Tak miała na imię moja bokserka z dzieciństwa. Matka przyniosła ją z domu, gdzie urodziła się siódma w miocie a kiedyś było tak, że rodowód wystawiało się tylko pierwszym sześciu szczeniętom. Teraz to się zmieniło: jeśli tylko suka jest zdrowa i ma szansę wykarmić wszystkie, to się je uznaje za rodowodowe.
Była cudownym psem, klasycznym przedstawicielem rasy w najlepszym tego słowa znaczeniu: miła, przyjazna, lubiąca nas, czyli dzieci, przywiązana całą sobą, łącznie z przyciętym ogonkiem, który nazywaliśmy „szcząteczek” do naszej rodziny.
Jak się często zauważa, każde zwierzę, a psy chyba szczególnie, wybiera sobie kogoś w rodzaju przewodnika w rodzinie. Kora wybrała sobie mnie, co było wyidać na każdym kroku. Słuchała mnie, spała w moim pokoju, najbardziej się cieszyła na mój widok, na najdłuższe spacery chodziła ze mną, wychodziła po mnie, wypuszczana przez matkę, jak kończyłam wieczorem zajęcia w szkole muzycznej. Tak było, prawie jak z Lassie, choć nie mieszkaliśmy na wsi. Ale w tamtych czasach samochodów było, co kot napłakał a ok. 19.00 w małych miastach życie niemal zamierało.
Sunia ucierpiała tak, jak cierpi wszystko w domu, w którym jeden konflikt rodziców goni kolejny. Dzieci nie mają za wiele do powiedzenia gdy między rodzicami wióry lecą – a co dopiero mówić o psie.
Gdy Kora podrosła zaczęła przeszkadzać ojcu, ale chyba nie sobą samą, tylko dlatego, że to matka ją przyniosła: a że zieje jak jest gorąco, a że trzeba ją wyprowadzać (jakby kiedyś to on z nią wychodził), a że sierść, a że się drapie, reasumując – a że żyje!
Kiedy narzekania ojca trafiały na ciche dni, matka broniła Kory jak Częstochowy, gdy jednak zaczęli się jakoś dogadywać, chcąc się przymilić ojcu, podpisywała się pod ideą, że sukę trzeba oddać. Nic to, że pies się przywiązał, że my, dzieci, przywiązaliśmy się do psa i nie chcąc, by rodzice ją oddali, dbaliśmy o nią w dwójnasób, byle tylko nie wpadała im w oczy, byle nie przeszkadzała. Kilka wspólnych wakacji, kilka zim, gdy sprawiała nam wszystkim radość rozsypując kufą śnieg, jeziora, spacery, psie uczucie i jej wierne oczy. To wszystko było nieważne. Oddali ją. To był pierwszy raz: wróciliśmy ze szkoły i psa nie było. Jakie to proste, nie?
Kilka tygodni później matka przyszła do domu z wiadomością, że Korę trzeba odebrać, bo ona się zagłodzi, bo nic nie je z tęsknoty, tylko piszczy na posłaniu. Nasza sunia wróciła więc do domu, ale szybko wyszedł na jaw jej powrotu: suka była szczenna. Nowa właścicielka musiała jej nie upilnować i stało się.
Ojciec wpadł w furię, matka w płacz, my z bratem, naiwnie w szał radości, że będziemy mieli szczeniaczki. Mało ważne było dla nas, że pewnie nierasowe, skoro suka „się urwała”.
Nie mieliśmy żadnych szczeniaczków, bo matka je wszystkie potopiła nie zostawiając suce ani jednego do odchowania. Ani jednego. Dziś schorowany ojciec na to pomstuje, tylko nie wiem, gdzie wtedy był?!
Suka jakiś czas u nas znów została i znowu, z bratem, zajmowaliśmy się nią tak, by rodzicom nie wchodziła w oczy. Czasem się nie udawało, bo chcąc się urwać z domu na podwórko – wypychaliśmy Korę pod drzwi wejściowe i przechodząc, niby od niechcenia, mruczeliśmy pod nosem: „O, Kora chce wyjść”. To zazwyczaj wystarczało i cała trójka z radością wybiegała na podwórko: stare dobre podwórko z trzepakami!
W tym czasie ją zgubiłam. Tak, zgubiłam swoją ukochaną sunię. Polazłyśmy na spacer, gorąco było strasznie, więc ona mało biegała, wykopała sobie niewielki dołek za ławką, na której przysiadłam i zipała. Ja coś czytałam, a ona zipała. Podglądałam ją regularnie, ale zipanie jakoś uśpiło moją czujność, pomyślałam sobie, że skoro zipie i słyszę jej dyszenie cały czas, to ona jest za mną. I kiedy przyszła pora się zbierać (o ile pamiętam o 16.00 leciała Bonanza) obejrzałam się za siebie i z przerażeniem stwierdziłam, że zipie, owszem, ale jakiś inny pies.
Wpadłam w panikę, zaczęłam jej szukać, nawoływać, ktoś podpowiedział mi, że widział, jak ona szła za kimś, kto ją wziął do tramwaju. Wróciłam przerażona do domu, gdzie oberwało mi się o brata, który się darł, że on rozumie, że można zgubić klucze czy portfel, ale psa?!
Przestałam chodzić do szkoły, każdego dnia jeździłam linią tramwajową, do której Kora miała wsiąść, wysiadałam na każdym przystanku po drodze, zataczałam koło w promieniu jakiegoś kilometra, krzyczałam, nawoływałam i jechałam na kolejny przystanek. Tak ponad 2 tygodnie. Wypatrywałam jej na podwórku, chodziłam wieczorem pod szkołę muzyczną, w nocy nie spałam, bo zdawało mi się, że ją słyszę.
I którejś nocy, około 4 nad ranem, przyszła do mnie zapłakanej matka. Kazała być cicho, wstać pomalutku, bo chce mi coś pokazać. Poszłam za nią do kuchni a tam, na swoim posłaniu, leżała Kora. Wychudzona tak, że można było się na niej uczyć anatomii, miała na szyi sznurek, który w dalszej części był świeżo przegryziony. Przyklękłam przy niej, ale nie miała siły się podnieść, odpowiedziała tylko ledwie zauważalnym ruchem szcząteczka.
Dni mijały, sunia odzyskiwała siły, nabierała wagi, wracała do siebie. Zdawało się, że jej los został przesądzony, że zostanie u nas na zawsze, bo i w rodzinie ojca był jakiś przypadek, gdy po wojnie, kot, za którym nikt nie przepadał przeszedł 30km żeby odnaleźć swoich właścicieli, czym dozgonnie zaskarbił sobie uczucie, którego wcześniej nie było.
Ale sytuacja, niestety, powszedniała, szał, że pies nas odnalazł minął i znów się zaczęło, że zipie, że sierść, że żyje…
I znów, z chęci przypodobania się ojcu, matka zaczęła mnie nagabywać, że ten pies jest powodem ich konfliktów (!!!) i że cierpi na tym rodzina (!!!) i że trzeba go oddać. Ale ja się nie zgadzałam, brat się nie zgadzał, byliśmy nieco starsi, może matka bała się naszego buntu – jakkolwiek miałby się objawić. Negocjowała więc bezskutecznie.
Któregoś wieczoru miałam iść do domu kultury na dawno zapowiadaną zabawę karnawałową. Taką z ABBĄ, z „Far, far away” Sladów, z wielką kulą z małymi lustereczkami, która się kręciła u sufitu i rzucała światełka. Umówiona z koleżankami i z kolegami, wielkie przeżycie, wielkie wydarzenie. I jak się kończyłam czesać w łazience, przyszła do mnie matka żeby mnie poinformować, że ojciec sobie nie życzy, żebym na ten bal poszła, i że jak pójdę wbrew jego woli, to za karę, jak wrócę, psa w domu nie będzie. Spojrzałam na nią jak na psychicznie chorą, powiedziałam jej, że ona żartuje, że na to wyjście mam zgodę od dawna, że wszyscy koledzy i koleżanki z klasy, z których rodzicami oni się przyjaźnią idą – i że jej zwyczajnie, po ludzku nie wierzę, że jest zdolna zrobić własnej córce coś takiego! I nie wierzę, aby mogła to zrobić psu, który okazał takie przywiązanie do nas, żeby pamiętała, że nie tak ważne są nasze uczucie do tego psa, tylko psa do nas! I że jesteśmy za to zwierzę odpowiedzialni.
Nie uwierzyłam jej, miałam chyba 14 lat, nie doceniłam wagi tamtej chwili, choć dziś sądzę, że ojciec nie miał pojęcia o tym jej podstępie, nie zdawałam sobie sprawy, nie ogarniałam, że można tak postąpić i poszłam na ten bal. I jak wróciłam – psa nie było, nigdy więcej już jej nie widziałam, nawet się z nią nie pożegnałam, bo mi przez myśl nie przeszło, że tamtego wieczoru widzimy się ostatni raz.
To wspomnienie, z małym poślizgiem, ale jednak poświecone Korze z okazji wczorajszego Dnia Psa, powstaje nie tylko jako próba „wyrównania rachunku krzywd”, bo tych wyrównać się nie da. Ale dziś patrzę z punktu widzenia rodzica i kieruję te słowa do obecnych i przyszłych rodziców. Zwierzak w domu to odpowiedzialność, owszem, ale też uczucia. Uczucia niezwykłe, bo ze strony zwierzaków tylko miłość, przywiązanie i wierność. Nie wolno tym szastać, nie wolno tego sprzedawać w imię niczego. A u dzieci, jak widać na moim przykładzie, zostaje blizna na całe życie.
Ale jeszcze kiedyś będę miała taką sunię, wiem, że ona gdzieś jest i że się odnajdziemy. Na pamiątkę Koruni.
P. S. Dokładnie tak wyglądała, jak ta sunia po lewej na starej pocztówce.
Była cudownym psem, klasycznym przedstawicielem rasy w najlepszym tego słowa znaczeniu: miła, przyjazna, lubiąca nas, czyli dzieci, przywiązana całą sobą, łącznie z przyciętym ogonkiem, który nazywaliśmy „szcząteczek” do naszej rodziny.
Jak się często zauważa, każde zwierzę, a psy chyba szczególnie, wybiera sobie kogoś w rodzaju przewodnika w rodzinie. Kora wybrała sobie mnie, co było wyidać na każdym kroku. Słuchała mnie, spała w moim pokoju, najbardziej się cieszyła na mój widok, na najdłuższe spacery chodziła ze mną, wychodziła po mnie, wypuszczana przez matkę, jak kończyłam wieczorem zajęcia w szkole muzycznej. Tak było, prawie jak z Lassie, choć nie mieszkaliśmy na wsi. Ale w tamtych czasach samochodów było, co kot napłakał a ok. 19.00 w małych miastach życie niemal zamierało.
Sunia ucierpiała tak, jak cierpi wszystko w domu, w którym jeden konflikt rodziców goni kolejny. Dzieci nie mają za wiele do powiedzenia gdy między rodzicami wióry lecą – a co dopiero mówić o psie.
Gdy Kora podrosła zaczęła przeszkadzać ojcu, ale chyba nie sobą samą, tylko dlatego, że to matka ją przyniosła: a że zieje jak jest gorąco, a że trzeba ją wyprowadzać (jakby kiedyś to on z nią wychodził), a że sierść, a że się drapie, reasumując – a że żyje!
Kiedy narzekania ojca trafiały na ciche dni, matka broniła Kory jak Częstochowy, gdy jednak zaczęli się jakoś dogadywać, chcąc się przymilić ojcu, podpisywała się pod ideą, że sukę trzeba oddać. Nic to, że pies się przywiązał, że my, dzieci, przywiązaliśmy się do psa i nie chcąc, by rodzice ją oddali, dbaliśmy o nią w dwójnasób, byle tylko nie wpadała im w oczy, byle nie przeszkadzała. Kilka wspólnych wakacji, kilka zim, gdy sprawiała nam wszystkim radość rozsypując kufą śnieg, jeziora, spacery, psie uczucie i jej wierne oczy. To wszystko było nieważne. Oddali ją. To był pierwszy raz: wróciliśmy ze szkoły i psa nie było. Jakie to proste, nie?
Kilka tygodni później matka przyszła do domu z wiadomością, że Korę trzeba odebrać, bo ona się zagłodzi, bo nic nie je z tęsknoty, tylko piszczy na posłaniu. Nasza sunia wróciła więc do domu, ale szybko wyszedł na jaw jej powrotu: suka była szczenna. Nowa właścicielka musiała jej nie upilnować i stało się.
Ojciec wpadł w furię, matka w płacz, my z bratem, naiwnie w szał radości, że będziemy mieli szczeniaczki. Mało ważne było dla nas, że pewnie nierasowe, skoro suka „się urwała”.
Nie mieliśmy żadnych szczeniaczków, bo matka je wszystkie potopiła nie zostawiając suce ani jednego do odchowania. Ani jednego. Dziś schorowany ojciec na to pomstuje, tylko nie wiem, gdzie wtedy był?!
Suka jakiś czas u nas znów została i znowu, z bratem, zajmowaliśmy się nią tak, by rodzicom nie wchodziła w oczy. Czasem się nie udawało, bo chcąc się urwać z domu na podwórko – wypychaliśmy Korę pod drzwi wejściowe i przechodząc, niby od niechcenia, mruczeliśmy pod nosem: „O, Kora chce wyjść”. To zazwyczaj wystarczało i cała trójka z radością wybiegała na podwórko: stare dobre podwórko z trzepakami!
W tym czasie ją zgubiłam. Tak, zgubiłam swoją ukochaną sunię. Polazłyśmy na spacer, gorąco było strasznie, więc ona mało biegała, wykopała sobie niewielki dołek za ławką, na której przysiadłam i zipała. Ja coś czytałam, a ona zipała. Podglądałam ją regularnie, ale zipanie jakoś uśpiło moją czujność, pomyślałam sobie, że skoro zipie i słyszę jej dyszenie cały czas, to ona jest za mną. I kiedy przyszła pora się zbierać (o ile pamiętam o 16.00 leciała Bonanza) obejrzałam się za siebie i z przerażeniem stwierdziłam, że zipie, owszem, ale jakiś inny pies.
Wpadłam w panikę, zaczęłam jej szukać, nawoływać, ktoś podpowiedział mi, że widział, jak ona szła za kimś, kto ją wziął do tramwaju. Wróciłam przerażona do domu, gdzie oberwało mi się o brata, który się darł, że on rozumie, że można zgubić klucze czy portfel, ale psa?!
Przestałam chodzić do szkoły, każdego dnia jeździłam linią tramwajową, do której Kora miała wsiąść, wysiadałam na każdym przystanku po drodze, zataczałam koło w promieniu jakiegoś kilometra, krzyczałam, nawoływałam i jechałam na kolejny przystanek. Tak ponad 2 tygodnie. Wypatrywałam jej na podwórku, chodziłam wieczorem pod szkołę muzyczną, w nocy nie spałam, bo zdawało mi się, że ją słyszę.
I którejś nocy, około 4 nad ranem, przyszła do mnie zapłakanej matka. Kazała być cicho, wstać pomalutku, bo chce mi coś pokazać. Poszłam za nią do kuchni a tam, na swoim posłaniu, leżała Kora. Wychudzona tak, że można było się na niej uczyć anatomii, miała na szyi sznurek, który w dalszej części był świeżo przegryziony. Przyklękłam przy niej, ale nie miała siły się podnieść, odpowiedziała tylko ledwie zauważalnym ruchem szcząteczka.
Dni mijały, sunia odzyskiwała siły, nabierała wagi, wracała do siebie. Zdawało się, że jej los został przesądzony, że zostanie u nas na zawsze, bo i w rodzinie ojca był jakiś przypadek, gdy po wojnie, kot, za którym nikt nie przepadał przeszedł 30km żeby odnaleźć swoich właścicieli, czym dozgonnie zaskarbił sobie uczucie, którego wcześniej nie było.
Ale sytuacja, niestety, powszedniała, szał, że pies nas odnalazł minął i znów się zaczęło, że zipie, że sierść, że żyje…
I znów, z chęci przypodobania się ojcu, matka zaczęła mnie nagabywać, że ten pies jest powodem ich konfliktów (!!!) i że cierpi na tym rodzina (!!!) i że trzeba go oddać. Ale ja się nie zgadzałam, brat się nie zgadzał, byliśmy nieco starsi, może matka bała się naszego buntu – jakkolwiek miałby się objawić. Negocjowała więc bezskutecznie.
Któregoś wieczoru miałam iść do domu kultury na dawno zapowiadaną zabawę karnawałową. Taką z ABBĄ, z „Far, far away” Sladów, z wielką kulą z małymi lustereczkami, która się kręciła u sufitu i rzucała światełka. Umówiona z koleżankami i z kolegami, wielkie przeżycie, wielkie wydarzenie. I jak się kończyłam czesać w łazience, przyszła do mnie matka żeby mnie poinformować, że ojciec sobie nie życzy, żebym na ten bal poszła, i że jak pójdę wbrew jego woli, to za karę, jak wrócę, psa w domu nie będzie. Spojrzałam na nią jak na psychicznie chorą, powiedziałam jej, że ona żartuje, że na to wyjście mam zgodę od dawna, że wszyscy koledzy i koleżanki z klasy, z których rodzicami oni się przyjaźnią idą – i że jej zwyczajnie, po ludzku nie wierzę, że jest zdolna zrobić własnej córce coś takiego! I nie wierzę, aby mogła to zrobić psu, który okazał takie przywiązanie do nas, żeby pamiętała, że nie tak ważne są nasze uczucie do tego psa, tylko psa do nas! I że jesteśmy za to zwierzę odpowiedzialni.
Nie uwierzyłam jej, miałam chyba 14 lat, nie doceniłam wagi tamtej chwili, choć dziś sądzę, że ojciec nie miał pojęcia o tym jej podstępie, nie zdawałam sobie sprawy, nie ogarniałam, że można tak postąpić i poszłam na ten bal. I jak wróciłam – psa nie było, nigdy więcej już jej nie widziałam, nawet się z nią nie pożegnałam, bo mi przez myśl nie przeszło, że tamtego wieczoru widzimy się ostatni raz.
To wspomnienie, z małym poślizgiem, ale jednak poświecone Korze z okazji wczorajszego Dnia Psa, powstaje nie tylko jako próba „wyrównania rachunku krzywd”, bo tych wyrównać się nie da. Ale dziś patrzę z punktu widzenia rodzica i kieruję te słowa do obecnych i przyszłych rodziców. Zwierzak w domu to odpowiedzialność, owszem, ale też uczucia. Uczucia niezwykłe, bo ze strony zwierzaków tylko miłość, przywiązanie i wierność. Nie wolno tym szastać, nie wolno tego sprzedawać w imię niczego. A u dzieci, jak widać na moim przykładzie, zostaje blizna na całe życie.
Ale jeszcze kiedyś będę miała taką sunię, wiem, że ona gdzieś jest i że się odnajdziemy. Na pamiątkę Koruni.
P. S. Dokładnie tak wyglądała, jak ta sunia po lewej na starej pocztówce.
(2)
6 Comments
Myśmy miały boksera - Boksia,
02 July, 2020 - 23:10
"Mój" Duńczyk miał Kamę, czarną labradorkę, własność jego pierwszej Żony. Po śmierci pani - Kama przez rok płakała. Mnie traktowała z szacunkiem, ale też - z dystansem. Jej biedne serduszko znalazło ukojenie - w rodzinie przyjaciółki dawnej pani, gdzie dwójka wnuków pokochała Kamę.
Jedna z Siostrzenic miała Foma, czarnego labradora. Fomcio był własnością jej brata, tylko - brat nie miał czasu dla psa. Fomcio przeżył blisko 14 lat, ostatnie miesiące jego życia naznaczone były padaczką, objawy zmniejszało leczenie, jednak - nie eliminowało ich całkowicie. W przeddzień śmierci Fomcio pożegnał wszystkich, pożegnał też "wszystkie kąty", zasnął cichutko.
Gdybym miała 20 lat mniej - chciałabym aby mój pies to był broholmer (rasa duńska) albo cane corso - mastif włoski. Oba przypominają Boksia, zarówno z wyglądu, jak też - z charakteru. Psa - miniaturki raczej sobie nie wyobrażam.
Serdecznie pozdrawiam,
Widzisz, Kasiu, jak zwierzaki
02 July, 2020 - 23:21
Teraz się strasznie cieszę tą kotką, którą mi podrzucili, bo przestałam się czuć jak "ostatni liść na listopadowym drzewie"...
A sunię jeszcze będę miała :-)
Serdeczności.
Ossala
Maggie
04 July, 2020 - 11:33
Spędziliśmy razem 12 wspaniałych lat. Trafiła do nas z przytułku dla bokserów. Odkryła przed nami nowy, nieznany i bogaty świat.
Widzisz, jaki cenny komentarz
04 July, 2020 - 20:45
A co do drugiej fotki: skąd ja znam ten wzrok? :-)
Ossala
Maggie
04 July, 2020 - 01:18
To drugie zdjęcie, to apel do naszych sumień jak musieliśmy zostawić ją samą w domu. Była w tym mistrzynią.
Wiem, znam, już skomentowałam
04 July, 2020 - 20:46
Ossala