
Po 10 latach członkostwa Polski w Unii Europejskiej Polacy mają nadal dość dobre zdanie o procesie integracji. Media lubią podkreślać, że w niektórych sondażach stanowimy wręcz czołówkę euroentuzjastów. Z drugiej strony, chociaż jeszcze w 2013 roku 80% respondentów CBOS deklarowało poparcie dla ogólnie rozumianej integracji, to już grupa zwolenników jej dalszego zacieśniania była równie liczna, co przychylająca się do zdania „Zjednoczenie zaszło już za daleko” – odpowiednio 34 i 33%. Dla porównania, jeszcze pięć lat temu zwolennicy głębszej integracji stanowili prawie połowę respondentów, przeciwnicy zaś jedynie 1/5.
Niezależnie jednak od wciąż ciepłego stosunku Polaków do Unii Europejskiej jako takiej, wybory do Parlamentu Europejskiego nie cieszą się zainteresowaniem, bardziej emocjonując partyjnych działaczy, niż wyborców. Sama instytucja nie budzi zaś ani sympatii, ani szacunku. Według badań CBOS w 2009 roku 41% Polaków zgadzało się ze zdaniem „Tak naprawdę europosłowie nie mają zbyt wiele do roboty”. W tym roku pogląd ten bliski jest już 52 %, natomiast odwrotnego zdania jest mniej, niż co trzeci respondent. W tej sytuacji trudno dziwić się, że wybory do europarlamentu ważne są dla 36% ankietowanych, co jest zresztą gwałtownym pogorszeniem wyniku w stosunku do badań prowadzonych przed poprzednimi głosowaniami, gdy odpowiednio 55% i 50% w latach 2004 i 2009 uważało głosowanie za istotne. CBOS zwraca uwagę, że nawet ogłoszony jako wielki sukces Polski wybór Jerzego Buzka na przewodniczącego PE nie wpłynął znacząco na naszą ocenę wagi głosowania na europarlamentarzystów, owocując jedynie krótkim, jednoprocentowym wzrostem grupy zainteresowanych tą elekcją. Czy dziś zresztą ktoś byłby w stanie od ręki wskazać przynajmniej jedną konkretną korzyść, jaką dała nam kadencja Jerzego Buzka, bez używania zaklęć o „historycznym sukcesie Polski” i „wielkim prestiżu”, jaki rzekomo szedł za partyjnymi ustaleniami między brukselskimi frakcjami? Chyba, że za taką uznać osobistą rozpoznawalność i popularność Buzka, której i tak nikt - ani Tusk, ani platformiani dysydenci, z którymi przez chwilę łączono byłego premiera - dotąd nie wykorzystał w krajowej polityce.
Zajęcie przez Buzka fotela przewodniczącego PE na całe pół kadencji tego gremium posłużyło głównie do wzmacniania propagandy sukcesu rządzącej partii. Wydaje się zresztą, że jest to jedyne zastosowanie UE, jakie przychodzi do głowie ekipie Donalda Tuska, a obok zawłaszczania państwa warto zauważyć kolejne zjawisko – zawłaszczania Unii. Najświeższym na to przykładem jest zrobiony za skandalicznie wielkie pieniądze spot, oficjalnie ilustrujący wielki skok, jakiego Polska dokonała przez ostatnie 10 lat, a tak naprawdę promujący Platformę Obywatelską przed kolejnymi eurowyborami. Chociaż Polska przystąpiła do UE w czasie, gdy premierem był Leszek Miller, propaganda tworzy wrażenie, że nasze członkostwo to zasługa PO. Równocześnie, wbrew faktom, politycy tej partii przedstawiają - o wiele mniej od dużej części swojego elektoratu krytyczne wobec idei integracji europejskiej - PiS jako siłę eurosceptyczną. Ostatnim tego przykładem było zadawane przez niektórych polityków partii rządzącej pytanie, czy poparcie dla europejskich aspiracji Ukrainy oznacza, że partia Jarosława Kaczyńskiego zmieniła swój stosunek do Unii. Wszystko to pokazuje, że dla polityków wybory do europarlamentu są głównie okazją do przedłużania patologii krajowej polityki – zdobywania punktów w toczonych w kraju konflikcie. W wymiarze materialnym zaś jest to wygodne koryto, do którego dopuszcza się zaufanych, często miernych działaczy partyjnych, którzy mogą oczekiwać kłopotów przy zmianie sytuacji politycznej w kraju. Przypomina to PRL-owską praktykę zsyłek na placówki dyplomatyczne, tym razem jednak jest to zesłanie wyjątkowo atrakcyjne i będące często obiektem pożądania. Dla którego poświęcić można właściwie wszystko, co pokazuje przypadek Michała Kamińskiego. Na dyskusyjną czasem jakość kandydatów i późniejszych europosłów, o których słyszymy najczęściej w kontekście kosmicznych diet i opuszczanych posiedzeń, nakłada się niepoważne traktowanie kampanii wyborczej w kraju. Partie powtarzają w niej często swoje stałe postulaty, które nie mają nic wspólnego z pracą w Brukseli i Strasburgu. Szczytem wszystkiego jest jednak bieżąca kampania wyborcza Twojego Ruchu, który obiecuje swoim wyborcom walkę… z PiS, równocześnie atakując ich filmikami, w którym nasi potencjalni europrzedstawiciele z TR robią z siebie kompletnych idiotów. Nowością jest to, że zdają się to czynić zupełnie świadomie.
Skoro sami politycy nie do końca wiedzą, czym ma zajmować się Parlament Europejski, trudno dziwić się lekceważącemu podejściu rosnącej grupy wyborców. Sprzyjają mu również media, które bądź zachwycone są każdym przejawem działalności Unii, bądź koncentrują się na, najczęściej zasłużonej, krytyce widowiskowych potknięć posłów, unijnej biurokracji lub rozbuchanym socjalu. Diety, nikomu niepotrzebne regulacje prawne i słodkie lenistwo na koszt podatnika – to najczęściej kojarzy się z europarlamentem. Odbija się to na frekwencji. W pierwszych wyborach, w których swoich przedstawicieli mogli wybrać polscy wyborcy, wzięło udział niecałe 21% uprawnionych. 5 lat później było minimalnie lepiej, ale trudno uznać 24,53% za wysoką frekwencję. Nic nie wskazuje na to, by w tym roku miało być inaczej.
Czy jednak skutek nie staje się z czasem przyczyną? Zbyt niska frekwencja w przypadku wyborów do PE nie stanowi dla partii wotum nieufności – argumentem o słabej legitymacji nikt ze znakomicie ustawionych europosłów się nie przejmie – a zachętę do dalszego forsowania słabych, za to dyspozycyjnych kandydatów. Przy tak niskim zainteresowaniu głosowaniem rozstrzygają żelazne elektoraty, te zaś wybiorą i Michałów Kamińskich, jeśli taka będzie oferta ich partii. Nadchodzące wybory mają też większe od poprzednich znaczenie z punktu widzenia polityki krajowej, rozpoczynają powiem cały cykl głosowań. Kiepski wynik Platformy Obywatelskiej będzie poważnym ostrzeżeniem dla rządu Donalda Tuska, wygrana pogłębi zaś demoralizację i samouwielbienie dzisiejszej władzy. Propaganda sukcesu zyska nowe paliwo, w którego oparach męczyć będziemy się jeszcze długo. Wygrana Prawa i Sprawiedliwości będzie przełamaniem pasma przegranych z PO wyborów, może też bardzo pomóc w przejęciu przez PiS sporej części elektoratu niezdecydowanego, nawet takiego, który dziś nie wiąże z tą partią żadnych planów. Dobry wynik partii Kaczyńskiego może też wpłynąć na przyszłe preferencje tych z dawnych lub potencjalnych wyborców PiS, którzy dziś zastanawiają się nad poparciem Polski Razem bądź Solidarnej Polski, czy nawet, w mniejszym jednakże stopniu, Ruchu Narodowego i Kongresu Nowej Prawicy. Analogicznie, choć zapewne w trochę mniejszym stopniu, słaby wynik może zachęcić słabiej związanych z Prawem i Sprawiedliwością wyborców do przyjrzenia się uważniej którejś z partii, kierujących ofertę do sympatyków PiS lub dawnego POPiS-u. Decydując się więc na udział bądź absencję w nadchodzących wyborach, warto wziąć pod uwagę możliwe znaczenie tego głosowania dla polskiej polityki w kolejnych latach.
Tekst opublikowany we wczorajszym wydaniu Gazety Polskiej Codziennie
Niezależnie jednak od wciąż ciepłego stosunku Polaków do Unii Europejskiej jako takiej, wybory do Parlamentu Europejskiego nie cieszą się zainteresowaniem, bardziej emocjonując partyjnych działaczy, niż wyborców. Sama instytucja nie budzi zaś ani sympatii, ani szacunku. Według badań CBOS w 2009 roku 41% Polaków zgadzało się ze zdaniem „Tak naprawdę europosłowie nie mają zbyt wiele do roboty”. W tym roku pogląd ten bliski jest już 52 %, natomiast odwrotnego zdania jest mniej, niż co trzeci respondent. W tej sytuacji trudno dziwić się, że wybory do europarlamentu ważne są dla 36% ankietowanych, co jest zresztą gwałtownym pogorszeniem wyniku w stosunku do badań prowadzonych przed poprzednimi głosowaniami, gdy odpowiednio 55% i 50% w latach 2004 i 2009 uważało głosowanie za istotne. CBOS zwraca uwagę, że nawet ogłoszony jako wielki sukces Polski wybór Jerzego Buzka na przewodniczącego PE nie wpłynął znacząco na naszą ocenę wagi głosowania na europarlamentarzystów, owocując jedynie krótkim, jednoprocentowym wzrostem grupy zainteresowanych tą elekcją. Czy dziś zresztą ktoś byłby w stanie od ręki wskazać przynajmniej jedną konkretną korzyść, jaką dała nam kadencja Jerzego Buzka, bez używania zaklęć o „historycznym sukcesie Polski” i „wielkim prestiżu”, jaki rzekomo szedł za partyjnymi ustaleniami między brukselskimi frakcjami? Chyba, że za taką uznać osobistą rozpoznawalność i popularność Buzka, której i tak nikt - ani Tusk, ani platformiani dysydenci, z którymi przez chwilę łączono byłego premiera - dotąd nie wykorzystał w krajowej polityce.
Zajęcie przez Buzka fotela przewodniczącego PE na całe pół kadencji tego gremium posłużyło głównie do wzmacniania propagandy sukcesu rządzącej partii. Wydaje się zresztą, że jest to jedyne zastosowanie UE, jakie przychodzi do głowie ekipie Donalda Tuska, a obok zawłaszczania państwa warto zauważyć kolejne zjawisko – zawłaszczania Unii. Najświeższym na to przykładem jest zrobiony za skandalicznie wielkie pieniądze spot, oficjalnie ilustrujący wielki skok, jakiego Polska dokonała przez ostatnie 10 lat, a tak naprawdę promujący Platformę Obywatelską przed kolejnymi eurowyborami. Chociaż Polska przystąpiła do UE w czasie, gdy premierem był Leszek Miller, propaganda tworzy wrażenie, że nasze członkostwo to zasługa PO. Równocześnie, wbrew faktom, politycy tej partii przedstawiają - o wiele mniej od dużej części swojego elektoratu krytyczne wobec idei integracji europejskiej - PiS jako siłę eurosceptyczną. Ostatnim tego przykładem było zadawane przez niektórych polityków partii rządzącej pytanie, czy poparcie dla europejskich aspiracji Ukrainy oznacza, że partia Jarosława Kaczyńskiego zmieniła swój stosunek do Unii. Wszystko to pokazuje, że dla polityków wybory do europarlamentu są głównie okazją do przedłużania patologii krajowej polityki – zdobywania punktów w toczonych w kraju konflikcie. W wymiarze materialnym zaś jest to wygodne koryto, do którego dopuszcza się zaufanych, często miernych działaczy partyjnych, którzy mogą oczekiwać kłopotów przy zmianie sytuacji politycznej w kraju. Przypomina to PRL-owską praktykę zsyłek na placówki dyplomatyczne, tym razem jednak jest to zesłanie wyjątkowo atrakcyjne i będące często obiektem pożądania. Dla którego poświęcić można właściwie wszystko, co pokazuje przypadek Michała Kamińskiego. Na dyskusyjną czasem jakość kandydatów i późniejszych europosłów, o których słyszymy najczęściej w kontekście kosmicznych diet i opuszczanych posiedzeń, nakłada się niepoważne traktowanie kampanii wyborczej w kraju. Partie powtarzają w niej często swoje stałe postulaty, które nie mają nic wspólnego z pracą w Brukseli i Strasburgu. Szczytem wszystkiego jest jednak bieżąca kampania wyborcza Twojego Ruchu, który obiecuje swoim wyborcom walkę… z PiS, równocześnie atakując ich filmikami, w którym nasi potencjalni europrzedstawiciele z TR robią z siebie kompletnych idiotów. Nowością jest to, że zdają się to czynić zupełnie świadomie.
Skoro sami politycy nie do końca wiedzą, czym ma zajmować się Parlament Europejski, trudno dziwić się lekceważącemu podejściu rosnącej grupy wyborców. Sprzyjają mu również media, które bądź zachwycone są każdym przejawem działalności Unii, bądź koncentrują się na, najczęściej zasłużonej, krytyce widowiskowych potknięć posłów, unijnej biurokracji lub rozbuchanym socjalu. Diety, nikomu niepotrzebne regulacje prawne i słodkie lenistwo na koszt podatnika – to najczęściej kojarzy się z europarlamentem. Odbija się to na frekwencji. W pierwszych wyborach, w których swoich przedstawicieli mogli wybrać polscy wyborcy, wzięło udział niecałe 21% uprawnionych. 5 lat później było minimalnie lepiej, ale trudno uznać 24,53% za wysoką frekwencję. Nic nie wskazuje na to, by w tym roku miało być inaczej.
Czy jednak skutek nie staje się z czasem przyczyną? Zbyt niska frekwencja w przypadku wyborów do PE nie stanowi dla partii wotum nieufności – argumentem o słabej legitymacji nikt ze znakomicie ustawionych europosłów się nie przejmie – a zachętę do dalszego forsowania słabych, za to dyspozycyjnych kandydatów. Przy tak niskim zainteresowaniu głosowaniem rozstrzygają żelazne elektoraty, te zaś wybiorą i Michałów Kamińskich, jeśli taka będzie oferta ich partii. Nadchodzące wybory mają też większe od poprzednich znaczenie z punktu widzenia polityki krajowej, rozpoczynają powiem cały cykl głosowań. Kiepski wynik Platformy Obywatelskiej będzie poważnym ostrzeżeniem dla rządu Donalda Tuska, wygrana pogłębi zaś demoralizację i samouwielbienie dzisiejszej władzy. Propaganda sukcesu zyska nowe paliwo, w którego oparach męczyć będziemy się jeszcze długo. Wygrana Prawa i Sprawiedliwości będzie przełamaniem pasma przegranych z PO wyborów, może też bardzo pomóc w przejęciu przez PiS sporej części elektoratu niezdecydowanego, nawet takiego, który dziś nie wiąże z tą partią żadnych planów. Dobry wynik partii Kaczyńskiego może też wpłynąć na przyszłe preferencje tych z dawnych lub potencjalnych wyborców PiS, którzy dziś zastanawiają się nad poparciem Polski Razem bądź Solidarnej Polski, czy nawet, w mniejszym jednakże stopniu, Ruchu Narodowego i Kongresu Nowej Prawicy. Analogicznie, choć zapewne w trochę mniejszym stopniu, słaby wynik może zachęcić słabiej związanych z Prawem i Sprawiedliwością wyborców do przyjrzenia się uważniej którejś z partii, kierujących ofertę do sympatyków PiS lub dawnego POPiS-u. Decydując się więc na udział bądź absencję w nadchodzących wyborach, warto wziąć pod uwagę możliwe znaczenie tego głosowania dla polskiej polityki w kolejnych latach.
Tekst opublikowany we wczorajszym wydaniu Gazety Polskiej Codziennie
(5)