
Zeszły tydzień, poza wydarzeniami dotyczącymi politycznych spraw bieżących i przyszłych, przyniósł również kilka, związanych z komunistyczną przeszłością, jej rozliczeniem, wreszcie – z lewicowymi, czasem wręcz komunistycznymi sympatiami części liderów współczesnego świata.
W czwartek rząd przyjął projekt zaostrzenia ustawy dezubekizacyjnej z 2009 roku. Według nowych regulacji emerytury i renty ponad 32 tys. byłych funkcjonariuszy aparatu bezpieczeństwa PRL za czas do końca lipca 1990 sięgną maksymalnie średniego świadczenia w ZUS. Od tak zwanego upadku komunizmu, jedną ze spraw, wołających o pomstę do nieba, była znakomita kondycja finansowa byłych funkcjonariuszy aparatu represji – zawsze zadowolonych z siebie, dobrze wyglądających, pozostających pod opieką najlepszych lekarzy i pobierających bardzo godziwe pieniądze. W tym samym czasie ich ofiary, poza małą grupą, która potrafiła świetnie ustawić się w polityce, cierpiały nędzę, traciły – kolejny raz – pracę i zdrowie. O wielu z nich zwyczajnie zapomniano, pamięć o represjonowanych próbując sprowadzić do więźniów kilku ośrodków dla tych działaczy „Solidarności”, o których upomniałby się Zachód. Nie ujmując im niczego z ówczesnego dramatu, nie zapominajmy, że również inni, pozbawieni znanych nazwisk, wycierpieli wówczas bardzo wiele, spędzając długie miesiące w o wiele gorszych warunkach.
Wydawałoby się, że załatanie dziur w ustawie, przyjętej kilka lat temu przez Platformę, nie powinno budzić większego sprzeciwu, zwłaszcza, że w sejmie tej kadencji zabrakło przecież naturalnych obrońców resortowych weteranów z Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Tymczasem, choć główna krytyka opiera się na atakowaniu szczegółów w rodzaju późnej daty granicznej i objęcia ustawą innych, niż kojarzone jednoznacznie ze zwalczaniem opozycji, służb, pojawił się również głos Jana Rulewskiego. „Skoro daliśmy esbekom prawa do odnalezienia się w nowej rzeczywistości, to nie możemy teraz tego cofać” – mówi senator PO, niejako demaskując, całkiem niechcący, na czym naprawdę opierała się Trzecia Rzeczpospolita. Ta jedna wypowiedź każe zadać kilka pytań. Kto dał esbekom to prawo, w czym imieniu, wreszcie – dlaczego takiego samego prawa nie dostali mniej znani koledzy Rulewskiego z podziemia, pracownicy likwidowanych fabryk czy Państwowych Gospodarstw Rolnych, całe grupy, które w wyniku transformacji ustrojowej w kilka miesięcy straciły podstawy finansowe swojej egzystencji i wylądowały na marginesie nowej Polski? Dopóki zaś esbecy cieszą się przywilejami, spokojnie możemy każdego 22 lipca obchodzić kolejną rocznicę trwania Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej.
W sobotę świat obiegła wiadomość o śmierci wieloletniego kubańskiego dyktatora, Fidela Castro. Choć wydawałoby się, że nasze wspólne doświadczenia komunizmu powinny uchronić nas przed niepotrzebnym niuansowaniem, czy tym bardziej smutkiem po śmierci satrapy, portal „Gazety Wyborczej” znalazł miejsce na smutny, czarno-biały kącik. Zostawmy jednak Czerską. O wiele poważniejszą sprawą są głosy przywódców demokratycznych państw Zachodu czy Unii Europejskiej. Dla premiera Kanady, Justina Trudeau, Castro był „legendarnym rewolucjonistą i mówcą, który znacząco poprawił system edukacji i opieki zdrowotnej na Kubie”, dla prezydenta Irlandii Michaela Higginsa „gigantem pośród światowych liderów”, zaś dla Federiki Mogherini, szefowej unijnej dyplomacji, już tylko „historyczną postacią”. „Wraz ze śmiercią Fidela Castro, świat stracił człowieka, który dla wielu był bohaterem. Zmienił losy swojego kraju, a jego wpływy sięgały jeszcze o wiele dalej. Historia oceni dziedzictwo, jakie pozostawił” – pisze w oświadczeniu przewodniczący Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker. Czy mamy tu do czynienia z głupotą, czy niezaleczonym lewackim ukąszeniem z młodości? Bo przecież nie z niewiedzą, o tą trudno wysokich rangą polityków podejrzewać. Zagrożona polska demokracja spędza sen z powiek wielu unijnym urzędnikom, Kuba okazuje się być tymczasem przedmiotem ledwo skrywanego podziwu. „Zmarł Castro, ponury satrapa, niszczyciel własnego kraju, a pół wieku temu największa miłość światowej lewicy. Także mój wtedy idol.” – pisze na Twitterze Waldemar Kuczyński. Jak widać, nie tylko pół wieku temu.
Łącząc te dwie sprawy, reakcje na śmierć dyktatora z Hawany i plan ograniczenia esbeckich emerytur, chciałoby się wierzyć, że przynajmniej Polska idzie w dobrym kierunku i wyzwala się z tego zachodniego, choć mającego korzenie na wschodzie, szaleństwa. Dobry humor zepsuć może jednak świadomość, że również wśród naszych elit rzeczy dla wszystkich oczywiste, wcale takie oczywiste nie są. Nie tak dawno przez polskie media i uczelnie przetaczała się feta na cześć Zygmunta Baumana. Zwracałem wówczas uwagę na fakt, że kreowanie tego weterana stalinowskiego aparatu represji na moralny i naukowy autorytet nie ma nic wspólnego z jego naukową działalnością. Przepojona dawnymi komunistycznymi poglądami i bardzo wobec współczesnego liberalizmu krytyczna socjologia Baumana jest bowiem w swojej wymowie miażdżąca dla środowiska Platformy Obywatelskiej i twórców polskiego kapitalizmu, jest zaprzeczeniem wartości, wyznawanych przez wciągające go na swój sztandar środowiska. Ich celem było wykorzystanie potencjału konfliktogennego takiej postaci, jak Bauman, mogącej doprowadzić do całkiem słusznej wściekłości przeciwników politycznych. Komu nie wystarczyła wojna z kibicami na stadionach, ten mógł popatrzeć na próby przerywania wykładów w uczelnianych aulach. I na polityków rządzącej partii, odwołującej się do dziedzictwa „Solidarności”, stojących murem za socjologiem, który, nim zajął się krytyczną analizą kapitalizmu i globalizacji, zasłużył się w walce z bandami. „Zwykły polski los”, chciałoby się zacytować tytuł wywiadu-rzeki z Bronisławem Komorowskim.
W 2016 roku, w czasie renesansu postaw patriotycznych i wzrastającego antykomunizmu młodego pokolenia chciałoby się wierzyć, że hołdy dla Baumana – nieskazitelnego autorytetu moralnego – mamy już za sobą. Tymczasem obchody swojego własnego 200-lecia Uniwersytet Warszawski postanowił uczcić laurką dla stalinowca. „W dniu dwusetnych urodzin UW 91 lat skończył Zygmunt Bauman, wybitny absolwent naszej uczelni (…) Zygmunt Bauman, jeden z najbardziej znanych i wpływowych współczesnych myślicieli, ukończył studia filozoficzne na Uniwersytecie Warszawskim w 1954 r. Tytuł profesora uzyskał w roku 1968, ale w konsekwencji antysemickiej nagonki, która wybuchła wówczas po tzw. wydarzeniach marcowych, został on usunięty z uczelni i zmuszony do emigracji z Polski (…) W tym szczególnym dla Uniwersytetu dniu życzymy wszystkiego najlepszego również Panu Profesorowi!". Hańba – chciałoby się krzyknąć, czytając ten mocno wygładzony życiorys Baumana, w którym naukowcy najlepszej polskiej uczelni wciąż upatrują najwyraźniej swojego moralnego drogowskazu.
Zbliżając się do trzydziestej rocznicy przejścia od komunizmu w postkomunizm wiele razy na pewno usłyszymy i przeczytamy, że wszelka dekomunizacja jest już niepotrzebna i spóźniona. Jej brak mści się jednak nie tylko trwającą niesprawiedliwością ekonomiczną, której skutki po raz kolejny, oby tym razem skutecznie, próbujemy zwalczyć. Brak rozliczenia skutkuje brakiem rozróżnienia na dobre i złe, które pozwala wciąż kreować na autorytety postacie w rodzaju Baumana. „za późno” trzeba więc zastąpić „lepiej późno, niż wcale”.
Artykuł ukazał się we wtorkowym wydaniu "Gazety Polskiej Codziennie"
W czwartek rząd przyjął projekt zaostrzenia ustawy dezubekizacyjnej z 2009 roku. Według nowych regulacji emerytury i renty ponad 32 tys. byłych funkcjonariuszy aparatu bezpieczeństwa PRL za czas do końca lipca 1990 sięgną maksymalnie średniego świadczenia w ZUS. Od tak zwanego upadku komunizmu, jedną ze spraw, wołających o pomstę do nieba, była znakomita kondycja finansowa byłych funkcjonariuszy aparatu represji – zawsze zadowolonych z siebie, dobrze wyglądających, pozostających pod opieką najlepszych lekarzy i pobierających bardzo godziwe pieniądze. W tym samym czasie ich ofiary, poza małą grupą, która potrafiła świetnie ustawić się w polityce, cierpiały nędzę, traciły – kolejny raz – pracę i zdrowie. O wielu z nich zwyczajnie zapomniano, pamięć o represjonowanych próbując sprowadzić do więźniów kilku ośrodków dla tych działaczy „Solidarności”, o których upomniałby się Zachód. Nie ujmując im niczego z ówczesnego dramatu, nie zapominajmy, że również inni, pozbawieni znanych nazwisk, wycierpieli wówczas bardzo wiele, spędzając długie miesiące w o wiele gorszych warunkach.
Wydawałoby się, że załatanie dziur w ustawie, przyjętej kilka lat temu przez Platformę, nie powinno budzić większego sprzeciwu, zwłaszcza, że w sejmie tej kadencji zabrakło przecież naturalnych obrońców resortowych weteranów z Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Tymczasem, choć główna krytyka opiera się na atakowaniu szczegółów w rodzaju późnej daty granicznej i objęcia ustawą innych, niż kojarzone jednoznacznie ze zwalczaniem opozycji, służb, pojawił się również głos Jana Rulewskiego. „Skoro daliśmy esbekom prawa do odnalezienia się w nowej rzeczywistości, to nie możemy teraz tego cofać” – mówi senator PO, niejako demaskując, całkiem niechcący, na czym naprawdę opierała się Trzecia Rzeczpospolita. Ta jedna wypowiedź każe zadać kilka pytań. Kto dał esbekom to prawo, w czym imieniu, wreszcie – dlaczego takiego samego prawa nie dostali mniej znani koledzy Rulewskiego z podziemia, pracownicy likwidowanych fabryk czy Państwowych Gospodarstw Rolnych, całe grupy, które w wyniku transformacji ustrojowej w kilka miesięcy straciły podstawy finansowe swojej egzystencji i wylądowały na marginesie nowej Polski? Dopóki zaś esbecy cieszą się przywilejami, spokojnie możemy każdego 22 lipca obchodzić kolejną rocznicę trwania Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej.
W sobotę świat obiegła wiadomość o śmierci wieloletniego kubańskiego dyktatora, Fidela Castro. Choć wydawałoby się, że nasze wspólne doświadczenia komunizmu powinny uchronić nas przed niepotrzebnym niuansowaniem, czy tym bardziej smutkiem po śmierci satrapy, portal „Gazety Wyborczej” znalazł miejsce na smutny, czarno-biały kącik. Zostawmy jednak Czerską. O wiele poważniejszą sprawą są głosy przywódców demokratycznych państw Zachodu czy Unii Europejskiej. Dla premiera Kanady, Justina Trudeau, Castro był „legendarnym rewolucjonistą i mówcą, który znacząco poprawił system edukacji i opieki zdrowotnej na Kubie”, dla prezydenta Irlandii Michaela Higginsa „gigantem pośród światowych liderów”, zaś dla Federiki Mogherini, szefowej unijnej dyplomacji, już tylko „historyczną postacią”. „Wraz ze śmiercią Fidela Castro, świat stracił człowieka, który dla wielu był bohaterem. Zmienił losy swojego kraju, a jego wpływy sięgały jeszcze o wiele dalej. Historia oceni dziedzictwo, jakie pozostawił” – pisze w oświadczeniu przewodniczący Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker. Czy mamy tu do czynienia z głupotą, czy niezaleczonym lewackim ukąszeniem z młodości? Bo przecież nie z niewiedzą, o tą trudno wysokich rangą polityków podejrzewać. Zagrożona polska demokracja spędza sen z powiek wielu unijnym urzędnikom, Kuba okazuje się być tymczasem przedmiotem ledwo skrywanego podziwu. „Zmarł Castro, ponury satrapa, niszczyciel własnego kraju, a pół wieku temu największa miłość światowej lewicy. Także mój wtedy idol.” – pisze na Twitterze Waldemar Kuczyński. Jak widać, nie tylko pół wieku temu.
Łącząc te dwie sprawy, reakcje na śmierć dyktatora z Hawany i plan ograniczenia esbeckich emerytur, chciałoby się wierzyć, że przynajmniej Polska idzie w dobrym kierunku i wyzwala się z tego zachodniego, choć mającego korzenie na wschodzie, szaleństwa. Dobry humor zepsuć może jednak świadomość, że również wśród naszych elit rzeczy dla wszystkich oczywiste, wcale takie oczywiste nie są. Nie tak dawno przez polskie media i uczelnie przetaczała się feta na cześć Zygmunta Baumana. Zwracałem wówczas uwagę na fakt, że kreowanie tego weterana stalinowskiego aparatu represji na moralny i naukowy autorytet nie ma nic wspólnego z jego naukową działalnością. Przepojona dawnymi komunistycznymi poglądami i bardzo wobec współczesnego liberalizmu krytyczna socjologia Baumana jest bowiem w swojej wymowie miażdżąca dla środowiska Platformy Obywatelskiej i twórców polskiego kapitalizmu, jest zaprzeczeniem wartości, wyznawanych przez wciągające go na swój sztandar środowiska. Ich celem było wykorzystanie potencjału konfliktogennego takiej postaci, jak Bauman, mogącej doprowadzić do całkiem słusznej wściekłości przeciwników politycznych. Komu nie wystarczyła wojna z kibicami na stadionach, ten mógł popatrzeć na próby przerywania wykładów w uczelnianych aulach. I na polityków rządzącej partii, odwołującej się do dziedzictwa „Solidarności”, stojących murem za socjologiem, który, nim zajął się krytyczną analizą kapitalizmu i globalizacji, zasłużył się w walce z bandami. „Zwykły polski los”, chciałoby się zacytować tytuł wywiadu-rzeki z Bronisławem Komorowskim.
W 2016 roku, w czasie renesansu postaw patriotycznych i wzrastającego antykomunizmu młodego pokolenia chciałoby się wierzyć, że hołdy dla Baumana – nieskazitelnego autorytetu moralnego – mamy już za sobą. Tymczasem obchody swojego własnego 200-lecia Uniwersytet Warszawski postanowił uczcić laurką dla stalinowca. „W dniu dwusetnych urodzin UW 91 lat skończył Zygmunt Bauman, wybitny absolwent naszej uczelni (…) Zygmunt Bauman, jeden z najbardziej znanych i wpływowych współczesnych myślicieli, ukończył studia filozoficzne na Uniwersytecie Warszawskim w 1954 r. Tytuł profesora uzyskał w roku 1968, ale w konsekwencji antysemickiej nagonki, która wybuchła wówczas po tzw. wydarzeniach marcowych, został on usunięty z uczelni i zmuszony do emigracji z Polski (…) W tym szczególnym dla Uniwersytetu dniu życzymy wszystkiego najlepszego również Panu Profesorowi!". Hańba – chciałoby się krzyknąć, czytając ten mocno wygładzony życiorys Baumana, w którym naukowcy najlepszej polskiej uczelni wciąż upatrują najwyraźniej swojego moralnego drogowskazu.
Zbliżając się do trzydziestej rocznicy przejścia od komunizmu w postkomunizm wiele razy na pewno usłyszymy i przeczytamy, że wszelka dekomunizacja jest już niepotrzebna i spóźniona. Jej brak mści się jednak nie tylko trwającą niesprawiedliwością ekonomiczną, której skutki po raz kolejny, oby tym razem skutecznie, próbujemy zwalczyć. Brak rozliczenia skutkuje brakiem rozróżnienia na dobre i złe, które pozwala wciąż kreować na autorytety postacie w rodzaju Baumana. „za późno” trzeba więc zastąpić „lepiej późno, niż wcale”.
Artykuł ukazał się we wtorkowym wydaniu "Gazety Polskiej Codziennie"
(2)
1 Comments
Deubekizacja
02 December, 2016 - 08:13
Ale przy okazji łyżeczka dziegciu: co z ustawą o "braterskiej pomocy"?