Uwaga, znów będę straszyć! Straszyłam już bestiariuszem i więzieniami, a teraz kolejna porcja grozy. Ale to już ostatnia. Potem znów złagodnieję. Na swoje usprawiedliwienie mam to, że wszak jest to także część historii i na dodatek ten jej fragment, o którym mówi się stosunkowo niewiele.
Ludzie parają się różnymi zawodami, ale ten akurat nigdy nie wzbudzał zazdrości. Nawet wtedy, jeśli był bardzo dobrze płatny. I choć już na samą jego nazwę dreszcz grozy przechodzi po krzyżu, to jednak nie cieszy się on szacunkiem. To kat – czyli człowiek wyspecjalizowany w odbieraniu innym życia, a wcześniej także w fachowym zadawaniu cierpień i okaleczaniu, wykonujący swoje zadania w majestacie prawa. Najbardziej znani w swoim fachu mogliby wpisać w swoim cv po kilkaset egzekucji, choć byli i tacy, którzy stracili prawie 3 tys. więźniów.
Instytucja kata wykształciła się w średniowieczu – najpierw na zachodzie Europy, a w Polsce ok. XI/XII wieku. Jednak w tamtych czasach kat trudnił się także zajęciami dodatkowymi. Dowodził na przykład „grupą sanitarną” swoich pomocników, których zadaniem było usuwanie padliny z miasta i opróżnianie miejskich latryn. Na zachodzie Europy kat miał też często obowiązek, a zarazem monopol na prowadzenie domu publicznego.
Już wtedy zawód ten nie cieszył się społecznym poważaniem. Ludzie na widok kata spluwali i odwracali głowę, traktując go nieledwie jako trędowatego. Sam kat natomiast miał obowiązek noszenia rękawiczek, by przypadkiem nie dotknąć nikogo gołą ręką. Mieszkał zawsze za miastem i nawet w kościele było dlań wyznaczone osobne miejsce, odseparowane od innych wiernych.
Kat musiał być widoczny z daleka i dlatego często nosił jaskrawą odzież, inną niż pozostali mieszkańcy. Na czas egzekucji przywdziewał dodatkowo czarny lub czerwony kaptur. Społeczną infamią był objęty nie tylko on sam, ale i jego rodzina, o ile takową posiadał. Opinia o katach była bowiem zawsze taka, że nikt normalny nie podjąłby się takiego strasznego zajęcia i duże sumy oferowane im jako wynagrodzenie mogą przyciągać jedynie degeneratów. I żeby być w zgodzie z prawdą, trzeba przyznać, iż w większości przypadków była to opinia słuszna.
Początkowo katami zostawali więźniowie, którym darowano kary w zamian za podjęcie się tej profesji. Jednak dosyć szybko zorientowano się, że kat powinien być fachowcem, szczególnie gdy chodziło o tortury mające na celu wymuszenie zeznań. Powstawały więc specjalne szkoły katów, w których uczono anatomii i sztuki wymyślnych tortur. W Polsce taka szkoła mieściła się w Bieczu, w Baszcie Katowskiej, która można obejrzeć także i dziś. Mistrzowie z Biecza byli podobno cenieni i wypożyczani na egzekucje do innych miast.
Dziś słowo „kat” kojarzy nam się zwykle z obrazem osiłka w kapturze, stojącego przy pieńku katowskim i dzierżącego w ręce topór, bo taki jego wizerunek najczęściej przedstawiano na ilustracjach. Jednak trzeba pamiętać, że początkowo rodzaj śmierci zależał od pozycji społecznej skazańca. Toporem pozbawiano życia mieszczan, którzy nie zasługiwali na zaszczyt ścięcia mieczem, który to sposób był zarezerwowany dla rycerzy i możnowładców. Natomiast chłopów po prostu wieszano.
Wspomniałam o szkołach dla katów. Wbrew pozorom, posługiwanie się narzędziami katowskimi wymagało jednak pewnej wiedzy. Zdarzali się bowiem także i zupełni partacze. Osoby wrażliwe proszone są teraz o zamknięcie oczu, gdyż będzie szczypta makabry . Otóż rekord nieporadności pobił chyba XVII-wieczny kat, który ścinając mieczem hrabiego de Chalaise, pozbawił go głowy dopiero za 29 uderzeniem. Sam kat zresztą także mógł być narażony na wypadki, o czym świadczy przykład Gabriela Sansona – kata, który po ścięciu skazańca gilotyną, chcąc, zgodnie z ówczesnym obyczajem, zademonstrować gawiedzi odciętą głowę, poślizgnął się w kałuży krwi tak nieszczęśliwie, że spadł z szafotu skręcając sobie kark.
Na przełomie XVIII i XIX wieku wizerunek kata się zmienił, a sam zawód coraz częściej stawał się dziedziczny. Najbardziej znani byli kaci francuscy. Na przykład rodzina Sansonów, której przedstawicielem był wspomniany wcześniej, pechowy kat, to sześć kolejnych pokoleń katów na przestrzeni prawie 200 lat. Druga taka znana we Francji rodzina to Deiblerowie. Francuscy kaci wyspecjalizowali się w obsługiwaniu gilotyny. Nie wszyscy pewnie zdają sobie sprawę, że gilotyna to wcale nie jest zamierzchła przeszłość. Ostatni wyrok przez ścięcie na niej został wykonany we Francji w 1977 roku, a więc za kadencji Valery'ego Giscarda d'Estainga. Kara śmierci została w Francji ostatecznie zniesiona dopiero na wniosek prezydenta Francois Mitterranda.
Znany rodzinny klan katów istniał także w Anglii, gdzie jednak skazańców w tym czasie wieszano. Była to rodzina Pierrepointów, z której najbardziej znany jest najmłodszy z rodu, Albert, który stracił 435 przestępców (w tym po wojnie 200 nazistów osądzonych w procesach norymberskich), stając się tym samym absolutnym w historii Anglii rekordzista w zakresie wykonanych wyroków śmierci, a który na starość stał się zagorzałym przeciwnikiem tej kary i zaczął aktywnie działać na rzecz jej zniesienia.
Wydawałoby się, że absolutnych rekordzistów pod względem liczby wykonanych wyroków należałoby szukać we Francji, a w szczególności pośród katów Rewolucji Francuskiej, podczas której uśmiercano po kilkadziesiąt osób dziennie. Jednak to błędny trop, bo w czasie rewolucji po prostu zajmowało się tym więcej osób. Tym, kto według wszelkiego prawdopodobieństwa zgładził osobiście najwięcej osób na świecie, jest Niemiec, a konkretnie, pochodzący również z katowskiej rodziny, kat III Rzeszy, Johan Reichhart. On zresztą także najczęściej używał gilotyny. W całej swojej karierze, a więc w okresie III Rzeszy i także później, aż do chwili zniesienia kary śmierci w RFN, Reichhart uśmiercił 3165 osób. Ci, którzy znali go osobiście, twierdzili, że wzbudzał szacunek i sympatię. Miał podobno nienaganne maniery towarzyskie i nosił się bardzo elegancko.
Tak to wyglądało w Europie. W Stanach Zjednoczonych wyroki wykonywał początkowo szeryf lub jego zastępcy. Pod koniec XIX wieku właściwie zrezygnowano niemal całkowicie z kary przez powieszenie, zastępując ją krzesłem elektrycznym i wprowadzając instytucję kata, którego nazywano kolokwialnie „stanowym elektrykiem”. Początkowo personalia amerykańskich katów były jawne, dziś ze względu na bezpieczeństwo, określa się ich mianem „Pan X”. Dziś też w USA, w stanach gdzie kara śmierci nie jest zabroniona, krzesło elektryczne zastępuje się zastrzykiem z trucizną.
A jak było w Polsce?
U schyłku istnienia Rzeczpospolitej wyroki wykonywał Stefan Bohm. Był on uczestnikiem konfederacji barskiej, zrywu szlachty w obronie niepodległości państwa skierowanego przeciwko Imperium Rosyjskiemu. Ciężko ranny przedostał się do Lidzbarka Warmińskiego i tam właśnie wyszkolił się na kata. Znał też anatomię, bo przez jakiś czas studiował w Królewcu medycynę. Funkcję kata warszawskiego objął w 1793 roku Wykonywał wyroki przez powieszenie. Był bardzo znany i żartobliwie, choć nie bez lęku, nazywany Stefankiem. Z jego ręki zginęli nie tylko zwykli przestępcy, ale także wielu przywódców konfederacji targowickiej. Innym XVIII-wiecznym katem był kat krakowski, Antoni Strzelbicki. Niestety, po wielu latach pracy, sam popadł w konflikt z prawem i został skazany na śmierć. Wyrok wykonał jego własny pomocnik, który przejął po nim obowiązki kata.
W II Rzeczpospolitej katów było dwóch. Od 1926 roku do wybuchu II wojny światowej jeździli po całej Polsce ze swoimi pomocnikami. Pierwszym katem Polski, po odzyskaniu niepodległości i jednocześnie najbardziej znanym był Stefan Maciejowski (powszechnie znany jako Maciejewski, a tak naprawdę nazywał się Alfred Kalt lub Alfred Kaltbaum - nie ma pewności). Urodził się w Poznaniu i znał podobno aż pięć języków. Na co dzień urzędował w Warszawie, ale przemieszczał się koleją po całej Polsce – wszędzie tam, gdzie był potrzebny.
Kat był dobrze sytuowany. Za samą „dyspozycyjność” otrzymywał 400 zł miesięcznie, a za każdy wyrok dodatkowo po 100 zł w czasach, gdy średnia płaca wynosiła niespełna 200 zł, górnik zarabiał 250 zł, a robotnik 150. Podobno Maciejowski był osobą powszechnie znaną i lubianą w społeczeństwie. Ludzie zapamiętali go jako eleganckiego młodego człowieka, zawsze uśmiechniętego i zadbanego. Miał jednak także poważną wadę – zdecydowanie nadużywał alkoholu. Urządzał wtedy pijackie awantury, strasząc ludzi, że ich powiesi. Podczas jednej z takich awantur, za grożenie policjantowi, został usunięty ze stanowiska, po czym nie mógł już znaleźć pracy i szybko popadł w nędzę. Eksmitowano go z mieszkania i opuścili go dotychczasowi przyjaciele oraz kobieta, z którą był związany. Postanowił więc popełnić samobójstwo przez powieszenie, którego to czynu próbował dokonać w Parku Sieleckim za Belwederem. Okazało się jednak, że źle wykonał stryczek i uratowali go przypadkowi przechodnie. Nie wiadomo co z nim było dalej, ale pamięć o nim przetrwała w znanej piosence „Bal na Gnojnej”: "A kat Maciejewski tam, pod szubienicą, na Antosia czeka już".
Jego następca, Artur Braun (a właściwie Stanisław Wójcik), był początkowo pomocnikiem Maciejowskiego, ale w 1927 roku się usamodzielnił, a od 1932 roku, po zwolnieniu Maciejowskiego, był już „pierwszym katem” aż do wybuchu wojny.
Po wojnie, w czasach stalinowskich, kaci byli funkcjonariuszami Urzędu Bezpieczeństwa, a z ich rąk ginęli głównie nie przestępcy, ale żołnierze niepodległościowego podziemia. Trzej najbardziej znani, to Jan Młynarek, Piotr Śmietański i Aleksander Drej. Pierwszy z nich wykonywał wyroki w latach 1945-1952, był naczelnikiem aresztu śledczego w Poznaniu i bardzo często dowodził plutonem egzekucyjnym. Część wyroków śmierci wykonał osobiście. Zgodnie z zeznaniami osób, które miały z nim styczność, uwielbiał zabijać, a także znęcać się nad więźniami. Z jego ręki zginęli tacy ludzie jak porucznik Jan Kempiński, dowódca antykomunistycznego podziemia z terenów Wielkopolski, ale też Władysław Rachel, który zawinił tylko tym, że udzielił noclegu oddziałowi Madaja, członkom konspiracji wielkopolskiej. Po zwolnieniu z UB został dyrektorem Powiatowego Zakładu Mleczarskiego w Turku. Od lat 70. XX wieku do końca życia mieszkał znów w Poznaniu na osiedlu Rataje. W uznaniu "zasług" za walkę z podziemiem niepodległościowym w latach 1945-1947, w roku 1985 został uznany kombatantem Związku Bojowników o Wolność i Demokrację. Zmarł w roku 1990, nigdy nie osądzony.
Piotr Śmietański, nazywany także „katem z Mokotowa”, był jednym z najsłynniejszych katów okresu stalinowskiego, który wykonywał egzekucje bojowników podziemia. Z jego rąk zginęli między innymi: rotmistrz Witold Pilecki, Hieronim Dekutowski – „Zapora”, Jerzy Miatkowski, Tadeusz Pelak, Edmund Tudruj, Arkadiusz Wasilewski, Roman Groński i kapitan Stanisław Łukasik. Był wyjątkowym prymitywem, ledwie piśmiennym, o czym świadczą przygotowane przez niego protokoły wykonania wyroku. Za pozbawienie życia jednego więźnia otrzymywał tysiąc złotych, podczas gdy pensja nauczycielska w tym okresie wynosiła sześćset złotych. Śmietański nagle zniknął w 1950 roku, a wszystkie jego dane personalne zostały usunięte z oficjalnych dokumentów. Przypuszcza się, że zmarł na gruźlicę, choć nie jest to informacja pewna.
Aleksander Drej jest ostatnim katem, którego tożsamość była podana do wiadomości publicznej. Funkcję kata pełnił w latach 1947-1957. Podobnie jak dwaj poprzedni, wyroki wykonywał głównie na ludziach niewinnych. Na liście jego ofiar znajduje się między innymi Zygmunt Szendzielarz - „Łupaszka” oraz siedmiu członków IV Zarządu Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość. Drej za swoje „zasługi” otrzymał premię wynoszącą 30 tysięcy złotych.
Nie znamy danych personalnych katów, którzy pełnili tę funkcję po 1957 roku, ponieważ zostały one utajnione. W czasach PRL-u o tym, kim jest kat, wiedziało jedynie wąsko grono osób, mimo ze po latach stalinowskich było ich zawsze dwóch. Na stałe pracowali w więziennictwie, a egzekucje wykonywali jako place zlecone. Znali ich tylko dyrektorzy więzień, w których wykonywano wyroki: w Warszawie, Krakowie, Gdańsku, Łodzi. Poza nimi o zleceniach na zabijanie skazańców, jakie otrzymywał kat, nie wiedział nikt – ani jego żona, ani rodzina. W miejscach wykonywania egzekucji byli znani pod przybranymi nazwiskami. Do zachowania tajemnicy zobowiązywała ich podpisana z państwem polskim umowa połączona z przysięgą o tej treści: „Zobowiązuję się wykonywać wyroki śmierci jako prace zlecone i utrzymywać w ścisłej tajemnicy wszelkie wiadomości związane z wykonywaniem tych czynności i w żadnych okolicznościach nie ujawniać tej tajemnicy.”
Taka tajność tych umów została przejęta z ZSRR. Protokoły z egzekucji do dziś są oznaczone klauzulą „tajne, specjalnego znaczenia”. Wiadomo jednak, że między 1960 a 1988 rokiem, w którym po raz ostatni wykonano w Polsce wyrok śmierci (1 kwietnia 1988 roku o godz.17.30, w areszcie śledczym przy ul. Montelupich w Krakowie na 29-letnim Stanisławie Cz. skazanym za zabójstwo kobiety i usiłowanie zabójstwa jej dwóch córek), polscy kaci wykonali 256 „zleceń”. Rekordowy był rok 1973, w którym wykonano aż 27 wyroków śmierci. Nie wiadomo natomiast czy kiedykolwiek dowiemy się, kto wykonał wyroki na seryjnych mordercach, takich jak wampir z Zagłębia czy Skorpion. Dane osobowe katów są utajnione na 50 lat. O tym, kim byli dowiemy się więc najwcześniej w 2038 r. Wiemy natomiast, że przedostatni polski kat rozpił się i trzeba było zrezygnować z jego usług, a ostatni, po przejściu na emeryturę, miał prowadzić zakład samochodowy. Po kilku latach popełnił samobójstwo. Wcześniej jednak zdążył udzielić wywiadu Jerzemu Andrzejczakowi, który ten zamieścił w swojej książce „Spowiedź polskiego kata”.
Ludzie parają się różnymi zawodami, ale ten akurat nigdy nie wzbudzał zazdrości. Nawet wtedy, jeśli był bardzo dobrze płatny. I choć już na samą jego nazwę dreszcz grozy przechodzi po krzyżu, to jednak nie cieszy się on szacunkiem. To kat – czyli człowiek wyspecjalizowany w odbieraniu innym życia, a wcześniej także w fachowym zadawaniu cierpień i okaleczaniu, wykonujący swoje zadania w majestacie prawa. Najbardziej znani w swoim fachu mogliby wpisać w swoim cv po kilkaset egzekucji, choć byli i tacy, którzy stracili prawie 3 tys. więźniów.
Instytucja kata wykształciła się w średniowieczu – najpierw na zachodzie Europy, a w Polsce ok. XI/XII wieku. Jednak w tamtych czasach kat trudnił się także zajęciami dodatkowymi. Dowodził na przykład „grupą sanitarną” swoich pomocników, których zadaniem było usuwanie padliny z miasta i opróżnianie miejskich latryn. Na zachodzie Europy kat miał też często obowiązek, a zarazem monopol na prowadzenie domu publicznego.
Już wtedy zawód ten nie cieszył się społecznym poważaniem. Ludzie na widok kata spluwali i odwracali głowę, traktując go nieledwie jako trędowatego. Sam kat natomiast miał obowiązek noszenia rękawiczek, by przypadkiem nie dotknąć nikogo gołą ręką. Mieszkał zawsze za miastem i nawet w kościele było dlań wyznaczone osobne miejsce, odseparowane od innych wiernych.
Kat musiał być widoczny z daleka i dlatego często nosił jaskrawą odzież, inną niż pozostali mieszkańcy. Na czas egzekucji przywdziewał dodatkowo czarny lub czerwony kaptur. Społeczną infamią był objęty nie tylko on sam, ale i jego rodzina, o ile takową posiadał. Opinia o katach była bowiem zawsze taka, że nikt normalny nie podjąłby się takiego strasznego zajęcia i duże sumy oferowane im jako wynagrodzenie mogą przyciągać jedynie degeneratów. I żeby być w zgodzie z prawdą, trzeba przyznać, iż w większości przypadków była to opinia słuszna.
Początkowo katami zostawali więźniowie, którym darowano kary w zamian za podjęcie się tej profesji. Jednak dosyć szybko zorientowano się, że kat powinien być fachowcem, szczególnie gdy chodziło o tortury mające na celu wymuszenie zeznań. Powstawały więc specjalne szkoły katów, w których uczono anatomii i sztuki wymyślnych tortur. W Polsce taka szkoła mieściła się w Bieczu, w Baszcie Katowskiej, która można obejrzeć także i dziś. Mistrzowie z Biecza byli podobno cenieni i wypożyczani na egzekucje do innych miast.
Dziś słowo „kat” kojarzy nam się zwykle z obrazem osiłka w kapturze, stojącego przy pieńku katowskim i dzierżącego w ręce topór, bo taki jego wizerunek najczęściej przedstawiano na ilustracjach. Jednak trzeba pamiętać, że początkowo rodzaj śmierci zależał od pozycji społecznej skazańca. Toporem pozbawiano życia mieszczan, którzy nie zasługiwali na zaszczyt ścięcia mieczem, który to sposób był zarezerwowany dla rycerzy i możnowładców. Natomiast chłopów po prostu wieszano.
Wspomniałam o szkołach dla katów. Wbrew pozorom, posługiwanie się narzędziami katowskimi wymagało jednak pewnej wiedzy. Zdarzali się bowiem także i zupełni partacze. Osoby wrażliwe proszone są teraz o zamknięcie oczu, gdyż będzie szczypta makabry . Otóż rekord nieporadności pobił chyba XVII-wieczny kat, który ścinając mieczem hrabiego de Chalaise, pozbawił go głowy dopiero za 29 uderzeniem. Sam kat zresztą także mógł być narażony na wypadki, o czym świadczy przykład Gabriela Sansona – kata, który po ścięciu skazańca gilotyną, chcąc, zgodnie z ówczesnym obyczajem, zademonstrować gawiedzi odciętą głowę, poślizgnął się w kałuży krwi tak nieszczęśliwie, że spadł z szafotu skręcając sobie kark.
Na przełomie XVIII i XIX wieku wizerunek kata się zmienił, a sam zawód coraz częściej stawał się dziedziczny. Najbardziej znani byli kaci francuscy. Na przykład rodzina Sansonów, której przedstawicielem był wspomniany wcześniej, pechowy kat, to sześć kolejnych pokoleń katów na przestrzeni prawie 200 lat. Druga taka znana we Francji rodzina to Deiblerowie. Francuscy kaci wyspecjalizowali się w obsługiwaniu gilotyny. Nie wszyscy pewnie zdają sobie sprawę, że gilotyna to wcale nie jest zamierzchła przeszłość. Ostatni wyrok przez ścięcie na niej został wykonany we Francji w 1977 roku, a więc za kadencji Valery'ego Giscarda d'Estainga. Kara śmierci została w Francji ostatecznie zniesiona dopiero na wniosek prezydenta Francois Mitterranda.
Znany rodzinny klan katów istniał także w Anglii, gdzie jednak skazańców w tym czasie wieszano. Była to rodzina Pierrepointów, z której najbardziej znany jest najmłodszy z rodu, Albert, który stracił 435 przestępców (w tym po wojnie 200 nazistów osądzonych w procesach norymberskich), stając się tym samym absolutnym w historii Anglii rekordzista w zakresie wykonanych wyroków śmierci, a który na starość stał się zagorzałym przeciwnikiem tej kary i zaczął aktywnie działać na rzecz jej zniesienia.
Wydawałoby się, że absolutnych rekordzistów pod względem liczby wykonanych wyroków należałoby szukać we Francji, a w szczególności pośród katów Rewolucji Francuskiej, podczas której uśmiercano po kilkadziesiąt osób dziennie. Jednak to błędny trop, bo w czasie rewolucji po prostu zajmowało się tym więcej osób. Tym, kto według wszelkiego prawdopodobieństwa zgładził osobiście najwięcej osób na świecie, jest Niemiec, a konkretnie, pochodzący również z katowskiej rodziny, kat III Rzeszy, Johan Reichhart. On zresztą także najczęściej używał gilotyny. W całej swojej karierze, a więc w okresie III Rzeszy i także później, aż do chwili zniesienia kary śmierci w RFN, Reichhart uśmiercił 3165 osób. Ci, którzy znali go osobiście, twierdzili, że wzbudzał szacunek i sympatię. Miał podobno nienaganne maniery towarzyskie i nosił się bardzo elegancko.
Tak to wyglądało w Europie. W Stanach Zjednoczonych wyroki wykonywał początkowo szeryf lub jego zastępcy. Pod koniec XIX wieku właściwie zrezygnowano niemal całkowicie z kary przez powieszenie, zastępując ją krzesłem elektrycznym i wprowadzając instytucję kata, którego nazywano kolokwialnie „stanowym elektrykiem”. Początkowo personalia amerykańskich katów były jawne, dziś ze względu na bezpieczeństwo, określa się ich mianem „Pan X”. Dziś też w USA, w stanach gdzie kara śmierci nie jest zabroniona, krzesło elektryczne zastępuje się zastrzykiem z trucizną.
A jak było w Polsce?
U schyłku istnienia Rzeczpospolitej wyroki wykonywał Stefan Bohm. Był on uczestnikiem konfederacji barskiej, zrywu szlachty w obronie niepodległości państwa skierowanego przeciwko Imperium Rosyjskiemu. Ciężko ranny przedostał się do Lidzbarka Warmińskiego i tam właśnie wyszkolił się na kata. Znał też anatomię, bo przez jakiś czas studiował w Królewcu medycynę. Funkcję kata warszawskiego objął w 1793 roku Wykonywał wyroki przez powieszenie. Był bardzo znany i żartobliwie, choć nie bez lęku, nazywany Stefankiem. Z jego ręki zginęli nie tylko zwykli przestępcy, ale także wielu przywódców konfederacji targowickiej. Innym XVIII-wiecznym katem był kat krakowski, Antoni Strzelbicki. Niestety, po wielu latach pracy, sam popadł w konflikt z prawem i został skazany na śmierć. Wyrok wykonał jego własny pomocnik, który przejął po nim obowiązki kata.
W II Rzeczpospolitej katów było dwóch. Od 1926 roku do wybuchu II wojny światowej jeździli po całej Polsce ze swoimi pomocnikami. Pierwszym katem Polski, po odzyskaniu niepodległości i jednocześnie najbardziej znanym był Stefan Maciejowski (powszechnie znany jako Maciejewski, a tak naprawdę nazywał się Alfred Kalt lub Alfred Kaltbaum - nie ma pewności). Urodził się w Poznaniu i znał podobno aż pięć języków. Na co dzień urzędował w Warszawie, ale przemieszczał się koleją po całej Polsce – wszędzie tam, gdzie był potrzebny.
Kat był dobrze sytuowany. Za samą „dyspozycyjność” otrzymywał 400 zł miesięcznie, a za każdy wyrok dodatkowo po 100 zł w czasach, gdy średnia płaca wynosiła niespełna 200 zł, górnik zarabiał 250 zł, a robotnik 150. Podobno Maciejowski był osobą powszechnie znaną i lubianą w społeczeństwie. Ludzie zapamiętali go jako eleganckiego młodego człowieka, zawsze uśmiechniętego i zadbanego. Miał jednak także poważną wadę – zdecydowanie nadużywał alkoholu. Urządzał wtedy pijackie awantury, strasząc ludzi, że ich powiesi. Podczas jednej z takich awantur, za grożenie policjantowi, został usunięty ze stanowiska, po czym nie mógł już znaleźć pracy i szybko popadł w nędzę. Eksmitowano go z mieszkania i opuścili go dotychczasowi przyjaciele oraz kobieta, z którą był związany. Postanowił więc popełnić samobójstwo przez powieszenie, którego to czynu próbował dokonać w Parku Sieleckim za Belwederem. Okazało się jednak, że źle wykonał stryczek i uratowali go przypadkowi przechodnie. Nie wiadomo co z nim było dalej, ale pamięć o nim przetrwała w znanej piosence „Bal na Gnojnej”: "A kat Maciejewski tam, pod szubienicą, na Antosia czeka już".
Jego następca, Artur Braun (a właściwie Stanisław Wójcik), był początkowo pomocnikiem Maciejowskiego, ale w 1927 roku się usamodzielnił, a od 1932 roku, po zwolnieniu Maciejowskiego, był już „pierwszym katem” aż do wybuchu wojny.
Po wojnie, w czasach stalinowskich, kaci byli funkcjonariuszami Urzędu Bezpieczeństwa, a z ich rąk ginęli głównie nie przestępcy, ale żołnierze niepodległościowego podziemia. Trzej najbardziej znani, to Jan Młynarek, Piotr Śmietański i Aleksander Drej. Pierwszy z nich wykonywał wyroki w latach 1945-1952, był naczelnikiem aresztu śledczego w Poznaniu i bardzo często dowodził plutonem egzekucyjnym. Część wyroków śmierci wykonał osobiście. Zgodnie z zeznaniami osób, które miały z nim styczność, uwielbiał zabijać, a także znęcać się nad więźniami. Z jego ręki zginęli tacy ludzie jak porucznik Jan Kempiński, dowódca antykomunistycznego podziemia z terenów Wielkopolski, ale też Władysław Rachel, który zawinił tylko tym, że udzielił noclegu oddziałowi Madaja, członkom konspiracji wielkopolskiej. Po zwolnieniu z UB został dyrektorem Powiatowego Zakładu Mleczarskiego w Turku. Od lat 70. XX wieku do końca życia mieszkał znów w Poznaniu na osiedlu Rataje. W uznaniu "zasług" za walkę z podziemiem niepodległościowym w latach 1945-1947, w roku 1985 został uznany kombatantem Związku Bojowników o Wolność i Demokrację. Zmarł w roku 1990, nigdy nie osądzony.
Piotr Śmietański, nazywany także „katem z Mokotowa”, był jednym z najsłynniejszych katów okresu stalinowskiego, który wykonywał egzekucje bojowników podziemia. Z jego rąk zginęli między innymi: rotmistrz Witold Pilecki, Hieronim Dekutowski – „Zapora”, Jerzy Miatkowski, Tadeusz Pelak, Edmund Tudruj, Arkadiusz Wasilewski, Roman Groński i kapitan Stanisław Łukasik. Był wyjątkowym prymitywem, ledwie piśmiennym, o czym świadczą przygotowane przez niego protokoły wykonania wyroku. Za pozbawienie życia jednego więźnia otrzymywał tysiąc złotych, podczas gdy pensja nauczycielska w tym okresie wynosiła sześćset złotych. Śmietański nagle zniknął w 1950 roku, a wszystkie jego dane personalne zostały usunięte z oficjalnych dokumentów. Przypuszcza się, że zmarł na gruźlicę, choć nie jest to informacja pewna.
Aleksander Drej jest ostatnim katem, którego tożsamość była podana do wiadomości publicznej. Funkcję kata pełnił w latach 1947-1957. Podobnie jak dwaj poprzedni, wyroki wykonywał głównie na ludziach niewinnych. Na liście jego ofiar znajduje się między innymi Zygmunt Szendzielarz - „Łupaszka” oraz siedmiu członków IV Zarządu Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość. Drej za swoje „zasługi” otrzymał premię wynoszącą 30 tysięcy złotych.
Nie znamy danych personalnych katów, którzy pełnili tę funkcję po 1957 roku, ponieważ zostały one utajnione. W czasach PRL-u o tym, kim jest kat, wiedziało jedynie wąsko grono osób, mimo ze po latach stalinowskich było ich zawsze dwóch. Na stałe pracowali w więziennictwie, a egzekucje wykonywali jako place zlecone. Znali ich tylko dyrektorzy więzień, w których wykonywano wyroki: w Warszawie, Krakowie, Gdańsku, Łodzi. Poza nimi o zleceniach na zabijanie skazańców, jakie otrzymywał kat, nie wiedział nikt – ani jego żona, ani rodzina. W miejscach wykonywania egzekucji byli znani pod przybranymi nazwiskami. Do zachowania tajemnicy zobowiązywała ich podpisana z państwem polskim umowa połączona z przysięgą o tej treści: „Zobowiązuję się wykonywać wyroki śmierci jako prace zlecone i utrzymywać w ścisłej tajemnicy wszelkie wiadomości związane z wykonywaniem tych czynności i w żadnych okolicznościach nie ujawniać tej tajemnicy.”
Taka tajność tych umów została przejęta z ZSRR. Protokoły z egzekucji do dziś są oznaczone klauzulą „tajne, specjalnego znaczenia”. Wiadomo jednak, że między 1960 a 1988 rokiem, w którym po raz ostatni wykonano w Polsce wyrok śmierci (1 kwietnia 1988 roku o godz.17.30, w areszcie śledczym przy ul. Montelupich w Krakowie na 29-letnim Stanisławie Cz. skazanym za zabójstwo kobiety i usiłowanie zabójstwa jej dwóch córek), polscy kaci wykonali 256 „zleceń”. Rekordowy był rok 1973, w którym wykonano aż 27 wyroków śmierci. Nie wiadomo natomiast czy kiedykolwiek dowiemy się, kto wykonał wyroki na seryjnych mordercach, takich jak wampir z Zagłębia czy Skorpion. Dane osobowe katów są utajnione na 50 lat. O tym, kim byli dowiemy się więc najwcześniej w 2038 r. Wiemy natomiast, że przedostatni polski kat rozpił się i trzeba było zrezygnować z jego usług, a ostatni, po przejściu na emeryturę, miał prowadzić zakład samochodowy. Po kilku latach popełnił samobójstwo. Wcześniej jednak zdążył udzielić wywiadu Jerzemu Andrzejczakowi, który ten zamieścił w swojej książce „Spowiedź polskiego kata”.
(9)
11 Comments
Ellenai,
02 February, 2014 - 14:53
W jakimś programie telewizyjnym słyszałam, że podobno w Anglii to skazaniec opłacał kata, a przynajmnie dopłacał mu, aby ten szybko i sprawnie wykonał swoja pracę. W sumie logiczne.
"Miejcie odwagę... nie tę tchnącą szałem, która na oślep leci bez oręża,
Lecz tę, co sama niezdobytym wałem przeciwne losy stałością zwycięża."
Kocie
02 February, 2014 - 15:26
Zwykle wymagano także od skazańca, by przed egzekucją "przebaczył" proszącemu go o przebaczenie katu.
Technologia cięcia
02 February, 2014 - 16:25
"Rewolucje przerażają, ale kampanie wyborcze wzbudzają obrzydzenie."
Smoku
02 February, 2014 - 18:16
Ellenai - pomysłowość ludzka
02 February, 2014 - 23:20
Śmierć zdrajców bywała zdecydowanie bardziej wyszukana niż zwykłe powieszenie.
A jeszcze w kwestii tortur - mało kto wie, że pierwszym (z trzech) etapów interogacji było zwykłe okazanie narzędzi tortur. Dość często to wystarczało. Widok zakrzywionego noża do skórowania skłaniał do mówienia - rzadko go faktycznie używano. Jak na przykład dla męczenia świętego Bartłomieja:
"Rewolucje przerażają, ale kampanie wyborcze wzbudzają obrzydzenie."
Nigdy nie zweryfikowana
02 February, 2014 - 21:29
Notka o mistrzach małodobrych fantastyczna - przeczytałem jednym tchem. Dziękuję.
"Cave me, Domine, ab amico, ab inimico vero me ipse cavebo."
Dziękuję Max :)
02 February, 2014 - 21:43
@Max
02 February, 2014 - 21:46
Pozdrawiam.
Cytat:
Jeśli będziecie żądać tylko posłuszeństwa, to zgromadzicie wokół siebie samych durniów.
Empedokles
Dla jednych zawód dla innych przyjemność
03 February, 2014 - 08:08
Ellenai w swoim artykule wymieniłaś z nazwiska trzech katów, którzy wykonywali "zawodowo" wyroki na polskich patriotach.
Ja znam nazwisko takiego, który był naczelnikiem więzienia "Toledo" na ul. Ratuszowej obecnie Namysłowskiej na warszawskiej Pradze.
Spisałem relację ówczesnego więźnia Jerzego Butwiłło, st. strz. pchor. AK ps. „Bejard”:
"Po wykonaniu wyroku na pułkowniku, co ze względu na jego stopień było na terenie więzienia wydarzeniem, strażnicy więzienni opowiadali więźniom, że Lucjana powiesił na gałęzi drzewa naczelnik więzienia przy pomocy nienormalnego chłopaka, który był używany do różnych posług. Nie wiadomo, czy celowo robili to tak po partacku, że gałąź się ułamała. Pułkownika wieszali drugi raz. Naczelnik więzienia w żadnym wypadku nie dopuszczał takiej możliwości, aby skazanego przed wykonaniem wyroku odwiedził ksiądz w celu udzielenia ostatnich sakramentów. [...]
Niedawno w dokumentach znalazłem, że ppłk "Janczar" był skazany na śmierć przez rozstrzelanie i że tak wyrok został wykonany.Naczelnikiem więzienia był tam był por. Kazimierz Szymonowicz w wieku ok. 30 lat (żydowskiego pochodzenia, jego prawdziwe nazwisko brzmiało Kopel Klejman). Pochodził z Chęcin, w Kielcach już przed wojną należał do Komunistycznego Związku Młodzieży. W marcu 1945 roku, Klejman, posługując się więźniami folksdojczami, którzy zajmowali na terenie więzienia oddzielny barak, zbudował na podwórzu z cegieł pochodzących z rozbiórki ruin, bunkier-kaźń do wykonywania wyroków śmierci, z hakami w suficie oraz rynienkami odpływowymi. Oglądaliśmy tą budowę z okien. Wyroki Szymonowicz vel Klejman wykonywał chętnie sam przez zastrzelenie skazanego, lub przy pomocy nienormalnego, który pochodził podobno z Białołęki [...] Dowiedziałem się później, że Klejman-Szymonowicz awansował wkrótce na naczelnika więzienia w Rawiczu. Jego syn studiował potem w ASP w Warszawie, ale ze względu na pracę swego ojca, cierpiał z powodu ciągłych docinków kolegów. Kiedyś w końcu popełnił samobójstwo, skacząc z okna na ulicę Traugutta. Podobno po śmierci syna Klejman wpadł w depresję i skończył ze sobą odkręcając kurki z gazem.”
Relacje świadków temu zaprzeczają.
Tomasz A S
02 February, 2014 - 23:01
Katował też prokurator Lanzberg, wyglądający jak starszy, nobliwy pan, który sporo przezył swoje ofiary, bo jeszcze w 2000 roku pobierał emeryturę, mieszkając w Izraelu równie gościnnym dla niego, co dla Morela.
rysunek Pytlika
03 February, 2014 - 08:56
http://www.artserwis.pl/portfoliobrowser.php?portfolio_nmb=A4827526/277966