
Pośród jazgotu mediów społecznościowych w związku z wydarzeniami w Nicei pojawiają się też w sieci i zaraz giną nieśmiałe uwagi, ostrożne przypomnienia, że ledwie dziesięć dni wcześniej w zamachach w Bagdadzie zginęło ponad 200 osób i jakoś specjalnie nie wstrząsnęło to opinią publiczną cywilizowanego świata.
Ja, choć pewnie tak to zdaje się na pierwszy rzut oka wyglądać, nie mam wcale zamiaru zestawiać i porównywać liczb i tak czy inaczej umniejszać tragedii z Nicei bo przecież ona, tak jak i ta w Iraku, jest sumą tragedii nieskończenie wielkich. A przez to nikt, kto jest przyzwoity, nie powie, że ta czy tamta jest większa. Albo mniejsza…
Nie mam też zamiaru sugerować, że Nicea bardziej nas obeszła bo wyłazi z nas jakaś okrutna suma fobii, przez które jeden zabity o białej karnacji więcej dla nas znaczy niż setka śniadych. Od tego jestem jak najdalej. Tym bardziej, że nie wiem kto ginął tam, pod kołami.
Ja natomiast doskonale rozumiem, że zmysły i emocje wyostrzają się gdy wróg czy złoczyńca puka do naszych drzwi. Zdecydowanie bardziej niż wtedy, gdy ledwie go słychać i prawie nie widać.
W tym sensie nie dziwię się temu wzmożeniu wywołanego krwią przelaną na południu Francji.
Ale, wybaczcie mi szanowni czytelnicy, ominę teraz na chwilę krew z nicejskiego bulwaru, żal, złość i lament nad tamtymi ofiarami zostawię innym i cofnę się do 4 lipca. Do dnia tragedii tych 213. Do tej krwi z mniej reprezentacyjnych od nicejskich ulic Bagdadu.
Tak mnie naszło wobec tej ciszy, która jej towarzyszyła, że pewnie poza tą różnicą bliskości, tym większym oddaleniem zagrożenia jest też i tak, że to, co w Nicei wydaje się wywołującym niesamowity wstrząs i przerażenie, w Bagdadzie uznajemy za coś naturalnego. Za taki specyficzny element lokalnego kolorytu. Ot dzieje się, działo i dziać będzie…
Prawdą jest, że do takich zdarzeń jak to, które tak nami wstrząsa gdy miało miejsce na południu Europy, w Iraku i w tamtym regionie dochodzi zdecydowanie częściej. Nie chcę ani zgadywać ani też próbować domyślać się jak reagują ci, których okoliczności zderzą na ulicach Bagdady czy w innym miejscu tego płonącego i eksplodującego regionu z widokiem rozerwanych albo przeszytych kulami ciał. Może dla nich, tak jak dla Europejczyków to już coś zwykłego, rzec można codziennego.
Absolutnie nie jest moim zamiarem domaganie się by tutaj każdą łzę za tych 84 z Nicei równoważyła jedna za tych 213 z Bagdadu. Mam świadomość, że szybciej Nicea a za nią cała Francja i Europa wróci do równowagi niż ja kogokolwiek przekonałbym, że tym z Iraku „Imagine” należy się co najmniej tak, jak tym z „Charlie Hebdo”.
O co więc mi chodzi?
Już bo wczorajszej masakrze premier Francji, Manuel Valls spotkał się z grupą licealistów. Powiedział im „Młodzi Francuzi muszą nauczyć się żyć z terroryzmem i zagrożeniem zamachów. Wasza generacja musi się przyzwyczaić do życia z tym niebezpieczeństwem przez kilka następnych lat"*. Muszą nauczyć się…
Takie słowa to prosta droga do tego, żeby za jakiś czas informacje o kolejnych zamachach we Francji i o ich śmiertelnych ofiarach były puszczane mimo uszu dokładnie tak, jak dziś mimo uszu puszczamy informację o 213 ofiarach z Bagdadu. To wstęp do tego, by lokalnym kolorytem także i francuskich ulic stały się strzępy ciał, z którymi czołowy francuski polityk już każe się oswajać młodym Francuzom.
Dziwię się bardzo, że na takie słowa żaden ze słuchaczy nie wyjaśnił panu Valls, że polityk publicznie takie słowa może mówić wyłącznie w formie ostatniego, pożegnalnego wystąpienia. Że ktoś, kto każe godzić się obywatelom własnego kraju na ulice spływające krwią cywilów, także kobiet i dzieci zasługuje jedynie by mu splunąć na buty i żądać od niego i wszystkich, dzięki którym został kim jest prośby o wybaczenie.
Każdy normalny polityk, stając przed przedstawicielami młodego pokolenia, które ma prawo mieć nadzieję, że będzie kiedyś spokojnie mogło żyć i pracować w swoim kraju miałby do powiedzenia jedno. Solennie obiecałby młodzieży, nadziei na to, że Francja będzie istnieć, że każdemu, kto ośmieli się podnieść uzbrojoną rękę na jakiegokolwiek obywatela francuskiej republiki albo choćby przez chwilę o tym poważnie pomyśli wyrwie się jaja wraz z sercem i tchawicą. A potem jego braciom i ojcu. I jego ojcu. I tak długo póki żył będzie choć jeden taki, którego ręka mogłaby zaświerzbić.
A jeśli jednak uważa, że starczy zaśpiewać „Imagine” to niech spierdala robić to prywatnie w domowych pieleszach.
Ja, choć pewnie tak to zdaje się na pierwszy rzut oka wyglądać, nie mam wcale zamiaru zestawiać i porównywać liczb i tak czy inaczej umniejszać tragedii z Nicei bo przecież ona, tak jak i ta w Iraku, jest sumą tragedii nieskończenie wielkich. A przez to nikt, kto jest przyzwoity, nie powie, że ta czy tamta jest większa. Albo mniejsza…
Nie mam też zamiaru sugerować, że Nicea bardziej nas obeszła bo wyłazi z nas jakaś okrutna suma fobii, przez które jeden zabity o białej karnacji więcej dla nas znaczy niż setka śniadych. Od tego jestem jak najdalej. Tym bardziej, że nie wiem kto ginął tam, pod kołami.
Ja natomiast doskonale rozumiem, że zmysły i emocje wyostrzają się gdy wróg czy złoczyńca puka do naszych drzwi. Zdecydowanie bardziej niż wtedy, gdy ledwie go słychać i prawie nie widać.
W tym sensie nie dziwię się temu wzmożeniu wywołanego krwią przelaną na południu Francji.
Ale, wybaczcie mi szanowni czytelnicy, ominę teraz na chwilę krew z nicejskiego bulwaru, żal, złość i lament nad tamtymi ofiarami zostawię innym i cofnę się do 4 lipca. Do dnia tragedii tych 213. Do tej krwi z mniej reprezentacyjnych od nicejskich ulic Bagdadu.
Tak mnie naszło wobec tej ciszy, która jej towarzyszyła, że pewnie poza tą różnicą bliskości, tym większym oddaleniem zagrożenia jest też i tak, że to, co w Nicei wydaje się wywołującym niesamowity wstrząs i przerażenie, w Bagdadzie uznajemy za coś naturalnego. Za taki specyficzny element lokalnego kolorytu. Ot dzieje się, działo i dziać będzie…
Prawdą jest, że do takich zdarzeń jak to, które tak nami wstrząsa gdy miało miejsce na południu Europy, w Iraku i w tamtym regionie dochodzi zdecydowanie częściej. Nie chcę ani zgadywać ani też próbować domyślać się jak reagują ci, których okoliczności zderzą na ulicach Bagdady czy w innym miejscu tego płonącego i eksplodującego regionu z widokiem rozerwanych albo przeszytych kulami ciał. Może dla nich, tak jak dla Europejczyków to już coś zwykłego, rzec można codziennego.
Absolutnie nie jest moim zamiarem domaganie się by tutaj każdą łzę za tych 84 z Nicei równoważyła jedna za tych 213 z Bagdadu. Mam świadomość, że szybciej Nicea a za nią cała Francja i Europa wróci do równowagi niż ja kogokolwiek przekonałbym, że tym z Iraku „Imagine” należy się co najmniej tak, jak tym z „Charlie Hebdo”.
O co więc mi chodzi?
Już bo wczorajszej masakrze premier Francji, Manuel Valls spotkał się z grupą licealistów. Powiedział im „Młodzi Francuzi muszą nauczyć się żyć z terroryzmem i zagrożeniem zamachów. Wasza generacja musi się przyzwyczaić do życia z tym niebezpieczeństwem przez kilka następnych lat"*. Muszą nauczyć się…
Takie słowa to prosta droga do tego, żeby za jakiś czas informacje o kolejnych zamachach we Francji i o ich śmiertelnych ofiarach były puszczane mimo uszu dokładnie tak, jak dziś mimo uszu puszczamy informację o 213 ofiarach z Bagdadu. To wstęp do tego, by lokalnym kolorytem także i francuskich ulic stały się strzępy ciał, z którymi czołowy francuski polityk już każe się oswajać młodym Francuzom.
Dziwię się bardzo, że na takie słowa żaden ze słuchaczy nie wyjaśnił panu Valls, że polityk publicznie takie słowa może mówić wyłącznie w formie ostatniego, pożegnalnego wystąpienia. Że ktoś, kto każe godzić się obywatelom własnego kraju na ulice spływające krwią cywilów, także kobiet i dzieci zasługuje jedynie by mu splunąć na buty i żądać od niego i wszystkich, dzięki którym został kim jest prośby o wybaczenie.
Każdy normalny polityk, stając przed przedstawicielami młodego pokolenia, które ma prawo mieć nadzieję, że będzie kiedyś spokojnie mogło żyć i pracować w swoim kraju miałby do powiedzenia jedno. Solennie obiecałby młodzieży, nadziei na to, że Francja będzie istnieć, że każdemu, kto ośmieli się podnieść uzbrojoną rękę na jakiegokolwiek obywatela francuskiej republiki albo choćby przez chwilę o tym poważnie pomyśli wyrwie się jaja wraz z sercem i tchawicą. A potem jego braciom i ojcu. I jego ojcu. I tak długo póki żył będzie choć jeden taki, którego ręka mogłaby zaświerzbić.
A jeśli jednak uważa, że starczy zaśpiewać „Imagine” to niech spierdala robić to prywatnie w domowych pieleszach.
* http://wpolityce.pl/swiat/230952-premier-francji-do-licealistow-nauczcie-sie-zyc-z-terroryzmem-taki-juz-los-waszej-generacji
(4)
3 Comments
Rosemann
16 July, 2016 - 00:28
To zdanie wystarczy za komentarz, co do stanu umysłu lewicowych polityków. Okazuje się, że życie w ciągłym strachu to "coś normalnego" w krajach, którzy przyjmują falę "imigrantów". Wniosek jest jeden, życie w takich krajach jak Francja, Belgia, Niemcy niedługo stanie się koszmarem, bo tak chcą tego "eurokraci". Jeszcze jedna myśli przychodzi do głowy, krwi będzie więcej, a ofiar coraz więcej i więcej, bo tak zadecydowała "politycznie-poprawna euroburżuazja".
Pozdrawiam.
Cytat:
Jeśli będziecie żądać tylko posłuszeństwa, to zgromadzicie wokół siebie samych durniów.
Empedokles
Danz
16 July, 2016 - 10:21
Pozdrawiam serdecznie
@Rosemann @Danz
16 July, 2016 - 18:55
W mejnstrimie nazywa się to 'nieuchropnnością globalizacji', 'globalną wioską', uniwersalizmem modelu demokracji-liberalnej etc., a w języku niewyparzonym, ale wskazującym na istotę sprawy (i sprawców) realizacją NWO. Plan (sądząc po przebiegu procesów) jest ustalony, wykonawcy opłaceni i osadzeni na stołkach, budowa nowej cywilizacji (z naszego punktu widzenia - antycywilizacji) idzie pełną parą...
Potknęli się na cywilizacji ludzi wolnych, współtworzonej przez katolicyzm, więc teraz chcą zniszczyć Kościół i wyrżnąć katolików rękami muzułmańskich radykałów, czyli maszynek do zabijania. Potem zapewne przyjdzie kolej na islam, oskarżony o... wymordowanie chrześcijan. Tak to się robi po azjatycku, choć z centralą niekoniecznie w Azji.
Waldemar Żyszkiewicz