Żegnam zawodnika sportów konnych księcia Edynburga Filipa

 |  Written by Tomasz A S  |  2

III-cie Mistrzostwa Europy w Powożeniu Zaprzęgami Czterokonnymi, odbyły się w Sopocie przeszło 45 lat temu, w końcu sierpnia 1975 roku. Uczestniczyło w nich 31 czterokonnych zaprzęgów z 9 krajów. Wtedy właśnie, jako zawodnik drużyny narodowej trzech zaprzęgów Wielkiej Brytanii, uczestniczył w tych mistrzostwach mąż królowej angielskiej Elżbiety II, książę Edynburga Filip, powożący czwórką koni ze stajni królewskich. Pełnił on na mistrzostwach dwie role, bo był nie tylko zawodnikiem, ale także jako prezes Federation Equestre Internationale reprezentował też tę międzynarodową federację jeździecką na sopockich zawodach kontynentalnych. Jak wiemy, był on też miłośnikiem innej konnej dyscypliny - grał w polo.

Przez megafony hipodromu sopockiego, uważając prawdopodobnie, że szczególnie dobrze pasuje on do sytuacji, organizatorzy często puszczali ówczesny hit „I znów księżniczka Anna spadła z konia...”. Tu wtrącę wyjaśnienie. Znana dziś głównie ze swej charytatywnej działalności księżniczka Anna była w tamtych latach niesłychanie odważną amazonką brytyjskiej ekipy WKKW, w dyscyplinie jeździeckiej, której elementem jest między innymi także wyczerpujący cross prowadzący poprzez niebezpieczne dla zawodnika i konia stałe przeszkody. Anna miała ostatnio (stąd słowa piosenki) w crossie dość niebezpieczny upadek podczas zawodów.
Wracam do Sopotu - jeden z wielu towarzyszących księciu Filipowi osób, aktor Daniel O. tłumacząc tytuł słuchanego właśnie przeboju "Księżniczka Anna spadła z konia" powiedział to tak nieporadnie, że nieopatrznie wyprowadził z równowagi flegmatycznego księcia. Bardzo się on zdenerwował, gdyż zrozumiał to w sensie dosłownym i od razu zaczął się dopytywać, co stało się jego córce.  Po jakimś czasie zamieszania sytuacja się wyjaśniła.

Książę Filip zajął w końcowej punktacji ogólnej mistrzostw Europy 20 miejsce (najlepszy zawodnik ekipy brytyjskiej G. Bowman był 10-ty, a koniuszy stajni królewskich ppłk sir J. Miller zajął miejsce 29-te). Zawodnikom z zachodniej Europy dużą trudność sprawiła blisko czterdziestokilometrowa trasa maratonu, która wyznaczona została przez inż. Andrzeja Orłosia wśród malowniczego krajobrazu okolic Sopotu, prowadziła w niewielkiej części ulicami w normalnym ruchu pojazdów (przy dzisiejszym natężeniu ruchu byłoby to chyba niemożliwe!) potem przez zalesione wzgórza i lasy, a także, czego książę się najbardziej obawiał, plażą i poprzez morze pod sopockim molem. Spełniała zatem punkt regulaminu zawodów FEI, który zaleca rozgrywanie maratonu „na szosach i drogach typowych dla danego regionu z włączeniem naturalnych przeszkód”. Wszyscy zawodnicy twierdzili, że była to najatrakcyjniejsza z dotychczasowych tras mistrzostw Europy. Ta atrakcyjność sopockiego maratonu była podstawowym atutem, który zadecydował o wyborze Polski na miejsce ich rozgrywania. Pierwsze trzy miejsca indywidualnie zajęli Węgrzy, następne trzy 4. 5. 6. Polacy (a także miejsca 8. 19. 28. i 31.). Zespołowo Brytyjczycy zajęli przedostatnie szóste miejsce  wyprzedzając jedynie Holendrów (sir Miller złamał koło bryczki podczas maratonu). Oczywiście w punktacji drużynowej Węgrzy też triumfowali, a Polska została wicemistrzem Europy. Trzecie miejsce zajęli Niemcy, czwarte – Czechosłowacja, piąte – Szwajcaria.

A ja w ostatniej chwili miałem przydzielony przez głównego organizatora technicznego zawodów Andrzeja Orłosia, (który dwoił się i troił, żeby załatać różne organizacyjne luki), niewątpliwie zaszczytny obowiązek. Andrzej poprosił: „Jesteś członkiem Komisji Technicznej na wyścigach konnych, możesz więc wypuszczać też zaprzęgi na trasę maratonu, będziesz starterem na odcinku A”. Choć planowałem  obserwować trasę, nie mogłem mu odmówić! Kolejno, co 10 przepisowych minut, podjeżdżali według wylosowanej kolejności na start sportowymi bryczkami zawodnicy, każdy wiózł swego arbitra, który miał za zadanie na trasie liczyć ewentualne karne punkty „swemu” zawodnikowi. Na każdej bryczce jechało też dwóch luzaków. Powożący zatrzymywał konie na regulaminowe „stój” oddając się w tym momencie do dyspozycji startera.  Jak łatwo policzyć, startowanie wszystkich 31 zaprzęgów zajęło mi ponad 5 wcale nie nudnych godzin, w związku z tym niewiele już mi pozostało czasu na dojazd na trasę, aby przyjrzeć się maestrii powożących i wyćwiczeniu ich czwórek na trudnej trasie. Po starcie ostatniego zawodnika zdążyłem tylko dojechać, aby zobaczyć na jednej z ostatnich leśnych przeszkód zaledwie tylko kilka zaprzęgów kończących maraton. Nie żałuję tego, bo do dzisiaj pamiętam doskonale moment, gdy co prawda dość krótko, ale na starcie miałem w swojej dyspozycji księcia Edynburga prezesa FEI, Filipa, małżonka królowej Anglii Elżbiety II, a także drugi zaprzęg, koniuszego stajni królewskich podpułkownika sir Johna Millera  z królewskich stajni. Nikt nie może zaprzeczyć, że to na mój znak ruszali oni na pierwszy odcinek malowniczego sopockiego maratonu.
Zastanawiało mnie zawsze  to, co odczuwał wtedy za żelazną kurtyną członek greckiej rodziny królewskiej wygnanej przecież w 1923 roku po rewolucji komunistycznych greckich pobratymców.

Przy okazji przytoczę zdarzenie, opowiadane często ze swadą prze dyrektora Państwowego Stada Ogierów Tadeusza Czermińskiego. Brał on udział w Budapeszcie z zaprzęgiem z Sierakowa w kolejnych zawodach. Organizatorzy zaplanowali wtedy dla rozrywki dla księcia Filipa terenowy bieg konny, ale Polacy mieli być tylko obserwatorami. Razem w grupie jechali konno jako towarzyszący  urzędnicy z węgierskiego ministerstwa rolnictwa. Dyrektor Czermiński, nieco zły, że ominęła go taka okazja, wyszedł na trasę pieszo. Tak się zdarzyło, że jeden z mało sprawnych ministerialnych jeźdźców spadł na jednej z pierwszych przeszkód. Wtedy, we właściwym czasie i miejscu znalazł się dyrektor z Polski. Pomimo to, że był nieprzygotowany - i  ubrany wizytowo - nie wahał się, złapał sprawnie konia pozbawionego jeźdźca, wskoczył na niego i doszlusował za chwilę do księcia. Podobno ten był w pierwszym momencie nieco zdziwiony obecnością nieznanego mu "cywila", ale wkrótce  Polak się przedstawił i razem kończyli bieg terenowy. Polak nie znał co prawda angielskiego, ale obaj znali świetnie język niemiecki. Polak uratował honor Węgrów, a potem na wieczornym przyjęciu w wielkiej komitywie raczyli się z księciem węgierskim winem. Znając Tadeusza, Filipowi z nim  na pewno się nie nudziło!
 
5
5 (1)

2 Comments

Więcej notek tego samego Autora:

=>>