W listopadzie 2012 r. w Rzeczpospolitej ukazał się artykuł Cezarego Gmyza „Trotyl na wraku tupolewa”. Tekst wywołał ogromne reperkusje zarówno w Polsce, jak i za granicą. Pomimo, że Gmyz twierdził, iż swoje informacje oparł na czterech niezależnych źródłach, został dyscyplinarnie zwolniony z pracy. W ślad za Gmyzem wypowiedzenia złożyła część zespołu, bardziej związana emocjonalnie z kolegą, niż pracodawcą. Znacznie później, w wyniku „Dobrej zmiany”, Gmyz został – niestety, bo się do tego zupełnie nie nadaje – korespondentem TVP w Berlinie.
Pytanie brzmi następująco: co z tym trotylem? Został znaleziony na wraku czy nie? …
Odpowiedź na to pytanie jest kluczowa, jeśli chodzi o ocenę wydarzeń sprzed kilku lat.
Za kilka dni miną dwa lat od czasu, gdy pełnię władzy w Polsce objęło Prawo i Sprawiedliwość. Rozumiem, że w związku z zaniedbaniami (lub celowymi działaniami) Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego pewnych czynności nie da się już wykonać. Jednak to, czy trotyl na wraku znaleziono, czy też nie, jest do zbadania w ciągu kilku dni (lub tygodni, jeśli próbki zostaną przekazane niezależnym zagranicznym laboratoriom). Jeśli więc trotyl na wraku został zidentyfikowany, to opinia publiczna powinna to wiedzieć. Jeśli natomiast na próbkach BRAK śladów trotylu, to znaczy, że mieliśmy do czynienia z próbą bezczelnego zakłamania rzeczywistości. Powiedzmy wprost: to byłaby próba obalenia ówczesnego rządu – a być może również próba wywołania wojny z Rosją.
Wcale nie twierdzę, że to akurat Gmyz zmontował spisek: może być przecież nieświadomym realizatorem cudzego pomysłu. Niemniej jednak nie ulega kwestii, że dopóki nie zostaną wyjaśnione kwestie trotylu czy roli Edmunda Klicha w katastrofie smolenskiej, nie można mówić, że Polska zaczęła marsz w kierunku odzyskiwania suwerenności. I zapewniam, że wiem, co piszę: chodzi mi o początek tej drogi, nie zaś – samą suwerenność.
Kilka lat temu z wielkim zainteresowaniem oglądałam dokument w odcinkach (BBC? Planete? Nie pomnę) o europejskich multimilionerach. Gdy chodziło o Francuzów, Niemców czy Brytyjczyków, dokument dokładnie wyjaśniał, skąd się wzięło ich bogactwo: czy to kwestia dziedziczenia, czy dorobienia się samodzielnie i w jaki sposób. Gdy mowa była o najbogatszych Rosjanach czy Ukraińcach, film zaczynał się w momencie, gdy milioner już się dorobił. O początkach absolutnie mowy nie było. Chyba wiadomo, dlaczego? …
To samo jest z wybuchowym Gmyzem. Albo wreszcie powstanie dokument mówiący, jak to z tym trotylem było, albo nadal jesteśmy w pozycji „Rosjanin” i „Ukrainiec”, a przeszłości rozwikływać nie wolno.
Czyli – nadal mamy do czynienia z kontynuacją PRL, w której w przeszłości kluczowych osób grzebać nie wolno.