Nie zrozumiemy polskiej historii oraz kultury bez świadomości kresowego dziedzictwa wyrażonego nie tylko w literaturze i sztuce, ale także w losach mieszkańców wschodnich ziem Rzeczypospolitej – również tych najtragiczniejszych, będących konsekwencją sowieckiej agresji z 17 września 1939 roku. Wśród nich szczególnym doświadczeniem są wywózki-deportacje na „nieludzką ziemię”.
Mija właśnie kolejna rocznica pierwszej z nich, przeprowadzonej 10 lutego 1940 roku, kiedy nocą w bydlęce wagony zapędzono ponad 200 tysięcy polskich urzędników, kolejarzy, leśników, wojskowych, osadników – aparat państwowy II Rzeczypospolitej. Spośród czterech deportacji, jakie NKWD przeprowadziło do wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej, właśnie ta przyniosła najwięcej ofiar. Wyjątkowo mroźna zima, zupełne zaskoczenie, wywózka w odległe, trudne klimatycznie rejony, mordercza praca, brak wyżywienia zbierały obfite żniwo.
– Wraz z początkiem sowieckiej okupacji wszystko przestało działać, zapanował chaos. I w tym bałaganie przeprowadzili tak perfekcyjnie zaplanowaną i przemyślaną operację. Jej celem było uderzenie w warstwy ludności najbardziej świadome swej polskości, aby móc sowietyzować zajęte ziemie – tłumaczy Aleksandra Szemioth, prezes krakowskiego Oddziału Związku Sybiraków.
Jako kilkuletnia dziewczynka została wywieziona w kolejnej deportacji, 13 kwietnia 1940 roku. Objęła m.in. rodziny oficerów więzionych w Kozielsku, Starobielsku i Miednoje, ich żony, dzieci. A potem były jeszcze dwie następne wywózki i kolejne już „za drugiego Sowieta”. Większość tych, którym dane było przeżyć, nigdy nie wróciła do rodzinnych domów. Do niezawinionych niczym krzywd, jakich doznali, dołączyła następna – tułaczka w poszukiwaniu nowego domu. Część wyszła z generałem Andersem, ale została skazana na emigrację. Większość zamieszkała w PRL, gdzie nie mogła mówić o swoich doświadczeniach.
Ale pamiętali. W 1989 roku, kiedy już było można, założyli swój Związek Sybiraków. Wstąpiło do niego 100 tysięcy tych, którzy doczekali. – Wtedy dopiero mogliśmy się wyprostować, zdeptani przez lata nakazem milczenia. Każdy przychodził i wreszcie mógł opowiedzieć swoje przeżycia. I mówił to ludziom doskonale to rozumiejącym, gdyż ich też dotknął ten los. To tworzyło niezwykłą wspólnotę – mówi o tamtym czasie Aleksandra Szemioth.
Takich opowieści były tysiące. Zapamiętała jedną z nich.(...)http://www.naszdziennik.pl/mysl/67771,niczym-niezawiniona-krzywda.html