Gdynia jest… ciekawa (Babie Doły, dzień III)

 |  Written by Rosemann  |  0
Zaczęło się od przegapionej początkowo wiadomości na poczcie prywatnej. Tomek, komentujący w „Salonie24” jako Maszoperia, przypuszczając, że zwyczajowo pojawię się w Gdyni na przełomie czerwca i lipca zaprosił mnie w gościnę do siebie. Ponieważ jestem człowiekiem przezornym, pobyt miałem już zorganizowany wcześniej ale spotkanie nie mogłem sobie odmówić. Spotkaliśmy się w kompleksie portu gdyńskiego, w budynku Muzeum Emigracji. Tam poznałem Tomka i Janka, ludzi ciekawych w sposób wręcz szokujący dla kogoś, u kogo to oni zabiegali o spotkanie. W palce się teraz gryzę nie mogąc zdradzić szczegółów a także i dlatego, że Tomka nie udało mi się namówić by nie ograniczał się tylko do komentowania. Jakież historie ludzie noszą i, przez skromność, nie dzielą się nimi.

O tym, czym zajmuje się Janek napiszę przy okazji, która będzie oczywista jak już napiszę. Ale to za jakiś czas.

W takich sytuacjach jak to spotkanie widać, że w całym tym pisaniu jest jednak coś, co jest wartością niewątpliwą. Jest ono pretekstem do takich znajomości i takich zaskoczeń. I znów wraca recydywa złości na „Salon24”, że poniechał corocznych spotkań.

Dzięki zaproszeniu Tomka pierwszy raz szedłem wiaduktem nad stacją Gdynia Stocznia, kontemplowałem flotyllę Marynarki Wojennej, usłyszałem historię z 13 grudnia 1981 r. o tłumie czekających na wypłynięcie MS „Stefan Batory” i zobaczyłem ruinę Maxima. Tego „u Maxima w Gdyni znów cię widział ktoś”.* I wiem czemu o części Gdyni mówią „Zegarkowo”.

Przy okazji przekonałem się, że mój zachwyt nad komunikacją w trójmieście jest nie do końca zasłużony. Swoim zwyczajem ruszyłem na spotkanie z dużym wyprzedzeniem. Dla ułatwienia sobie (przynajmniej tak sądziłem) życia zaparkowałem auto przy dworcu w Rumii i miałem jechać pociągiem SKM- takiego „trójmiejskiego metra”. Zapowiedziano najpierw pociąg do Gdyni Głównej, który na stacji Gdynia Stocznia nie zatrzymuje się. Zamiast jednego przyjechały i odjechały dwa. A żaden nie o godzinie wynikającej z rozkładu. Natomiast nie zapowiedziano odjazdu pociągu do Gdańska. Odjechał z innego peronu niż wszystkie pociągi. Na moje pretensje zgłaszane paniom w kasie usłyszałem, że przecież na rozkładzie jest napisane. Faktycznie było. Takimi literami, że zobaczyłem dopiero po wydobyciu okularów.

W końcu dotarłem. Okolice stacji Gdynia Stocznia to pustkowie. Znalazłem przystanek i tam przeczytałem, że bilet mogę nabyć u kierowcy. Okazało się, że mogę nabyć tylko karnet wieoprzejazdowy. Nabyłem.

Kiedy już wracałem z Gdyni Orłowa, bo tam odstawił mnie Tomek, nie doczekałem przed odjazdem pociągu na dostęp do automatu biletowego. Okupowali go cudzoziemcy. Dobrze im tak… Trasę do Rumii przebyłem częściowo na gapę. Ale wliczając karnet wieloprzejazdowy zbilansowało się. W tej sprawie, kochana Gdynio, jesteśmy kwita!

Na festiwal dotarłem godzinę później niż zwykle. Okazalo się, ze przepadl mi tylko jeden występ. W zasadzie dwa ale drugi nie zwinny spóźnienia. Po prostu go nie było. Wypadł z rozkładu. Zacząłem od zespołu Jóga, który w zasadzie też gral jak wszyscy ale miał za to pięknie śpiewającego wokalistę. A to nie wszyscy już mają.

Fenomenu Zbigniewa Wodeckiego z Mitch & Mitch i ich znakomitego przyjęcia wszędzie gdzie się pojawia nie rozumiem. Nie rozumiem bo Mitch uparli się by „nowy” Wodecki brzmiał jota w jotę tak, jak brzmiał w latach 70 – tych i 80-tych. Pamiętam, że przez takich Wodeckich to dla naz nawet Kombi było niczym punkowa rebelia. Ale z drugiej strony skoro wszyscy grają tak samo to Wodecki z Mitch-ami jest prawdziwą alternatywą. God save Zbig!

Duet Rysy to kwintesencja zjawiska „wszyscy grają tak samo”. Duet, różniący się od innych tym, że w innym rytmie stuka kijkami w elektroniczna deseczkę.

Z nudów poszedłem pod scenę Firestone-a. I dobrze zrobiłem. Nie tylko dlatego, że panie dały mi gratisa. Nie były to prezerwatywy choć firma oponiarska mogła mieć taką uboczną produkcję. Pisze o „gumach” bo w początkach festiwalu były rozdawane masowo a ja ustanowiłem rekord gdy jedno moje przejście główną aleją wycenione zostało na sześć sztuk. Dostałem natomiast okulary przeciwsłoneczne. A do tego koncert tria Miss is Sleepy. I to była muzyczna alternatywa. Spokojnie dająca radę takim Rysom. Pani grała na banjo, ustnej harmonijce, śpiewała. Do tego spontanicznie zespół wpuścił na scenę przygodnego widza, który zarapowal na cześć naszych Biało-Czerwonych. Rewelacyjnie zarapował!

Kolejnym wyłomem w „graniu jak wszyscy” był Olivier Heim. Wyglądał jak Thurston Moore w weekend. A jego piosenki, może przez wygląd, przypominały te najspokojniejsze Sonic Youth.

Wiz Khalifa zaczal najfajniejszym hip-hopem festiwalu. Nie wiem czy określenie „najfajniejszy” nie obraża hip hopowcow ale cóż… Wiza chyba nie obraża bo on cały jest i chce być fajny. Ze szkodą dla odbioru. Przynajmnie przeze mnie. Poszedlem jak zaczął spiewac „słoneczne” piosenki. Ale ludzie bawili się przednio. Nie wiem czy nie najlepiej od początku festiwalu.

Na Nothing But Thieves pewnie w innych okolicznościach z jakiegoś powodu kręciłbym nosem. Ale po chłopcach walących patyczkami w deseczki soczysty rock i rockowy wizerunek z miejsca wykrzywiły mi gębę uśmiechem. Na koncertach polecam.

Kurt Vile & The Violatirs to szczypta Dylana, trochę rocka z południa Stanów i takie fajne smęcenie. Na tyle bez przesady, że dało się słuchać z przyjemnością.

LCD Soundsystem… Czy z taką nazwą można być traktowanym poważnie? Ja nie traktowałem. I pewnie gdybym miał cos do wyboru, olałbym hedlinera tego dnia. I fatalnie bym zrobił!

Koncert LCD przypomniał mi mój półgodzinny set z Kings of Leon. Tamten koncert mało mi płuc nie rozwalił. Znając KoL uciekłem z obawy, że wskoczą w swoje „sialalajki dla dziewczynek” i zepsują mi całą radość. Ale te 30 minut to był szpik kostny rocka.

LCD Soundsystem zagrał tak samo. Fragment trzech utworów zagranych tym samym rytmem i bez żadnej przerwy mógł dosłownie zadusić. Ja wiem, że LCD to nie jest zespół, którego posłuchałbym w winyla w domowym zaciszu. Ale, jak mnie uczył Futrzak, koncerty rządza się swoimi prawami. I ten koncert przebił, wybacz mi PJ, wybacz Tame, pozostałe. Poza Savages. Bo one też potrafią zabić.

Na Korteza szedłem z obawami. Myli mi się on ze Skubasem, którego wielkości nijak dostrzec nie mogę. Wielkość Korteza dostrzegłem od razu. Choć to nie moja bajka. Pierwszy utwór był tylko o krok za Autobiografią Perfectu. Pomyślałem, że gdyby Kortez startował w tamtych czasach, dziś byłby legendą a ja miałbym jego płytę w pogniecionej okładce. I powinna ona nosić tytuł „Piosenki do płaczu i cięcia się”. Wyznawcą nie zostanę ale chylę czoła.

Z Vinca „Naklejki” Staples wyszedłem szybko. Kobieta moja za każdym razem tłumaczy mi, że zdecydowanie „Zszywka” ale ja uważam, że „Naklejka” brzmi lepiej. Bardziej scenicznie. Najpewniej Vince był najbardziej razowym raperem tej edycji festiwalu ale jak zobaczyłem scenę ze stołem mikserskim i „didżejem” oraz wybiegającego w podskokach rapera, nie zdzierżyłem.

Sigur Rós pamiętam z mojego pierwszego przyjazdu do Babich Dołów. To był jeden z najbardziej pamiętnych koncertów. Wiedziałem, że ten taki nie będzie bo widziałem ich jeszcze raz po tym pierwszym. Grupa jest wielka, koncert był znakomity. Może trochę ryzykowne było zostawienie ich na tak późną porę. Pierwszy koncert grali w dzień i nie zepsuło to wrażenia. Mocny punkt festiwalu.

Na Podsiadle nie zostałem ale wiem, ze sobie poradził. Wiem bo to mocny chłopak.
Dzień III:
  1. LCD Soundsystem
  2. Sigur Rós
  3. Kortez
  4. Nothing but Thieves
  5. Zbigniew Wodecki i Mitch & Mitch
  6. Wiz Khalifa
  7. Kurt Vile & The Violators
  8. Miss is Sleepy
 
5
5 (1)

Więcej notek tego samego Autora:

=>>