„Igrzyska śmierci: W pierścieniu ognia” to kolejna odsłona ekranizacji bestsellerowej trylogii amerykańskiej pisarki i scenarzystki Suzanne Collins. Film wszedł na światowe ekrany 22 listopada 2013 roku i, zgodnie z przewidywaniami, już w pierwszych dniach okazał się sukcesem kasowym, zarabiając do tej pory niebagatelną sumę ponad 800 mln $. Ogromna w tym zasługa niezwykłego zainteresowania, jakim od kilku lat cieszy się seria książek Collins, dodatkowo umiejętnie podsycanego przez dział marketingu studia Lionsgate, pod którego skrzydłami powstaje ekranizacja. Przemysł filmowy opanował doskonale sposób promocji filmowych wersji popularnych książek i po spektakularnym sukcesie sagi „Zmierzch” szybko zaproponował nieco bardziej wymagającym młodym widzom wychowanym na Harrym Potterze nową historię – pozbawioną może modnych ostatnio pierwiastków nadprzyrodzonych, magii czy wampirów, ale równie mocno angażującą, a do tego pouczającą, bo przypominającą o takich zjawiskach, jak społeczne rozwarstwienie, bieda, głód, medialne manipulacje czy nadużycia władzy, wcale nieobcych nam współcześnie.
Bo „Igrzyska śmierci”, choć zawierają wszystkie elementy niezbędne w opowieści dla nastolatków: młodą bohaterkę walczącą z przeciwnościami losu, uczuciowe dylematy, nagłe, zaskakujące zwroty akcji, w swojej książkowej wersji są w istocie mroczną dystopią i ostrą satyrą na współczesne społeczeństwo. Z tego też powodu przekrój fanów „Igrzysk” jest dużo bardziej zróżnicowany niż ma to miejsce w przypadku książek o wampirach autorstwa Stephanie Meyer, skierowanych głównie do nastolatek i ich mam, i doceniają je także rzesze dojrzałych czytelników. Jednakże, o ile książki zawiera dużo bardziej szczegółowy i poruszający opis przedstawionego świata, o tyle hollywoodzka wersja zmagań głównej bohaterki, Katniss, została mocno wygładzona. Szczególnie przy ekranizacji kolejnych tomów, gdy losy Katniss splatają się z serią gwałtownych wydarzeń w futurystycznej wersji Stanów Zjednoczonych – Panem - istnieje pokusa, by skupić się na wartkiej akcji, pozostawiając trudniejsze do przedstawienia elementy społecznej krytyki daleko w tyle. Niestety, wydaje się, że realizatorzy „Igrzysk śmierci: w pierścieniu ognia” tej pokusie ulegli.
Jest też wielce prawdopodobne, że mieli ku temu inny istotny powód. W kraju wszechobecnej politycznej poprawności, w przemyśle filmowym, w którym niewiele się zdziała bez dużych pieniędzy, nie warto narażać się żadnym grupom społecznym, natomiast warto od czasu do czasu zrobić ukłon w stronę lewicowo-liberalnej części społeczeństwa, bo z niej wywodzi się większość producentów. W takiej atmosferze moralizowanie nie jest dobrze widziane, a satyra piętnująca władzę, media, życie ponad stan niektórych grup społecznych pojawia się w drodze wyjątku - jak chociażby „Robocop” Paula Verhoevena z 1987 roku, czy ostatnio „Wilk z Wallstreet” Martina Scorsese - i nie jest dobrze przyjmowana.
Nic zatem dziwnego, że choć autorzy filmowej wersji ,,Igrzysk’’ postawili na daleko idący realizm i wierność książce, brakuje w ich ekranizacji pewnych przerysowań i elementów groteski charakterystycznych dla satyry społecznej. Mieszkańcy Kapitolu sportretowani zostali jako ekscentrycy gustujący w dziwnych ubiorach, wydający przyjęcia przypominające rzymskie uczty i co roku ekscytujący się perwersyjnym reality show, w którym dzieci walczą ze sobą na śmierć i życie, ale próżno się doszukiwać wyraźnie zarysowanego związku między ich trybem życia, a uciskiem, jakiemu poddawani są mieszkańcy podległych Kapitolowi dystryktów. Brakuje też innych drobnych szczegółów życia w Kapitolu, takich jak na przykład wszechobecne, daleko posunięte modyfikacje ciała, żeby zrozumieć, że mieszkańcy Kapitolu to po prostu takie społeczeństwo jak nasze, które jednak zrobiło o jeden krok za daleko, przekroczyło granice perwersji, przyzwoitości, tego, co moralnie dopuszczalne . Tak przynajmniej wydaje nam się dzisiaj - kto wie jednak, co będzie w przyszłości?
Początki produkcji sequela „Igrzysk śmierci” nie były łatwe. Kiedy było już wiadomo, że zyski z pierwszej części z pewnością pozwolą na kontynuowanie serii, ze stanowiska reżysera zrezygnował Gary Ross. Studio znalazło się bez reżysera, z niedokończonym scenariuszem i przez kilka tygodni sprawa filmu przedstawiała się dość dramatycznie. Jednak po miesiącu udało się wyłonić fachowca, który dobrze wpasował się w buty Rossa. Francis Lawrence wydawał się wyborem idealnym i bezpiecznym - miał doświadczenie zarówno z filmami naszpikowanymi sekwencjami akcji (,,Jestem Legendą’’, ,,Constantine’’), jak i z ekranizacjami słynnych powieści (,,Woda dla słoni’’).
Strategia, jaką przyjął podczas ekranizacji „W pierścieniu ognia”, czyli całkowita wierność książkowemu pierwowzorowi, wydaje się z wszech miar słuszna, bo przecież film miał zadowolić nie tylko producentów i krytyków, ale przede wszystkim fanów książek Collins, których na całym świecie można liczyć w milionach, a którzy przez cały okres realizacji filmu skrupulatnie śledzili w Internecie wszelkie decyzje reżysera i ekipy produkcyjnej. To co otrzymujemy w efekcie, to aż dwu i pół godzinny, niezwykle bogaty w treść film, na którym nie można się nudzić, ale też nie ma za bardzo kiedy zastanowić się nad tym, co tak naprawdę się widzi.
Podobnie jak w przypadku pierwszej filmowej odsłony „Igrzysk” fabuła jest tu podzielona na trzy wyraźne akty: czas przed igrzyskami, przygotowania w Kapitolu i same igrzyska. Na początku widzimy Katniss, która próbuje wrócić do dawnego życia w dystrykcie 12, poradzić sobie z prześladującymi ją wspomnieniami i podtrzymać na potrzeby kamer iluzję uczucia łączącego ją z Peetą - uczucia, dzięki któremu udało się im obojgu zostać zwycięzcami ostatnich igrzysk. Bohaterka szybko przekonuje się, że wizja spokojnego życia po zwycięstwie jest tylko złudzeniem, bo teraz stała się zakładnikiem mediów i do końca życia będzie musiała grać przed kamerami wierną obywatelkę Panem, całkowicie podległą Kapitolowi. Właśnie w tej części, najbardziej stonowanej, najbardziej daje się odczuć pewien brak spójności. Mamy tutaj do czynienia ze zlepkiem scen, których nie dało się wyciąć z książki lub z brakiem których nie mogłyby się pogodzić rzesze fanów powieści Collins. Jednak w książce narracja, będąca wewnętrznym głosem Katniss, świetnie przygotowuje nas na kolejne wydarzenia, a potem pokazuje, jak wpływają one na główną bohaterkę, natomiast w filmie przeskakujemy od jednej sceny do drugiej czasem zbyt raptownie.
Katniss i Peeta wkrótce wyruszają na Tournée Zwycięzców, w czasie którego jeszcze raz rozpamiętywany jest przebieg igrzysk, wspominani wszyscy uczestnicy, wychwalany rzekomy heroizm tych, których opresja władzy zmusiła do walki z rówieśnikami na śmierć i życie. Katniss stara się za wszelką cenę wygładzić swój medialny wizerunek i w ten sposób zapewnić bezpieczeństwo sobie i najbliższym, ale niepokoje w kraju, wywołane jej zachowaniem podczas igrzysk, które w wielu dystryktach uznano za akt nieposłuszeństwa wobec władzy, są coraz powszechniejsze. Prezydent Snow, główny antagonista serii, postanawia pozbyć się jej i innych zwycięzców. Ogłasza, że uczestnicy kolejnych, specjalnych, bo 75-tych, igrzysk, którzy dotychczas losowani byli po jednym spośród dziewcząt i chłopców z każdego dystryktu, zostaną tym razem rozlosowani z puli dotychczasowych triumfatorów igrzysk, co oznacza, że Katniss będzie musiała wrócić na arenę.
W czasie przygotowań do jubileuszowych igrzysk poznajemy zwycięzcy poprzednich edycji – w większości wyniszczonych przez coroczne uczestnictwo w igrzyskach w charakterze mentorów i konieczność patrzenia na śmierć większości swoich podopiecznych oraz przez towarzyszącą temu medialną otoczkę. Tutaj film skutecznie pokazuje, że zwycięstwo w dorocznym panemskim turnieju jest ułudą. Jak ujmuje to Haymitch, mentor Katniss i Peety – w igrzyskach nie ma zwycięzców, są tylko ci, którym udało się przeżyć. Ponieważ kilkoro ze zwycięzców poprzednich edycji igrzysk odegra szczególną rolę dla dalszej fabuły, ich obsada budziła wiele emocji wśród fanów książek i filmu na całym świecie. Do tego stopnia, że studio stworzyło specjalną stronę internetową, na której po kolei ujawniano decyzję kierownictwa produkcji, co do obsadzenia poszczególnych ról. Szczególnie obsadzenie angielskiego aktora, Sama Claflina, w roli Finnicka Odaira, zwycięzcy z dystryktu 4, ulubieńca Kapitolu, wzbudziło początkowo wiele kontrowersji. Claflinowi udało się jednak oddać onieśmielający urok swojej postaci, a w czasie samych igrzysk jego gra pozwalała widzom zrozumieć pomieszanie podziwu i nieufności, jakie odczuwała w stosunku do niego Katniss. Również Jena Malone świetnie ucieleśniła kolejną dwuznaczną postać - gniewną i nieprzewidywalną Johannę Mason.
Same igrzyska faktycznie różnią się znacząco od tych z pierwszej części, ale wbrew pozorom tracą nieco na swojej brutalności, na co zwróciło uwagę wielu krytyków. W pierwszym filmie mieliśmy do czynienia z okrutną polityczno-medialną rozrywką dla mas, w której dzieci zmuszane są do walki na śmierć i życie relacjonowanej na żywo w telewizji. Tutaj dorośli już zwycięzcy z poprzednich igrzysk stają nie tylko przeciwko sobie, ale przede wszystkim muszą zmagać się ze śmiercionośnymi przeszkodami wymyślonymi przez architektów areny. Akcja mocno przyśpiesza w tej części, co znacząco kłóci się z książkowym przedstawieniem igrzysk, które są tam dużo bardziej rozciągnięte w czasie, a uczestnicy dużo dłużej odczuwają konsekwencje zmagania się z kolejnymi przeciwnościami. W filmie zaś jedno niebezpieczeństwo goni następne, aż do emocjonującego finału, który jednocześnie otwiera pole dla kolejnej części.
Ostatnia scena jest aktorską perełką w wykonaniu Jennifer Lawrence, grającej główną bohaterkę. Talent Lawrence, docenionej już ogromną liczbą aktorskich nagród, z Oscarem włącznie, jest niezaprzeczalny. Jej kreacja Katniss, wycofanej, ale targanej wewnętrznymi emocjami, sparaliżowanej lękiem, ale wciąż odważnej, jest bardzo udana. Lawrence sprawdziła się również w krótkich momentach komediowych, które, choć było ich bardzo niewiele, stanowiły jednak potrzebną chwilę odpoczynku od ogólnego mrocznego nastroju filmu. Francis Lawrence w jednym z wywiadów podkreślił, że kręci film o konsekwencjach wojny i faktycznie mocno to odczuwamy. Podkreśla to również wizualna strona filmu, bo akcja rozpoczyna się, gdy w dystrykcie 12 trwa zima, dominują szarości i półmrok. Chłodne barwy towarzyszą nam aż do momentu, gdy uczestnicy trafiają na arenę 75-tych igrzysk.
Wątek uczuciowy stanowi chyba najsłabsze ogniwo filmu. Oczywista chemia pomiędzy Jennifer Lawrence i Joshem Hutchersonem, odtwórcą roli Peety, którą widać w ich wspólnych wywiadach, nie przeniosła się na ekran w drugiej części ,,Igrzysk śmierci”, a postać Peety straciła dużo ze swojej wyrazistości i autonomiczności, szczególnie na arenie igrzysk. Bardziej przekonująco wypadł w swoich scenach Liam Hemsworth, grający Gale’a Hawthorne’a, choć nie dostał wiele więcej czasu ekranowego niż w pierwszej części.
Po raz kolejny w swoich rolach sprawdzili się Woody Harleson (Haymitch Abernathy), Elizabeth Banks jako Effie Trinket, przysłana z Kapitolu opiekunka uczestników czy mistrz odtwarzania postaci drugoplanowych, Stanley Tucci, jako Ceasar Flickerman, gospodarz kapitolskiego talk show. Widać, że w dużo lepszej formie podczas kręcenia ,,W pierścieniu ognia’’ był Donald Sutherland. Widzimy go w wielu scenach razem z kolejną nową postacią drugiej odsłony ,,Igrzysk’’, Głównym Organizatorem, Plutarchem Heavensbee, w którego wcielił się Philip Seymour Hoffman. Sceny te, nieobecne w powieści Collins, zostały stworzone w całości przez scenarzystów filmu i stanowią bardzo interesujący dodatek, szczególnie dla tych widzów, którzy mieli okazję przeczytać książkę.
Druga odsłona ,,Igrzysk Śmierci’’, to od strony realizacyjnej kawał dobrze wykonanego kina. O ile część pierwsza, z dużo mniejszym budżetem, sposobem realizacji i charakterem przypominała momentami produkcje niezależne, o tyle ,,W pierścieniu ognia” to typowy blockbuster. Wizualnie dało się dostrzec podobieństwo niektórych ujęć do wizji poprzednika, Gary'ego Rossa, ale Lawrence zrezygnował całkowicie z ,,roztrzęsionej’’ pracy kamery, na którą narzekało wielu widzów pierwszej części, i zastosował też dużo więcej szerokich ujęć z bardziej profesjonalną grafiką komputerową. Mamy tu też spore nagromadzenie efektów specjalnych, szczególnie w scenach na najeżonej pułapkami arenie.
Nieco zawiedzeni sequelem „Igrzysk” mogą poczuć się fani muzyki filmowej. Pierwszej części filmu towarzyszyły dwie płyty: jedna z oryginalną ścieżka dźwiękową autorstwa Jamesa Newtona Howarda, a druga z filmowi piosenkami, skomponowanymi specjalnie na tę okazję przez wielu popularnych oraz niezależnych muzyków, takich jak Arcade Fire, Taylor Swift, Glen Hansard czy raper Kid Cudi. W wielu utworach z tego albumu, noszącego tytuł „The Hunger Games: Songs from District 12 and Beyond”, słychać wyraźne inspiracje folkiem, co ciekawie koresponduje z faktem, że książkowy dystrykt 12 ma być usytuowany w obszarze dzisiejszych Appalachów, znanych z charakterystycznej muzyki tradycyjnej. Niestety, płyta towarzyszący „Igrzyskom śmierci: w pierścieniu ognia” nie jest już aż tak interesująca, choć wyraźnie wybija się otwierająca ją ciekawa kompozycja zespołu Coldplay, „Atlas”. Sam album jednak przechyla się mocno w stronę popu, co ja postrzegam jako stratę. Jeśli chodzi o oryginalną muzykę do filmu, to niestety brakuje choćby jednego charakterystycznego tylko dla sequela tematu. Te, które pamięta się po obejrzeniu filmu, słyszeliśmy już w poprzedniej odsłonie „Igrzysk”. Jest to problem, z którym boryka się wiele sequeli, chociażby także goszczący obecnie na ekranach kin „Hobbit: Pustkowie Smauga”.
,,W pierścieniu ognia’’ to kino science-fiction wpisujące się również w konwencję kina akcji, bo i takich scen tutaj nie brakuje. Trudno jednak nazwać ten film typowo rozrywkowym, bo wymowę ma raczej przygnębiającą. Mamy tu do czynienia z portretem państwa totalitarnego, którego macki coraz mocniej zaciskają się wokół obywateli. Państwa, które wykorzystuje media i system opresji by manipulować społeczeństwem. Obawiam się jednak, że w tak ,,gęstym’’ i długim filmie może brakować chwili odpoczynku dla widza i czasu na refleksję nad tym, co widzi, tak by mógł zrozumieć, że współczesnemu społeczeństwu i mediom momentami nie jest wcale daleko do tego, co widzimy w fikcyjnym państwie Panem, a w niektórych krajach totalitarnych opresja przyjmuje niemal identyczną formę.
Te zastrzeżenia nie przesłaniają jednak wartości całego filmu, który nader wiernie oddaje zawartość i nastrój książki Suzanne Collins i z pewnością zadowoli tych, którzy mieli z nią już do czynienia. Inni będą mieli okazję obejrzeć aż dwie i pół godziny dobrego kina ze świetną grą aktorską, profesjonalnie zrealizowanymi efektami specjalnymi. Film ten w przeciwieństwie do swojego poprzednika nie jest zamkniętą całością, ale pozostawia wiele wątków otwartych, do dopełnienia w kolejnej odsłonie, ostatecznie podzielonej przez studio na dwie części – co, patrząc po długości i intensywności tej produkcji, wydaje się słusznym posunięciem. Jeśli jednak ktoś nie ma dość cierpliwości, by czekać rok, a potem kolejny, na poznanie dalszych losów bohaterów ,,Igrzysk śmierci’’, zawsze może sięgnąć po ostatnią książkę, a najlepiej przeczytać całą trylogię od początku, chociażby po to, żeby przekonać się, które elementy książki nie zostały przeniesione na ekran.
Bo „Igrzyska śmierci”, choć zawierają wszystkie elementy niezbędne w opowieści dla nastolatków: młodą bohaterkę walczącą z przeciwnościami losu, uczuciowe dylematy, nagłe, zaskakujące zwroty akcji, w swojej książkowej wersji są w istocie mroczną dystopią i ostrą satyrą na współczesne społeczeństwo. Z tego też powodu przekrój fanów „Igrzysk” jest dużo bardziej zróżnicowany niż ma to miejsce w przypadku książek o wampirach autorstwa Stephanie Meyer, skierowanych głównie do nastolatek i ich mam, i doceniają je także rzesze dojrzałych czytelników. Jednakże, o ile książki zawiera dużo bardziej szczegółowy i poruszający opis przedstawionego świata, o tyle hollywoodzka wersja zmagań głównej bohaterki, Katniss, została mocno wygładzona. Szczególnie przy ekranizacji kolejnych tomów, gdy losy Katniss splatają się z serią gwałtownych wydarzeń w futurystycznej wersji Stanów Zjednoczonych – Panem - istnieje pokusa, by skupić się na wartkiej akcji, pozostawiając trudniejsze do przedstawienia elementy społecznej krytyki daleko w tyle. Niestety, wydaje się, że realizatorzy „Igrzysk śmierci: w pierścieniu ognia” tej pokusie ulegli.
Jest też wielce prawdopodobne, że mieli ku temu inny istotny powód. W kraju wszechobecnej politycznej poprawności, w przemyśle filmowym, w którym niewiele się zdziała bez dużych pieniędzy, nie warto narażać się żadnym grupom społecznym, natomiast warto od czasu do czasu zrobić ukłon w stronę lewicowo-liberalnej części społeczeństwa, bo z niej wywodzi się większość producentów. W takiej atmosferze moralizowanie nie jest dobrze widziane, a satyra piętnująca władzę, media, życie ponad stan niektórych grup społecznych pojawia się w drodze wyjątku - jak chociażby „Robocop” Paula Verhoevena z 1987 roku, czy ostatnio „Wilk z Wallstreet” Martina Scorsese - i nie jest dobrze przyjmowana.
Nic zatem dziwnego, że choć autorzy filmowej wersji ,,Igrzysk’’ postawili na daleko idący realizm i wierność książce, brakuje w ich ekranizacji pewnych przerysowań i elementów groteski charakterystycznych dla satyry społecznej. Mieszkańcy Kapitolu sportretowani zostali jako ekscentrycy gustujący w dziwnych ubiorach, wydający przyjęcia przypominające rzymskie uczty i co roku ekscytujący się perwersyjnym reality show, w którym dzieci walczą ze sobą na śmierć i życie, ale próżno się doszukiwać wyraźnie zarysowanego związku między ich trybem życia, a uciskiem, jakiemu poddawani są mieszkańcy podległych Kapitolowi dystryktów. Brakuje też innych drobnych szczegółów życia w Kapitolu, takich jak na przykład wszechobecne, daleko posunięte modyfikacje ciała, żeby zrozumieć, że mieszkańcy Kapitolu to po prostu takie społeczeństwo jak nasze, które jednak zrobiło o jeden krok za daleko, przekroczyło granice perwersji, przyzwoitości, tego, co moralnie dopuszczalne . Tak przynajmniej wydaje nam się dzisiaj - kto wie jednak, co będzie w przyszłości?
Początki produkcji sequela „Igrzysk śmierci” nie były łatwe. Kiedy było już wiadomo, że zyski z pierwszej części z pewnością pozwolą na kontynuowanie serii, ze stanowiska reżysera zrezygnował Gary Ross. Studio znalazło się bez reżysera, z niedokończonym scenariuszem i przez kilka tygodni sprawa filmu przedstawiała się dość dramatycznie. Jednak po miesiącu udało się wyłonić fachowca, który dobrze wpasował się w buty Rossa. Francis Lawrence wydawał się wyborem idealnym i bezpiecznym - miał doświadczenie zarówno z filmami naszpikowanymi sekwencjami akcji (,,Jestem Legendą’’, ,,Constantine’’), jak i z ekranizacjami słynnych powieści (,,Woda dla słoni’’).
Strategia, jaką przyjął podczas ekranizacji „W pierścieniu ognia”, czyli całkowita wierność książkowemu pierwowzorowi, wydaje się z wszech miar słuszna, bo przecież film miał zadowolić nie tylko producentów i krytyków, ale przede wszystkim fanów książek Collins, których na całym świecie można liczyć w milionach, a którzy przez cały okres realizacji filmu skrupulatnie śledzili w Internecie wszelkie decyzje reżysera i ekipy produkcyjnej. To co otrzymujemy w efekcie, to aż dwu i pół godzinny, niezwykle bogaty w treść film, na którym nie można się nudzić, ale też nie ma za bardzo kiedy zastanowić się nad tym, co tak naprawdę się widzi.
Podobnie jak w przypadku pierwszej filmowej odsłony „Igrzysk” fabuła jest tu podzielona na trzy wyraźne akty: czas przed igrzyskami, przygotowania w Kapitolu i same igrzyska. Na początku widzimy Katniss, która próbuje wrócić do dawnego życia w dystrykcie 12, poradzić sobie z prześladującymi ją wspomnieniami i podtrzymać na potrzeby kamer iluzję uczucia łączącego ją z Peetą - uczucia, dzięki któremu udało się im obojgu zostać zwycięzcami ostatnich igrzysk. Bohaterka szybko przekonuje się, że wizja spokojnego życia po zwycięstwie jest tylko złudzeniem, bo teraz stała się zakładnikiem mediów i do końca życia będzie musiała grać przed kamerami wierną obywatelkę Panem, całkowicie podległą Kapitolowi. Właśnie w tej części, najbardziej stonowanej, najbardziej daje się odczuć pewien brak spójności. Mamy tutaj do czynienia ze zlepkiem scen, których nie dało się wyciąć z książki lub z brakiem których nie mogłyby się pogodzić rzesze fanów powieści Collins. Jednak w książce narracja, będąca wewnętrznym głosem Katniss, świetnie przygotowuje nas na kolejne wydarzenia, a potem pokazuje, jak wpływają one na główną bohaterkę, natomiast w filmie przeskakujemy od jednej sceny do drugiej czasem zbyt raptownie.
Katniss i Peeta wkrótce wyruszają na Tournée Zwycięzców, w czasie którego jeszcze raz rozpamiętywany jest przebieg igrzysk, wspominani wszyscy uczestnicy, wychwalany rzekomy heroizm tych, których opresja władzy zmusiła do walki z rówieśnikami na śmierć i życie. Katniss stara się za wszelką cenę wygładzić swój medialny wizerunek i w ten sposób zapewnić bezpieczeństwo sobie i najbliższym, ale niepokoje w kraju, wywołane jej zachowaniem podczas igrzysk, które w wielu dystryktach uznano za akt nieposłuszeństwa wobec władzy, są coraz powszechniejsze. Prezydent Snow, główny antagonista serii, postanawia pozbyć się jej i innych zwycięzców. Ogłasza, że uczestnicy kolejnych, specjalnych, bo 75-tych, igrzysk, którzy dotychczas losowani byli po jednym spośród dziewcząt i chłopców z każdego dystryktu, zostaną tym razem rozlosowani z puli dotychczasowych triumfatorów igrzysk, co oznacza, że Katniss będzie musiała wrócić na arenę.
W czasie przygotowań do jubileuszowych igrzysk poznajemy zwycięzcy poprzednich edycji – w większości wyniszczonych przez coroczne uczestnictwo w igrzyskach w charakterze mentorów i konieczność patrzenia na śmierć większości swoich podopiecznych oraz przez towarzyszącą temu medialną otoczkę. Tutaj film skutecznie pokazuje, że zwycięstwo w dorocznym panemskim turnieju jest ułudą. Jak ujmuje to Haymitch, mentor Katniss i Peety – w igrzyskach nie ma zwycięzców, są tylko ci, którym udało się przeżyć. Ponieważ kilkoro ze zwycięzców poprzednich edycji igrzysk odegra szczególną rolę dla dalszej fabuły, ich obsada budziła wiele emocji wśród fanów książek i filmu na całym świecie. Do tego stopnia, że studio stworzyło specjalną stronę internetową, na której po kolei ujawniano decyzję kierownictwa produkcji, co do obsadzenia poszczególnych ról. Szczególnie obsadzenie angielskiego aktora, Sama Claflina, w roli Finnicka Odaira, zwycięzcy z dystryktu 4, ulubieńca Kapitolu, wzbudziło początkowo wiele kontrowersji. Claflinowi udało się jednak oddać onieśmielający urok swojej postaci, a w czasie samych igrzysk jego gra pozwalała widzom zrozumieć pomieszanie podziwu i nieufności, jakie odczuwała w stosunku do niego Katniss. Również Jena Malone świetnie ucieleśniła kolejną dwuznaczną postać - gniewną i nieprzewidywalną Johannę Mason.
Same igrzyska faktycznie różnią się znacząco od tych z pierwszej części, ale wbrew pozorom tracą nieco na swojej brutalności, na co zwróciło uwagę wielu krytyków. W pierwszym filmie mieliśmy do czynienia z okrutną polityczno-medialną rozrywką dla mas, w której dzieci zmuszane są do walki na śmierć i życie relacjonowanej na żywo w telewizji. Tutaj dorośli już zwycięzcy z poprzednich igrzysk stają nie tylko przeciwko sobie, ale przede wszystkim muszą zmagać się ze śmiercionośnymi przeszkodami wymyślonymi przez architektów areny. Akcja mocno przyśpiesza w tej części, co znacząco kłóci się z książkowym przedstawieniem igrzysk, które są tam dużo bardziej rozciągnięte w czasie, a uczestnicy dużo dłużej odczuwają konsekwencje zmagania się z kolejnymi przeciwnościami. W filmie zaś jedno niebezpieczeństwo goni następne, aż do emocjonującego finału, który jednocześnie otwiera pole dla kolejnej części.
Ostatnia scena jest aktorską perełką w wykonaniu Jennifer Lawrence, grającej główną bohaterkę. Talent Lawrence, docenionej już ogromną liczbą aktorskich nagród, z Oscarem włącznie, jest niezaprzeczalny. Jej kreacja Katniss, wycofanej, ale targanej wewnętrznymi emocjami, sparaliżowanej lękiem, ale wciąż odważnej, jest bardzo udana. Lawrence sprawdziła się również w krótkich momentach komediowych, które, choć było ich bardzo niewiele, stanowiły jednak potrzebną chwilę odpoczynku od ogólnego mrocznego nastroju filmu. Francis Lawrence w jednym z wywiadów podkreślił, że kręci film o konsekwencjach wojny i faktycznie mocno to odczuwamy. Podkreśla to również wizualna strona filmu, bo akcja rozpoczyna się, gdy w dystrykcie 12 trwa zima, dominują szarości i półmrok. Chłodne barwy towarzyszą nam aż do momentu, gdy uczestnicy trafiają na arenę 75-tych igrzysk.
Wątek uczuciowy stanowi chyba najsłabsze ogniwo filmu. Oczywista chemia pomiędzy Jennifer Lawrence i Joshem Hutchersonem, odtwórcą roli Peety, którą widać w ich wspólnych wywiadach, nie przeniosła się na ekran w drugiej części ,,Igrzysk śmierci”, a postać Peety straciła dużo ze swojej wyrazistości i autonomiczności, szczególnie na arenie igrzysk. Bardziej przekonująco wypadł w swoich scenach Liam Hemsworth, grający Gale’a Hawthorne’a, choć nie dostał wiele więcej czasu ekranowego niż w pierwszej części.
Po raz kolejny w swoich rolach sprawdzili się Woody Harleson (Haymitch Abernathy), Elizabeth Banks jako Effie Trinket, przysłana z Kapitolu opiekunka uczestników czy mistrz odtwarzania postaci drugoplanowych, Stanley Tucci, jako Ceasar Flickerman, gospodarz kapitolskiego talk show. Widać, że w dużo lepszej formie podczas kręcenia ,,W pierścieniu ognia’’ był Donald Sutherland. Widzimy go w wielu scenach razem z kolejną nową postacią drugiej odsłony ,,Igrzysk’’, Głównym Organizatorem, Plutarchem Heavensbee, w którego wcielił się Philip Seymour Hoffman. Sceny te, nieobecne w powieści Collins, zostały stworzone w całości przez scenarzystów filmu i stanowią bardzo interesujący dodatek, szczególnie dla tych widzów, którzy mieli okazję przeczytać książkę.
Druga odsłona ,,Igrzysk Śmierci’’, to od strony realizacyjnej kawał dobrze wykonanego kina. O ile część pierwsza, z dużo mniejszym budżetem, sposobem realizacji i charakterem przypominała momentami produkcje niezależne, o tyle ,,W pierścieniu ognia” to typowy blockbuster. Wizualnie dało się dostrzec podobieństwo niektórych ujęć do wizji poprzednika, Gary'ego Rossa, ale Lawrence zrezygnował całkowicie z ,,roztrzęsionej’’ pracy kamery, na którą narzekało wielu widzów pierwszej części, i zastosował też dużo więcej szerokich ujęć z bardziej profesjonalną grafiką komputerową. Mamy tu też spore nagromadzenie efektów specjalnych, szczególnie w scenach na najeżonej pułapkami arenie.
Nieco zawiedzeni sequelem „Igrzysk” mogą poczuć się fani muzyki filmowej. Pierwszej części filmu towarzyszyły dwie płyty: jedna z oryginalną ścieżka dźwiękową autorstwa Jamesa Newtona Howarda, a druga z filmowi piosenkami, skomponowanymi specjalnie na tę okazję przez wielu popularnych oraz niezależnych muzyków, takich jak Arcade Fire, Taylor Swift, Glen Hansard czy raper Kid Cudi. W wielu utworach z tego albumu, noszącego tytuł „The Hunger Games: Songs from District 12 and Beyond”, słychać wyraźne inspiracje folkiem, co ciekawie koresponduje z faktem, że książkowy dystrykt 12 ma być usytuowany w obszarze dzisiejszych Appalachów, znanych z charakterystycznej muzyki tradycyjnej. Niestety, płyta towarzyszący „Igrzyskom śmierci: w pierścieniu ognia” nie jest już aż tak interesująca, choć wyraźnie wybija się otwierająca ją ciekawa kompozycja zespołu Coldplay, „Atlas”. Sam album jednak przechyla się mocno w stronę popu, co ja postrzegam jako stratę. Jeśli chodzi o oryginalną muzykę do filmu, to niestety brakuje choćby jednego charakterystycznego tylko dla sequela tematu. Te, które pamięta się po obejrzeniu filmu, słyszeliśmy już w poprzedniej odsłonie „Igrzysk”. Jest to problem, z którym boryka się wiele sequeli, chociażby także goszczący obecnie na ekranach kin „Hobbit: Pustkowie Smauga”.
,,W pierścieniu ognia’’ to kino science-fiction wpisujące się również w konwencję kina akcji, bo i takich scen tutaj nie brakuje. Trudno jednak nazwać ten film typowo rozrywkowym, bo wymowę ma raczej przygnębiającą. Mamy tu do czynienia z portretem państwa totalitarnego, którego macki coraz mocniej zaciskają się wokół obywateli. Państwa, które wykorzystuje media i system opresji by manipulować społeczeństwem. Obawiam się jednak, że w tak ,,gęstym’’ i długim filmie może brakować chwili odpoczynku dla widza i czasu na refleksję nad tym, co widzi, tak by mógł zrozumieć, że współczesnemu społeczeństwu i mediom momentami nie jest wcale daleko do tego, co widzimy w fikcyjnym państwie Panem, a w niektórych krajach totalitarnych opresja przyjmuje niemal identyczną formę.
Te zastrzeżenia nie przesłaniają jednak wartości całego filmu, który nader wiernie oddaje zawartość i nastrój książki Suzanne Collins i z pewnością zadowoli tych, którzy mieli z nią już do czynienia. Inni będą mieli okazję obejrzeć aż dwie i pół godziny dobrego kina ze świetną grą aktorską, profesjonalnie zrealizowanymi efektami specjalnymi. Film ten w przeciwieństwie do swojego poprzednika nie jest zamkniętą całością, ale pozostawia wiele wątków otwartych, do dopełnienia w kolejnej odsłonie, ostatecznie podzielonej przez studio na dwie części – co, patrząc po długości i intensywności tej produkcji, wydaje się słusznym posunięciem. Jeśli jednak ktoś nie ma dość cierpliwości, by czekać rok, a potem kolejny, na poznanie dalszych losów bohaterów ,,Igrzysk śmierci’’, zawsze może sięgnąć po ostatnią książkę, a najlepiej przeczytać całą trylogię od początku, chociażby po to, żeby przekonać się, które elementy książki nie zostały przeniesione na ekran.
(3)
10 Comments
W kwestii muzyki:
08 January, 2014 - 18:14
"Rewolucje przerażają, ale kampanie wyborcze wzbudzają obrzydzenie."
ja np w ogóle nie
08 January, 2014 - 19:23
Mnie się muzyka Howarda
08 January, 2014 - 20:28
Ciężko by mi było zdecydować
08 January, 2014 - 20:36
Na razie mogę napisać, że
09 January, 2014 - 07:44
Co do pierwszej - kiedyś mi się mniej podobała, obejrzana w pakiecie z "Battle Royale" wydała mi się przyzwoitą, ale jednak kalką, obejrzana samodzielnie zyskała bardzo. I chyba nawet się wycofam z zarzutu o wtórność, zwłaszcza, że po drodze widziałem już kilka bardziej podobnych do BR filmów :)
Igrzyska śmierci
09 January, 2014 - 14:46
Najmocniejsze wrażenie zrobiły na mnie dwa momenty - przemiana sukni i elektryczny strzał w sztuczne niebo. Ten drugi nie tylko na mnie, bo ktoś z pozostałej czwórki widzów zaczął klaskać. Do tego oszczędnie pokazane, ale wyczuwalne podskórnie narastanie buntu. Pierwiastka niezgody szukam na ogół w muzyce, ale miło zawsze znaleźć go też gdzie indziej. Ostatnia sprawa: spotkalem się zarówno z opiniami, ze "Igrzyska" to film z cyklu "głupi jankesi wyobrażają sobie totalitaryzm", jak i głosem Roberta Tekielego, że - choć bez religijnych odniesień, może nawet niechcący - film ma mocno chrześcijańską wymowę. Może życzeniowo, ale skłaniam się ku tej drugiej interpretacji. Zresztą patrzę sobie na godło totalitarnego Panem i pewne religijne odniesienie (przeciw-odniesienie?) widzę całkiem wyraźnie.
O pokazaniu w filmie roli mediów Eowina napisała wystarczająco dużo, dodałbym tu jednak jeszcze jedno - z filmu płynie nauka, często przez nas, małych spiskowców i bojowników klawiatury i mikrofonu zapominana. Z wentylami bezpieczeństwa też można przeholować.
Wyszedłem z kina mocno poruszony, bardzo dawno nie widziałem filmu spoza Azji (nie licząc paru polskich produkcji, tu jednak trudno o porównanie, bo "Drogówka" czy "Róża" grają na innych strunach, niż "Igrzyska śmierci"), który by mną tak potrząsnął. Dobrze, że w słuchawkach miałem muzykę, która pozwoliła mi w miarę płynnie przenieść się z elektrycznej dżungli do magicznego świata samoobsługowego sklepu spożywczego.
Dzięki.
He he, no właśnie w tych
09 January, 2014 - 17:14
czyli będę trochę stratny,
09 January, 2014 - 17:54
No, niestety, nie da się
09 January, 2014 - 18:21
Tak sobie jeszcze myślę o tym
10 January, 2014 - 05:03