Fałszywa analogia

 |  Written by Krzysztof Karnkowski  |  0
Znane powiedzenie mówi, że najgorzej to uwierzyć we własną propagandę. Wiarę tę możemy obserwować dziś w szeregach zwolenników Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, lecz okazuje się być ona zaraźliwa i dotykać nawet niektórych neutralnych lub wręcz prawicowych komentatorów. Wszystko zaś przez pewien dęty do granic możliwości sondaż sprzed pięciu lat. Co ciekawe, sondaż, o którym mowa, przez całe lata przypominany był wyłącznie w kontekście, w jakim powinien być przywoływany, jako przykład manipulacji i myślenia życzeniowego sondażowni i zamawiającego. Przypomnijmy, że styczniu 2015 roku sondaże wskazywały na wygrana urzędującego wówczas Bronisława Komorowskiego już w pierwszej turze z wynikiem 56%, jednak, w rzadko kiedy branej w ogóle pod uwagę turze drugiej, jego wyniki szybować miały aż do procent 70. Rok wcześniej, w lutym 2014 roku, w sondażu dla „Newsweeka” Komorowski również wygrywał już w pierwszej i jedynej turze, zyskując trochę ponad 50%. Ten wynik miałby pewne pozory realizmu, gdyby nie fakt, że w tym samym badaniu Jarosław Kaczyński mógł liczyć na 20% głosów, trzecie miejsce należało zaś dla Jarosława Gowina, którego poparłoby 7% wyborców. Warto jednak cofnąć się jeszcze bardziej i spojrzeć, co w sondażach działo się tuż po katastrofie smoleńskiej. Kiedy ważyły się decyzje Jarosława Kaczyńskiego, sondażownie wypuszczały badania wskazujące na to, że liczyć on może na fatalny wynik, często poniżej 10, a nawet 5%. I wyniki te były analizowane i komentowane zupełnie na poważnie, jakby sam fakt, że z wyborów znika Lech Kaczyński, powoduje rozbicie jego elektoratu. Tymczasem dla każdego myślącego logicznie, nie życzeniowo, komentatora było chyba oczywiste, że Smoleńsk skonsoliduje elektorat Prawa i Sprawiedliwości i szerzej – wyborców prawicowych wokół osoby wskazanej przez PiS, najpewniej brata nieżyjącego prezydenta. Co więcej, przed 10 kwietnia sondaże również próbowały kreować rzeczywistość, mocno zaniżając szanse głowy państwa i nie biorąc pod uwagę premii za samo urzędowanie, która występuje zawsze, ponieważ to prezydent ma w ręku narzędzia naturalnego łączenia kampanii ze sprawowaniem urzędu. Co zresztą później, w fatalnym stylu, robił Bronisław Komorowski, spotykając się na wiecach ze spędzonymi na tę okazje dziećmi i ich nauczycielami pod pretekstem „wyjątkowej lekcji wychowania obywatelskiego”. Co zresztą ciekawe, wiosną 2010 roku Lech Kaczyński zaczynał odrabiać straty do Komorowskiego, a niektóre badania dawały mu nawet wygraną w pierwszej, choć już nie drugiej, turze. Trzeba też przypomnieć, że później, gdy w kolejnych miesiącach dochodziło do urealnienia wyników sondaży, te zaczęły dawać Komorowskiemu ok. 55%, zaś Jarosławowi Kaczyńskiemu – 35. Jak wiemy, finalnie stanęło na wyniku 53:47. Z tego wszystkiego wynikało zaś, zarówno w roku 2010, jak tym bardziej pięć lat później, że kandydat Prawa i Sprawiedliwości w drugiej turze wyborów może zmobilizować minimum 45% głosującego elektoratu. Od kilku dni znakomite sondaże Komorowskiego sprzed początku kampanii w 2015 roku przywoływane są jednak w nowym, zupełnie innym kontekście. Mają być one dowodem na to, że wszystko jeszcze jest możliwe, a skoro Andrzej Duda, zaczynający od niewielu ponad 20% mógł wygrać z Bronisławem Komorowskim, tym bardziej mniejszy przecież dystans pokonać może zwycięsko Małgorzata Kidawa-Błońska. I choć, oczywiście, wygranej kandydatki PO w drugiej turze nie można wykluczyć, mimo że tej chwili jest to wariant mniej prawdopodobny, to już na pierwsza turę (a przecież Komorowski pierwszy raz przegrał z Dudą już 10 maja) nie ma ona żadnych szans. Ponieważ jednak z argumentacją z pięcioletnich sondaży będziemy się zapewne spotykać przez najbliższe tygodnie, może nawet miesiące, warto napisać, czemu jest ona całkowicie fałszywa. Pierwszy powód, już wspomniany, to niewiarygodność tego i podobnych badań, wynikająca z przywołanych już intencji zleceniodawców – chęci wywołania poczucia, że wszystko jest już przesądzone, sparaliżowania przeciwnika i zniechęcenia jego sympatyków. Gdyby jednak nawet uznać te wyniki za wiarygodne, przynajmniej od strony Komorowskiego, jesteśmy dziś w zupełnie innej rzeczywistości. Sytuacja Platformy i PiS, a co za tym idzie ich kandydatów prezydenckich, jest całkowicie nieporównywalna do tej, z jaką mieliśmy do czynienia w ostatnim roku kadencji Bronisława Komorowskiego. Komorowski w 2015 roku był szybko starzejącym się, zmęczonym człowiekiem, przysypiającym publicznie podczas wielu spotkań i innych wydarzeń ze swoim udziałem. W trakcie kampanii i tuż przed nią dał się poznać jako osoba z tendencją do licznych wpadek i przejęzyczeń, a wcześniej już towarzyszyły mu liczne niezręczności, które do opinii publicznej przebijały się pomimo osłony medialnej, jaką mógł cieszyć się prezydent. Był on też reprezentantem środowiska, które w pewnym stopniu podzielało wszystkie te cechy: gubiło słuch społeczny, borykało się z kolejnymi aferami i taśmami, traciło popularność. Co więcej, zostało chwilę wcześniej osierocone przez swojego lidera, który uciekając do Brukseli zostawił na jego czele niekompetentną Ewę Kopacz, mająca bardzo podobne do Komorowskiego problemy ze swoim zachowaniem, wizerunkiem i wypowiedziami. PiS w 2015 roku po serii porażek odzyskiwał energię, zaś Andrzej Duda jawił się jako zaprzeczenie Bronisława Komorowskiego i ucieleśnienie marzeń o prezydencie, który słuchając ludzi będzie ich równocześnie godnie reprezentował. Kampania Komorowskiego była ospała i prowadzona z wyższością, Dudy zaś żywa, pełna energii i nakierowana w równym stopniu na kandydata, jak ludzi, z którymi się spotykał. Aby więc zmiana nastrojów, jaka dokonała się pięć lat temu na rzecz kontrkandydata urzędującego prezydenta, mogła się powtórzyć, Małgorzata Kidawa-Błońska musiałaby być Andrzejem Dudą, zaś Andrzej Duda Bronisławem Komorowskim. Jak wszyscy wiemy, tak nie jest. Kidawa powtarza w dużym stopniu błędy Komorowskiego, Duda zaś nie stracił większości energii i popularności, nie zużył się niczym swój poprzednik. Co więcej, mimo silnej polaryzacji społecznej, nie zużyło się też jego polityczne zaplecze. PiS nie jest dziś partią tracąca swoich wyborców, posiada też silne przywództwo. Wszelkie afery, kreowane przez chcące zniechęcić do tej partii wyborców media, nie przełożyły się na wyniki tej partii, nie zaszkodziła jej nawet najpoważniejsza ze wszystkich jej kłopotów sprawa Mariana Banasia. O ile może wiec istnieć silna mobilizacja ze strony przeciwników (i nie wolno jej lekceważyć), o tyle nie ma społecznej emocji podobnej do tej z 2015 roku, nie ma zmęczenia PiS i prezydentem wśród osób niespecjalnie zaangażowanych w politykę. Wreszcie była marszałek sejmu nie jest kimś, kto dopiero da poznać się (i pokochać) wyborcom. Kampania nie będzie jej raczej służyć, a wszelkie zyski poparcia między pierwszą a druga turą zawdzięczać będzie nie sobie, a ewentualnej mobilizacji pod hasłem „wszyscy przeciwko PiS”. Bez żadnej gwarancji, że za kandydatami, którzy być może przekażą jej poparcie, pójdzie całość ich elektoratu, zwłaszcza po kiepskiej kampanii. Innej, zarówno z winy samej kandydatki, jak z powodu sytuacji w Platformie, która mimo zmiany lidera wydaje się tkwić w zastawionej przez Grzegorza Schetynę pułapce niemożności, raczej mieć nie będzie. Jest wyjątkową ironią losu, że dziś sympatycy Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, zamiast wziąć się do pracy nad sobą i swoją kandydatką, oszukują siebie za pomocą tego samego sondażu, który lata temu zmanipulować miał wyborców i polityków PiS. txt z wtorkowego numeru "Gazety Polskiej Codziennie"
5
5 (3)

Więcej notek tego samego Autora:

=>>