Okupacyjna dieta (4)

 |  Written by Godziemba  |  0
Dużą pomocą w przetrwaniu okupacji niemieckiej były doświadczenia  z okupacji niemieckiej z lat 1915-1918.
 
      Już wówczas Polacy nauczyli się zastępować je swojskimi zmiennikami. I tak np. w czerwcu 1917 roku „Głos Rzeszowski” przekonywał o wartościach koniczyny: „Stanowi ona znakomitą i bardzo pożywną jarzynę w rodzaju szpinaku, której spożycie absolutnie nie szkodzi zdrowiu i nie pociąga za sobą żądnych przykrych następstw”. I zalecali, iż „koniczynę, która ma służyć na pokarm dla ludzi, należy zbierać w czasie pierwszego okresu wegetacji około 10 do 15 centymetrów wysoką, możliwie świeżą i niezwiędłą. […] Nadają się do tego wszystkie rodzaje koniczyny, jednak wskazanym jest tak zwaną lucernę parokrotnie przegotować i zmieniać wodę tak, aby utraciła smak pewnej goryczy”.
 
     Jeszcze dalej w swoich sugestiach posunął się „Dziennik Poznański”, który w kwietniu 1916 roku zwracał uwagę na najnowsze odkrycie niemieckiej nauki: człowiek może jeść drzewa! „Każdy botanik wie o tym, że drzewo zawiera także składniki pokarmowe” – informowano. „Tymi składnikami są mączka, cukier, oleje. […] Można zużytkować [je – Godziemba] na pokarm dla ludzi. Chodzi tu przede wszystkim o drzewa takie, jak brzozy, lipy, jesiony, wiązy, topole”.
 
     Sceptyków przekonywano, iż  „uczeni niemieccy twierdzą, że ludzki żołądek mąkę drzewną łatwo trawi!”.
 
      Smakosze kawy mieli ją zastępować …… marchewkową kawą. Należało tylko upalić korzeń pokrajany w kostkę,  rozdrobnić, zalać wrzącą wodą i … kawa była gotowa..
 
      Popularna była także kawa z cykorii. W tym celu ususzyć liście cykorii lub upalić w piecu jej korzeń pokrajany w kostkę. Następnie się to rozdrabiało i dodawało do kawy zbożowej.
 
     Najczęściej jednak zastępowano kawę kawą zbożową domowej roboty. Aby ją zrobić, należało wziąć  „większy zapas żyta” i upalić je równo na jasnobrązowy kolor. Kolejnym krokiem było wystudzenie go, zmielenie i wsypanie do metalowej, szczelnie zamykanej puszki. Potem wystarczyło tylko ją zaparzyć.
 
      Kawa zbożowa zyskała na popularności od samego początku kolejnej okupacji niemieckiej. Gadzinowy „Nowy Kurier Warszawski” już w grudniu 1939 roku pisał z entuzjazmem: „ Warszawa od dawna używa, jako zdrowszej i pożywniejszej, kawy zbożowej. Wiele przezorniejszych gospodyń przygotowuje sobie kawę zbożową, paląc pszenicę, jęczmień i żołędzie. Smak jej nie ustępuje niemal kawie prawdziwej, ale skutek jest niewątpliwie lepszy. Nie szkodzi zdrowiu, a to chyba b. ważne”.
 
     W obliczu braku żywności nie wystarczały ogródki działkowe. Warszawa przekształciła się w  „miasto-ogród warzywny”. Zwyczajnym widokiem stały się kartofliska wyrastające w parkach i na miejskich placach. Nawet koło Zamku Królewskiego, „wśród srebrzystych świerków”, znalazły się „grządki z kartoflami”.
 
     Chcąc uzyskać jak największe plony, mieszkańcy miasta dbali o swoje ogródki. „Działkowcy”” z Pola Mokotowskiego chwytali wiadra i maszerowali do niewykończonego gmachu Urzędu Patentowego, w którego podziemiach była woda, która zasilała ich uprawy.
 
     Mieszkańcy domów położonych przy parku im. Romualda Traugutta podzielili między siebie olbrzymi, ponad dwudziestohektarowy teren zielony. Swoje dostała także Rada Główna Opiekuńcza, a za jej pośrednictwem najmłodsi warszawiacy, którym wyznaczono działeczki, na których mogli uprawiać warzywa. Kiedy przychodziła pora na plony, dzieci zbierały jarzyny i zanosiły je do domu.
 
     Oczywiście w parkach „Nur für Deutsche” nie można było nic uprawiać. Miały one pełnić tylko jedną funkcję – cieszyć oko rasy panów. Miasto mogło przymierać głodem, ale Niemcy nie mogli się zgodzić, aby na przykład Łazienki Królewskie (od 1940 roku zamknięte dla ludności polskiej) stały się nagle jedną olbrzymią grządką.
 
     Nieustanny bój o żywność trwał także w mieszkaniach miasta. Zamiast kwiatów na klombach przed wejściem oraz w skrzynkach na parapetach i balkonach rosła zielenina.
 
     Z kolei chcąc zapewnić sobie źródło mięsa, w  piwnicach, na strychach, w szopach, kuchniach, a nawet w łazienkach polskich domów hodowano króliki. Ich mięso jest zdrowe, a one same bardzo szybko rosły i jeszcze szybciej się rozmnażały. Dobrze przemyślane klatki zajmowały niewiele miejsca i można je było trzymać w mieszkaniu, a opieką nad królikami mogli zajmować się nawet najmłodsi członkowie rodziny.
 
     Dzieciom  trudno było wytłumaczyć, iż kolejne ich pociechy nagle znikały, a na talerzu pojawiało się dawno nie widziane mięso.
 
    W celu ułatwienia hodowli królików profesor Teodor Marchlewski, dziekan Wydziału Rolniczego Uniwersytetu Jagiellońskiego, napisał w 1940 roku broszurę „Hodowla królików”, w której wytłumaczył,  jak dbać o króliki, jak je karmić, gdzie trzymać i wreszcie… jak je szybko i sprawnie zabić oraz oskórować.
 
      Na spokojniejszy żywot mogły liczyć w miastach kozy, których mięso nie należy do najsmaczniejszych. Ich głównym zadaniem było dostarczanie mleka. Kozy nie były objęte przepisami nakazującymi ich rejestrację i kolczykowanie, dlatego łatwo było nimi handlować, a  ich mleka – inaczej niż mleka krowiego – nie trzeba było przymusowo oddawać do zlewni.
 
      Ponadto koza niemal wszystko zje, co zdecydowanie ułatwiało ich hodowlę. To wszystko czyniło z kóz idealne zwierzęta gospodarskie na trudne czasy wojny.  W wielu pamiętnikach z okresu wojny można przeczytać, iż  „kozę miał tu co dziesiąty obywatel, wynika więc z tego, że okolica była zamożna, mlekiem kozim płynąca”.
 
      W miastach ofiarami polowań na mięso stały się gołębie. W obliczu braku mięsa,  rosół z gołębia stawał się kuszącą alternatywą. Ich delikatne i zdrowe mięso polecano w szczególności dla małych dzieci i dla osób o wrażliwym układzie pokarmowym.
 
       W lasach zbierano żołędzie, z których odpowiednio spreparowanych można było przygotować kawę, mąkę, a nawet jeść je jak ziemniaki. Gotowano je tak długo, wymieniając wodę, aż znikało zabarwienie, zawierające taninę, gorzki i szkodliwy dla człowieka garbnik.. Dopiero wówczas należało wysypać je na blachę, wyłożoną papierem, i wysuszyć bezpośrednio przy piecu. „Po kolejnych kilku dniach stały się twarde. Wówczas zmieliłam je w młynku na grubą mąkę. (…)  Część mąki prażyłam na patelni aż przybrała brązowo-czarny kolor. Powstały w ten sposób proszek zaparzyłam jak zwykłą kawę. Miała smak podobny do kawy zbożowej, gorzkawy, z lekko orzechowym posmakiem. (…)  Druga część mąki została wykorzystana na podpłomyki”
 
     Niektórzy robili także  chleb na zakwasie z mąki żołędziowej z dodatkiem pszennej razowej. „Był on dość ciężki, kruchy i z charakterystycznym lekko orzechowym posmakiem” – wspominała z warszawianek -  Wśród koneserów dobrego pieczywa pewnie nie znalazłby uznania. Ale głód w warunkach bezwzględnej wojny zaspokajał niezawodnie”.
 
CDN.
 
5
5 (1)

Więcej notek tego samego Autora:

=>>