanie, po co jest życie i jak
się ono kończy. Tak nam później tłumaczył. Coś takiego go naszło.
Patrzył w dół, przepełniony nieznanym dotąd bólem i czuł
wielki ciężar w sobie. I z tym ciężarem w oczach patrzył, jak nagle
noże w tych rękach, które wisiały nad ciałem kaprala, po
słowie dowódcy „rękawiczka”, spadły w okolicy łokcia i wbiły
się głęboko w ciało, a kapral skręcał się i wył z bólu. A oni kroili
mu skórę, jak gdyby kroili zwierzę do uboju. Wycinali wokół
łokcia krąg i popatrywali na herszta, jakby go pytali, czy dobrze
kroją, zgodnie z jakąś instrukcją, wedle ustalonych z góry reguł
i norm. Watażka skinął głową, tamci się oblizali i cięli dalej. Gdy
już nadcięli skórę dokoła łokcia, odłożyli noże na bok i znowu
zerknęli na herszta. Ten dał znak, by pracowali dalej. Była to
bowiem dla nich taka sama praca jak kopanie ziemniaków czy
sznurowanie butów. Popatrywali po sobie i ściągali skórę z ręki,
poczynając od łokcia, wzdłuż przedramienia i posuwali się niespiesznie
w stronę dłoni. Jakby z zająca skórę ściągali, raz ciągnęli
z zewnętrznej strony ręki, raz z wewnętrznej, aż dotarli
do nadgarstka. Na moment przerwali, rozejrzeli się za czymś,
podszedł do nich jeden z pozostałych oprawców, wyjął z kieszeni
zawiniątko z solą i posypał nią ranę. Kapral zawył, wygiął
się, unosząc do góry brzuch, wyrywał się ze sznurów, lecz bezskutecznie,
więzy były mocne i wrzynały się w ciało, więc szarpiąc
się, odczuwał jeszcze silniejszy ból. Ściągali mu już skórę
z dłoni i palców. A gdy skończyli, unieśli ociekającą krwią „rękawiczkę”
zwycięskim gestem do góry i zawiesili na jakimś
haku, jak flagę narodową, by schła. Kapral wił się z bólu. Pozostali żołnierze patrzyli na tę scenę z przerażeniem, pobladli
i zastygli.
Ojcu zmącił się umysł i wydawało mu się, że walczy na wojnie
z jakimiś potworami, wojna zamienia się w polowanie, polowanie
w musztrę, musztra w pogoń za zwierzyną, która ma
ludzkie głowy, ogarnęły go jakieś rojenia, koszmary senne, zwidy,
omamy i halucynacje. Wielokrotnie potem to powtarzał.
Oprawcy odwrócili się ku hersztowi i czekali na jego rozkazy.
Podszedł do nich, poklepał po plecach, powiedział, że spisali
się na medal, zdali egzamin i udowodnili, że są silni i dzielni,
zasłużyli się Samostijnej Ukrainie, tak powiedział,
Samostijnej Ukrainie, i mogą teraz odpocząć. A do dzieła przystąpią
pozostali.
I przystąpili.
Zrzucili kaprala z desek, a on spadł na ziemię i wył na klepisku.
Spętanych żołnierzy układali teraz na deskach dwaj inni
oprawcy, a po nich następni i tak aż do rana. Chwytali noże,
siekiery lub piły i pastwili się nad ofiarami. Jednemu oczy wykłuli,
drugiemu jakiś niezdarny wizerunek ptaka z rozwiniętymi
skrzydłami nożem wycięli na piersiach i krzywiąc się
z obrzydzeniem, wykrzykiwali, że to polski orzeł, który do
nieba nie poleci, trzeciemu pasami skórę z pleców ściągali,
a w stodole rozlegały się stłumione przez kneble jęki i krzyki.
Ich jednak to nie obchodziło.
Siekierami palce u nóg odrąbywali, przez wargi do uszu druty
przeciągali.
Ojciec poczuł jak pot zalewa mu twarz, skronie i ścieka po
szyi. Znowu opadły go jakieś zjawy i widma, i dusiły. Nawiedzały
omamy, rojenia i napady gorączki. Wydawało mu się, że
jest w kilku miejscach naraz. Tracił przytomność. Ale widział jeszcze, jak wykrwawiają się jego koledzy, a krzyki i jęki odbijały
się echem od ścian. Zdawało mu się, że znowu wróciła
wojna, na okopy waliły się pociski, spadały bomby, a trupy fruwały
w powietrzu. A potem unosiły się ku niebu i machały mu
rękami. Aż ocknął się z tych koszmarów i przetarł oczy.
Było już jasno, dzień wstał na dobre. Słońce świeciło i wdzierało
się do wnętrza przez otwarte wrota i dziurę w dachu. Na
zewnątrz zauważył dwu wartowników z karabinami na plecach.
Obserwowali okolicę, choć i tak mało kto mógłby się tu
zbliżyć. Stodoła znajdowała się daleko od wsi, więc wartownicy
niewiele mieli do roboty. Palili papierosy i coś tam sobie
w dali pokazywali.
A w stodole jęki, krzyki i wycia nie ustawały.
I te jęki, krzyki i wycia uratowały mu życie.
Wykorzystał moment, gdy już wszyscy krzyczeli z bólu
i powstał jeden wielki harmider, zarył się w słomie i tam pozostał.
Dochodziły go stłumione rozkazy i chrapliwe, męskie
odpowiedzi. Domyślał się, że jakieś nowe i gorsze cierpienia
znoszą teraz jego koledzy. W pewnym momencie usłyszał
mocny głos, jakby komendę, a po chwili poczuł dym. Dochodzące
go wołania słabły, jakby mężczyźni się oddalali. A ogień
lizał mu już stopy. Ogarniały go języki płomieni. Wydobył się
na wierzch i rzucił w dół, by ratować kolegów. Ale potężna
ściana ognia odgrodziła go od nich. Zdążył zobaczyć tylko
w błysku sekundy obraz, który nim wstrząsnął do głębi. Żołnierze
wisieli przywiązani do belki głowami w dół, a ogień
zżerał im twarze, szyje i ramiona. Buchnęły mu w oczy płomienie.
Paliła się już cała stodoła. Rzucił się w stronę wrót,
parł po omacku przez ogień w kierunku światła i po chwili
znalazł się na dworze. Gdy padł na ziemię, paliły mu się nogawki i rękawy u płaszcza.
Szybko zdusił płomienie. Słyszał jeszcze wycie kolegów,
którzy umierali w płonącej stodole, a on nie był w stanie im
pomóc. Ogień buchał z taką siłą, że musiał się gwałtownie cofnąć,
by go nie spalił. A wokół nikogo już nie było.
– Nie mogłem, Mańciu – zwracał się załamany do matki,
siedzącej z pochyloną głową. – Nie mogłem nic zrobić. – Patrzył
na nią w taki sposób, jakby prosił o przebaczenie. – Nikt
i nic nie mógł już zrobić – powtarzał.
Matka się do niego przytuliła i mocno objęła.
Usłyszałem jeszcze, jak spytała:
– I co teraz, Janek, z nami się stanie?
– Nie wiem, Mańciu – odparł i spojrzał w okno.
A za nim skierowała tam wzrok i matka.
Ja także spojrzałem w okno i zobaczyłem, jak mój ukraiński
przyjaciel, Sławko, w czapce z tryzubem nad czołem, buduje
jakiś kopiec i wbija w niego czerwono-czarną flagę.
A nad nim stoi jego dziadek i coś do niego mówi.
(1)