
Nasze babcie i nasi dziadkowie, to ważna część naszego dzieciństwa – trochę innego, niż to, które funduje się większości dzieciom dzisiaj. Poznajcie więc moją Babunię, a o Dziadku również wspomnę, w kolejnej notce.
Babunia była po prostu moją babcią Teklą, mamą mojej mamy i jej ośmiorga rodzeństwa. Jednak tak, jak ciotki zwracały się zawsze do niej „mateńko”, tak my – dzieciaki - mówiliśmy „babuniu”. Do babuni nie pasowało żadne inne określenie. Miała zawsze pogodną twarz i nie było w niej nic z tych „babć” czy „babek”, jak o swoich babciach mówiły inne dzieci.
Odkąd sięgnę pamięcią, babunia zawsze wyglądała tak samo – włosy zwinięte w kok i druciane okulary na nosie. Ten babciny kok był przedmiotem mojego nieustającego podziwu. Babunia bowiem miała gęste i długie włosy, które zawsze zaplatała w warkocz i dopiero z tego warkocza skręcała gruby, opadający jej na kark, ciężki węzeł. Podpinała go specjalnymi długimi szpilkami do włosów. Lubiłam patrzeć, jak cierpliwie rozczesuje swoje długie włosy przed spleceniem. Były piękne nawet wtedy, gdy stały się z czasem zupełnie białe. Babunia nie przepadała za zmianami. Nawet ubrania przez te wszystkie lata nosiła podobne – zamaszysta spódnica, jakaś bluzeczka i narzucony na wierzch, rozpinany sweterek. Przez większą część dnia chodziła dodatkowo przepasana fartuchem z wielką kieszenią, w której zawsze można było znaleźć owocowe cukierki w kolorowych papierkach. Dziś – jak przez mgłę – przypominam sobie, że jedyne, co się zmieniało, to przybywające w jej niegdyś kruczoczarnych włosach, siwe pasma. Ale i ich kiedyś wreszcie przestało przybywać, gdy stała się już srebrzysta, jak gołąbek. Dziwnie dobrze pamiętam jej drobne, ale zręczne i silne palce. Bielały od ucisku, gdy zawzięcie ucierała mak w starej makutrze, tańczyły zgrabnie, gdy igłą i kolorową muliną wyczarowywały obrazki na serwetkach, i leniwie przesuwały się po paciorkach różańca, od czasu do czasu zatrzymując się w zadumie.
Babcinym królestwem była kuchnia. Tutaj nikt nawet nie próbował jej się sprzeciwić, mimo że własny dom babunia zostawiła w czasie wojny hen, na pograniczu Polesia i Wołynia, gdzie toczy wody rzeka Bug, a teraz mieszkała w domu swojej córki Heleny. Często przyjeżdżały w odwiedziny inne ciotki i wtedy oczywiście także krzątały się po kuchni. Posłusznie wykonywały kuchenne polecenia, ale to babunia ostatecznie rozstrzygała o smaku potrawy. Nic dziwnego. Nikt tak jak ona nie potrafił ulepić „cepelinów”, by nie rozpadły się w gotowaniu, nikt nie wyważył tak idealnie proporcji majeranku i czosnku w kołdunach, nikt nie umiał tak cienko pokroić domowego makaronu do rosołu, nikt nie wiedział - jaką ilość właściwie oznacza ta magiczna „szczypta mięty” dodana do nadzienia ruskich pierogów, by miały one ten nieziemski smak, i niczyje pierogi nie były tak pękate i tak pięknie wykończone zgrabną falbanką z ciasta.
Babunia była też kimś, kto o świecie wie niemal wszystko. Nie rozprawiała o polityce i samochodach, jak ojciec i wujkowie, nie ingerowała w paplaninę mamy i ciotek – o ciuchach i kosmetykach, o znajomych i o własnych mężach. Za to wiedziała, że na stłuczenie należy przyłożyć liść babki albo zgnieciony liść kapusty, a miejsce po ukąszeniu owada przetrzeć przekrojonym korzeniem pietruszki. Kaszel leczyła syropem z cebuli i czosnku, a inne dziecięce nieszczęścia - wzięciem na kolana, wytarciem chlipiącego noska rąbkiem fartucha i powiedzeniem: „Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”, popartym cukierkiem owocowym.
Babunia doskonale znała się na ziołach. Kupowała je w sklepie „Herbapolu” narzekając, że nie wszystkie potrzebne może dostać, i utyskując, że były źle suszone. Jednak nie miała wyjścia.
W mieście nie można było po prostu wyprawić się do lasu czy na łąkę, by zbierać je w najwłaściwszym czasie. Jednak kiedy jechaliśmy na grzybobranie, babunia zawsze w drodze powrotnej, prócz kosza z grzybami, niosła naręcze świeżo uzbieranych różnych roślinek. Suszyła je potem pęczkami zawieszonymi na sznurkach tak, że kuchnia wyglądała jak chatka jakiejś czarownicy. Tak zżyłam się z widokiem tych suszących się ziół w kuchni, że w moim dorosłym życiu wydzieliłam sobie w ogrodzie specjalną rabatę, gdzie rosła lawenda, tymianek, bazylia, majeranek, szałwia i estragon, które zbierałam, wiązałam w pęczki i suszyłam w kuchni dla samej tylko przyjemności widoku tych wiszących wiechci. Bez nich kuchnia wydawałaby mi się jakaś nieprawdziwa, choć oczywiście brakowało wśród nich roślin typowo leczniczych, z którymi nie bardzo wiedziałabym co robić.
Babunia bardzo ceniła żurawinę. Robiła z niej herbatkę i obok herbaty z malin i naparu lipowego, podawała mnie i mojemu kuzynkowi, kiedy mieliśmy gorączkę. A na Wigilię zawsze przyrządzała kisiel żurawinowy, którego nie znosiłam i nigdy nie dałam sobie wmówić ani tego, że to tradycja, ani tego, że to dla zdrowia. Właściwie nikt z rodziny za tym kisielem nie przepadał, jednak babunia była nieugięta. Nawet się jej nie dziwię, bo żurawinę wcale niełatwo było dostać. Jedynym sposobem było kupienie jej na targu, a i to trzeba było trafić, podobnie jak na pszenicę, z której obowiązkowo na wigilijną kolację babunia przygotowywała kutię. Żurawinę kupowało się późną jesienią, nie całkiem jeszcze dojrzałą. Wśród czerwonych kulek w wielu miejscach błyskał kolor żółty. Babunia rozsypywała na grubych ściereczkach rozłożonych na parapetach okiennych czerwone i żółto-czerwone kulki, by jeszcze trochę dojrzały, łapiąc ostatnie promienie jesiennego słońca. Patrzyłam na te czerwieniejące pola żurawinowe na szerokich parapetach i przypominał mi się wierszyk Jana Brzechwy: „Żuraw łykał żurawinę, więc miał bardzo kwaśną minę...” Wtedy myślałam, że ten żuraw i żurawina to tylko takie żartobliwe połączenie dwóch podobnych do siebie wyrazów, które jednak poza tym nie mają ze sobą nic wspólnego – podobnie jak słoń i słonina albo król i królik. Dziś wiem nie tylko to, że owoc ten nazywano żurawiną, ponieważ jego kwiaty przypominają szyje i głowy żurawi, ale i to, że... owoce żurawiny naprawdę są ulubionym pożywieniem żurawi.
Zanim jednak żurawina znalazła się na parapecie, musiała zostać przebrana. Babunia odrzucała zepsute jagody, zaplątane przypadkiem listki i malutkie gałązki. Podczas tej czynności przysiadałam gdzieś blisko niej, bo zawsze przypominały jej się wtedy nadbużańskie bagna i mokradła, a wraz z nimi podania o zamieszkujących je dziwnych stworach. Snuła więc opowieści o bagiennikach i urodziwych a niebezpiecznych rusałkach, o utopcach z długimi zielonymi włosami, w które zamieniali się utopieni samobójcy i o złośliwych wodnikach. Z tych wszystkich stworzeń jakimś dziwnym sentymentem darzyłam jedynie zielonowłose utopce, które podobno lubiły przesiadywać na mostach i groblach, pykając sobie fajkę. Na leśnych polanach można było natomiast spotkać wiły, czyli nimfy leśne spowite w rosę, mgłę i wiatr, o również zielonych włosach, których głównym zajęciem był niesamowity taniec. Czasem wciągały kogoś w wirujący pląs i „zatańcowywały” go na śmierć, czasem ściągały na pola grad, ale oprócz tego uczyły też ludzi ziołolecznictwa. Zielonowłose wiły tak zawładnęły moją wyobraźnią, że moim wielkim pragnieniem stało się posiadanie fryzury w zielonym kolorze. Ponieważ niektóre z ciotek farbowały włosy, dopytywałam się czy można kupić także zieloną farbę i byłam bardzo rozczarowana słysząc, że przecież nikt na taki kolor włosów by sobie nie farbował.
Babunia była dla mnie drogowskazem i w dużej mierze pozostała nim do dziś. Rodzice próbowali mnie uczyć przedzierania się przez gąszcz życia w taki sposób, by osiągnąć to, co możliwe do osiągnięcia. Babunia przestrzegała: „Postępuj tak, by nikt przez ciebie nie płakał”. Szkoła uczyła samodzielności, ale i wprowadzała w świat marksistowskich prawd w rodzaju tej, że „byt określa świadomość”. Babunia tłumaczyła, że „liczy się nie mieć, ale być”. Rówieśnicy próbowali dowieść, że szacunek w grupie zdobywa się siłą i podstępem. Babunia twierdziła, że to, co wartościowe, można osiągnąć jedynie dobrocią i miłością. Mówiła: „Po dobremu i sercem”. Przy babuni chciało się być kimś lepszym, niż się naprawdę było.
Zawsze miała coś do roboty. To były rzadkie momenty, gdy siadała w bujanym fotelu, przesuwała w palcach różaniec i zamyślała się. Nie wiem, kiedy spała, bo rano pierwsza była na nogach, a w nocy długo w jej pokoju paliła się lampka nocna. Czytała. Uwielbiała książki historyczne i o minionych wiekach opowiadała tak, jakby mówiła o własnym życiu. Dlatego, kiedy opowiadała mi o odwrocie Napoleona spod Moskwy, byłam pewna, że widziała to cofające się wojsko na własne oczy. Dopiero całe lata później zrozumiałam, że to przecież nie było możliwe.
Gdy pewnego pogodnego wrześniowego wczesnego popołudnia jedna z ciotek zobaczyła babunię siedzącą na bujanym fotelu przysuniętym do otwartego okna, natychmiast zrozumiała, że musiało się stać coś niezwykłego. O tej porze babunia zawsze krzątała się po kuchni. Teraz spała w fotelu. Spała, uśmiechając się. Nie wiadomo do kogo. Może do tego ciepłego wiatru, który pieszczotliwie odgarniał jej z czoła kosmyk siwych włosów? Ale przecież ona już tego wiatrowego dotyku nie czuła.
Kiedy dziś myślę o babuni, przesuwają mi się zawsze przed oczami trzy oddzielone wieloma latami obrazki.
*
Mam kilka lat. Kuchnia mojej babuni wydaje mi się ogromna. Siedzimy z kuzynkiem przy wielkim stole, nie sięgając nogami do podłogi. Sklejamy, jak co roku, papierowy łańcuch na choinkę. Mama, ciocia i babunia krzątają się po kuchni, przygotowując wigilijne potrawy. Każda z nich miała jakieś własne spécialité de la maison, więc podział pracy był niezmienny i ustalony już od lat. Ciocia piekła fantastyczne makowce, w których ciasto było cieniutkie, a warstwa maku gruba, pachnąca miodem i migdałami, gęsto poprzetykana rodzynkami i skórką pomarańczową. Piekła też pierniki nasączane później rumem lub arakiem, przekładane powidłami i masą marcepanową, ozdabiane lukrem albo polewą czekoladową upstrzoną krokantem z siekanych orzechów. Mama była mistrzynią w pieczeniu keksów nadziewanych bakaliami. Przygotowywało się je wcześniej – często już na miesiąc przed świętami, aby zdążyły skruszeć, szczelnie owinięte folią i ściereczkami, i poukładane rządkiem na szafie. Tuż przed Wigilią natomiast zajmowała się przyrządzeniem ryb. Nikt tak, jak ona, nie potrafił przyrządzić karpia w galarecie i ryby po grecku. Była też niekwestionowaną rodzinną mistrzynią śledzia podawanego na różne sposoby – w śmietanie z dodatkiem kaparów, w doprawionym korzennie oleju, czy wreszcie śledzia „pod szubą” na sposób kresowy – z dodatkiem majonezu i startych buraczków. Babunia doprawiała czerwony barszcz i lepiła zgrabne uszka z grzybami, a ja zawsze wtedy żałowałam, że do wigilijnego barszczu nie jada się kołdunów litewskich, za którymi przepadałam. Próbowałam wynegocjować dla siebie tę odmianę, ale babunia była nieubłagana – żadnego mięsa na wigilijnym stole! Jeśli uszka, to koniecznie z grzybami, a pierogi z grzybami i kapustą. Babunia przyrządzała także kutię i gotowała kompot z suszu wigilijnego. Parkiety były już wywiórkowane, a zapach pasty roznosił się po całym mieszkaniu. Jeśli ktoś pyta mnie o zapach z dzieciństwa, to najdokładniej pamiętam właśnie ten – zapach pasty do podłogi, przemieszany z wonią świeżo upieczonego piernika i zapachem choinki.
Na kilka dni przed świętami babunia zabierała mnie do sklepu, który zdawał mi się czarodziejski, a krzątająca się w nim siwa sprzedawczyni była w mojej wyobraźni najprawdziwszą wróżką. Babunia kupowała różnokolorowe bibułki, błyszczący brokat w niewielkich paczuszkach, kolorowy papier do wycinanek, jakieś papierowe, podgumowane klejem aniołki i „mikołaje”. Zachłannie porywałam siatkę wypełnioną tymi skarbami i dumnie niosłam do domu. Na dworze było już ciemno, śnieg skrzył się i skrzypiał pod stopami, a w świetle latarni kołowały olbrzymie białe płatki. Pamiętam, że moje poczucie szczęścia było wtedy absolutnie doskonałe.
*
Mam kilkanaście lat. To jest pierwsza Wigilia bez mojej babuni. I po raz pierwszy spędzam ją tylko z rodzicami. Już nigdy więcej nie zdarzyło się, by przy jednym stole zasiadło kilkanaście osób. To babunia była ogniwem, które spajało rodzinę. To do niej przyjeżdżało się z odległych krańców Polski. Patrzę na ubraną w świecidełka choinkę i czegoś mi na niej brakuje. Nie mogę zrozumieć, czego. Dopiero rozbierając ją po świętach zrozumiałam, że nie było na niej łańcucha sklejonego z kolorowego papieru.
*
Nie wiórkowałam, nie pastowałam i nie froterowałam parkietu. Podłogi mojego domu pociągnięte były warstwą bezbarwnego lakieru. Wystarczyło je przetrzeć wilgotną ścierką. Sama zaczęłam piec makowce, keksy i pierniki. Lepiłam uszka – a jakże! z grzybami – do wigilijnego barszczu, gotowałam kompot, przyrządzałam śledzie i tylko kutii nigdy nie zrobiłam. Odeszła wraz z moją babunią. Moje dwie latorośle siedzą przy kuchennym stole, a ich nóżki nie sięgają podłogi. Sklejają papierowy łańcuch na choinkę. Jak co roku.
Ten tekst nie jest nowy. W nieco innej, krótszej postaci zamieściłam go bodaj trzy lata temu na Salonie 24. Później znalazł się także w mojej książce wydanej jesienią 2012 roku.
Dziś zamieszczam go tutaj, bo chciałam przypomnieć moją Babunię z okazji Dnia Babci przypadającego w najbliższy wtorek, a co więcej mogłabym napisać nowego, niźli te wspomnienia, które przecież się nie zmieniają?
Babunia była po prostu moją babcią Teklą, mamą mojej mamy i jej ośmiorga rodzeństwa. Jednak tak, jak ciotki zwracały się zawsze do niej „mateńko”, tak my – dzieciaki - mówiliśmy „babuniu”. Do babuni nie pasowało żadne inne określenie. Miała zawsze pogodną twarz i nie było w niej nic z tych „babć” czy „babek”, jak o swoich babciach mówiły inne dzieci.
Odkąd sięgnę pamięcią, babunia zawsze wyglądała tak samo – włosy zwinięte w kok i druciane okulary na nosie. Ten babciny kok był przedmiotem mojego nieustającego podziwu. Babunia bowiem miała gęste i długie włosy, które zawsze zaplatała w warkocz i dopiero z tego warkocza skręcała gruby, opadający jej na kark, ciężki węzeł. Podpinała go specjalnymi długimi szpilkami do włosów. Lubiłam patrzeć, jak cierpliwie rozczesuje swoje długie włosy przed spleceniem. Były piękne nawet wtedy, gdy stały się z czasem zupełnie białe. Babunia nie przepadała za zmianami. Nawet ubrania przez te wszystkie lata nosiła podobne – zamaszysta spódnica, jakaś bluzeczka i narzucony na wierzch, rozpinany sweterek. Przez większą część dnia chodziła dodatkowo przepasana fartuchem z wielką kieszenią, w której zawsze można było znaleźć owocowe cukierki w kolorowych papierkach. Dziś – jak przez mgłę – przypominam sobie, że jedyne, co się zmieniało, to przybywające w jej niegdyś kruczoczarnych włosach, siwe pasma. Ale i ich kiedyś wreszcie przestało przybywać, gdy stała się już srebrzysta, jak gołąbek. Dziwnie dobrze pamiętam jej drobne, ale zręczne i silne palce. Bielały od ucisku, gdy zawzięcie ucierała mak w starej makutrze, tańczyły zgrabnie, gdy igłą i kolorową muliną wyczarowywały obrazki na serwetkach, i leniwie przesuwały się po paciorkach różańca, od czasu do czasu zatrzymując się w zadumie.
Babcinym królestwem była kuchnia. Tutaj nikt nawet nie próbował jej się sprzeciwić, mimo że własny dom babunia zostawiła w czasie wojny hen, na pograniczu Polesia i Wołynia, gdzie toczy wody rzeka Bug, a teraz mieszkała w domu swojej córki Heleny. Często przyjeżdżały w odwiedziny inne ciotki i wtedy oczywiście także krzątały się po kuchni. Posłusznie wykonywały kuchenne polecenia, ale to babunia ostatecznie rozstrzygała o smaku potrawy. Nic dziwnego. Nikt tak jak ona nie potrafił ulepić „cepelinów”, by nie rozpadły się w gotowaniu, nikt nie wyważył tak idealnie proporcji majeranku i czosnku w kołdunach, nikt nie umiał tak cienko pokroić domowego makaronu do rosołu, nikt nie wiedział - jaką ilość właściwie oznacza ta magiczna „szczypta mięty” dodana do nadzienia ruskich pierogów, by miały one ten nieziemski smak, i niczyje pierogi nie były tak pękate i tak pięknie wykończone zgrabną falbanką z ciasta.
Babunia była też kimś, kto o świecie wie niemal wszystko. Nie rozprawiała o polityce i samochodach, jak ojciec i wujkowie, nie ingerowała w paplaninę mamy i ciotek – o ciuchach i kosmetykach, o znajomych i o własnych mężach. Za to wiedziała, że na stłuczenie należy przyłożyć liść babki albo zgnieciony liść kapusty, a miejsce po ukąszeniu owada przetrzeć przekrojonym korzeniem pietruszki. Kaszel leczyła syropem z cebuli i czosnku, a inne dziecięce nieszczęścia - wzięciem na kolana, wytarciem chlipiącego noska rąbkiem fartucha i powiedzeniem: „Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”, popartym cukierkiem owocowym.
Babunia doskonale znała się na ziołach. Kupowała je w sklepie „Herbapolu” narzekając, że nie wszystkie potrzebne może dostać, i utyskując, że były źle suszone. Jednak nie miała wyjścia.
W mieście nie można było po prostu wyprawić się do lasu czy na łąkę, by zbierać je w najwłaściwszym czasie. Jednak kiedy jechaliśmy na grzybobranie, babunia zawsze w drodze powrotnej, prócz kosza z grzybami, niosła naręcze świeżo uzbieranych różnych roślinek. Suszyła je potem pęczkami zawieszonymi na sznurkach tak, że kuchnia wyglądała jak chatka jakiejś czarownicy. Tak zżyłam się z widokiem tych suszących się ziół w kuchni, że w moim dorosłym życiu wydzieliłam sobie w ogrodzie specjalną rabatę, gdzie rosła lawenda, tymianek, bazylia, majeranek, szałwia i estragon, które zbierałam, wiązałam w pęczki i suszyłam w kuchni dla samej tylko przyjemności widoku tych wiszących wiechci. Bez nich kuchnia wydawałaby mi się jakaś nieprawdziwa, choć oczywiście brakowało wśród nich roślin typowo leczniczych, z którymi nie bardzo wiedziałabym co robić.
Babunia bardzo ceniła żurawinę. Robiła z niej herbatkę i obok herbaty z malin i naparu lipowego, podawała mnie i mojemu kuzynkowi, kiedy mieliśmy gorączkę. A na Wigilię zawsze przyrządzała kisiel żurawinowy, którego nie znosiłam i nigdy nie dałam sobie wmówić ani tego, że to tradycja, ani tego, że to dla zdrowia. Właściwie nikt z rodziny za tym kisielem nie przepadał, jednak babunia była nieugięta. Nawet się jej nie dziwię, bo żurawinę wcale niełatwo było dostać. Jedynym sposobem było kupienie jej na targu, a i to trzeba było trafić, podobnie jak na pszenicę, z której obowiązkowo na wigilijną kolację babunia przygotowywała kutię. Żurawinę kupowało się późną jesienią, nie całkiem jeszcze dojrzałą. Wśród czerwonych kulek w wielu miejscach błyskał kolor żółty. Babunia rozsypywała na grubych ściereczkach rozłożonych na parapetach okiennych czerwone i żółto-czerwone kulki, by jeszcze trochę dojrzały, łapiąc ostatnie promienie jesiennego słońca. Patrzyłam na te czerwieniejące pola żurawinowe na szerokich parapetach i przypominał mi się wierszyk Jana Brzechwy: „Żuraw łykał żurawinę, więc miał bardzo kwaśną minę...” Wtedy myślałam, że ten żuraw i żurawina to tylko takie żartobliwe połączenie dwóch podobnych do siebie wyrazów, które jednak poza tym nie mają ze sobą nic wspólnego – podobnie jak słoń i słonina albo król i królik. Dziś wiem nie tylko to, że owoc ten nazywano żurawiną, ponieważ jego kwiaty przypominają szyje i głowy żurawi, ale i to, że... owoce żurawiny naprawdę są ulubionym pożywieniem żurawi.
Zanim jednak żurawina znalazła się na parapecie, musiała zostać przebrana. Babunia odrzucała zepsute jagody, zaplątane przypadkiem listki i malutkie gałązki. Podczas tej czynności przysiadałam gdzieś blisko niej, bo zawsze przypominały jej się wtedy nadbużańskie bagna i mokradła, a wraz z nimi podania o zamieszkujących je dziwnych stworach. Snuła więc opowieści o bagiennikach i urodziwych a niebezpiecznych rusałkach, o utopcach z długimi zielonymi włosami, w które zamieniali się utopieni samobójcy i o złośliwych wodnikach. Z tych wszystkich stworzeń jakimś dziwnym sentymentem darzyłam jedynie zielonowłose utopce, które podobno lubiły przesiadywać na mostach i groblach, pykając sobie fajkę. Na leśnych polanach można było natomiast spotkać wiły, czyli nimfy leśne spowite w rosę, mgłę i wiatr, o również zielonych włosach, których głównym zajęciem był niesamowity taniec. Czasem wciągały kogoś w wirujący pląs i „zatańcowywały” go na śmierć, czasem ściągały na pola grad, ale oprócz tego uczyły też ludzi ziołolecznictwa. Zielonowłose wiły tak zawładnęły moją wyobraźnią, że moim wielkim pragnieniem stało się posiadanie fryzury w zielonym kolorze. Ponieważ niektóre z ciotek farbowały włosy, dopytywałam się czy można kupić także zieloną farbę i byłam bardzo rozczarowana słysząc, że przecież nikt na taki kolor włosów by sobie nie farbował.
Babunia była dla mnie drogowskazem i w dużej mierze pozostała nim do dziś. Rodzice próbowali mnie uczyć przedzierania się przez gąszcz życia w taki sposób, by osiągnąć to, co możliwe do osiągnięcia. Babunia przestrzegała: „Postępuj tak, by nikt przez ciebie nie płakał”. Szkoła uczyła samodzielności, ale i wprowadzała w świat marksistowskich prawd w rodzaju tej, że „byt określa świadomość”. Babunia tłumaczyła, że „liczy się nie mieć, ale być”. Rówieśnicy próbowali dowieść, że szacunek w grupie zdobywa się siłą i podstępem. Babunia twierdziła, że to, co wartościowe, można osiągnąć jedynie dobrocią i miłością. Mówiła: „Po dobremu i sercem”. Przy babuni chciało się być kimś lepszym, niż się naprawdę było.
Zawsze miała coś do roboty. To były rzadkie momenty, gdy siadała w bujanym fotelu, przesuwała w palcach różaniec i zamyślała się. Nie wiem, kiedy spała, bo rano pierwsza była na nogach, a w nocy długo w jej pokoju paliła się lampka nocna. Czytała. Uwielbiała książki historyczne i o minionych wiekach opowiadała tak, jakby mówiła o własnym życiu. Dlatego, kiedy opowiadała mi o odwrocie Napoleona spod Moskwy, byłam pewna, że widziała to cofające się wojsko na własne oczy. Dopiero całe lata później zrozumiałam, że to przecież nie było możliwe.
Gdy pewnego pogodnego wrześniowego wczesnego popołudnia jedna z ciotek zobaczyła babunię siedzącą na bujanym fotelu przysuniętym do otwartego okna, natychmiast zrozumiała, że musiało się stać coś niezwykłego. O tej porze babunia zawsze krzątała się po kuchni. Teraz spała w fotelu. Spała, uśmiechając się. Nie wiadomo do kogo. Może do tego ciepłego wiatru, który pieszczotliwie odgarniał jej z czoła kosmyk siwych włosów? Ale przecież ona już tego wiatrowego dotyku nie czuła.
Kiedy dziś myślę o babuni, przesuwają mi się zawsze przed oczami trzy oddzielone wieloma latami obrazki.
*
Mam kilka lat. Kuchnia mojej babuni wydaje mi się ogromna. Siedzimy z kuzynkiem przy wielkim stole, nie sięgając nogami do podłogi. Sklejamy, jak co roku, papierowy łańcuch na choinkę. Mama, ciocia i babunia krzątają się po kuchni, przygotowując wigilijne potrawy. Każda z nich miała jakieś własne spécialité de la maison, więc podział pracy był niezmienny i ustalony już od lat. Ciocia piekła fantastyczne makowce, w których ciasto było cieniutkie, a warstwa maku gruba, pachnąca miodem i migdałami, gęsto poprzetykana rodzynkami i skórką pomarańczową. Piekła też pierniki nasączane później rumem lub arakiem, przekładane powidłami i masą marcepanową, ozdabiane lukrem albo polewą czekoladową upstrzoną krokantem z siekanych orzechów. Mama była mistrzynią w pieczeniu keksów nadziewanych bakaliami. Przygotowywało się je wcześniej – często już na miesiąc przed świętami, aby zdążyły skruszeć, szczelnie owinięte folią i ściereczkami, i poukładane rządkiem na szafie. Tuż przed Wigilią natomiast zajmowała się przyrządzeniem ryb. Nikt tak, jak ona, nie potrafił przyrządzić karpia w galarecie i ryby po grecku. Była też niekwestionowaną rodzinną mistrzynią śledzia podawanego na różne sposoby – w śmietanie z dodatkiem kaparów, w doprawionym korzennie oleju, czy wreszcie śledzia „pod szubą” na sposób kresowy – z dodatkiem majonezu i startych buraczków. Babunia doprawiała czerwony barszcz i lepiła zgrabne uszka z grzybami, a ja zawsze wtedy żałowałam, że do wigilijnego barszczu nie jada się kołdunów litewskich, za którymi przepadałam. Próbowałam wynegocjować dla siebie tę odmianę, ale babunia była nieubłagana – żadnego mięsa na wigilijnym stole! Jeśli uszka, to koniecznie z grzybami, a pierogi z grzybami i kapustą. Babunia przyrządzała także kutię i gotowała kompot z suszu wigilijnego. Parkiety były już wywiórkowane, a zapach pasty roznosił się po całym mieszkaniu. Jeśli ktoś pyta mnie o zapach z dzieciństwa, to najdokładniej pamiętam właśnie ten – zapach pasty do podłogi, przemieszany z wonią świeżo upieczonego piernika i zapachem choinki.
Na kilka dni przed świętami babunia zabierała mnie do sklepu, który zdawał mi się czarodziejski, a krzątająca się w nim siwa sprzedawczyni była w mojej wyobraźni najprawdziwszą wróżką. Babunia kupowała różnokolorowe bibułki, błyszczący brokat w niewielkich paczuszkach, kolorowy papier do wycinanek, jakieś papierowe, podgumowane klejem aniołki i „mikołaje”. Zachłannie porywałam siatkę wypełnioną tymi skarbami i dumnie niosłam do domu. Na dworze było już ciemno, śnieg skrzył się i skrzypiał pod stopami, a w świetle latarni kołowały olbrzymie białe płatki. Pamiętam, że moje poczucie szczęścia było wtedy absolutnie doskonałe.
*
Mam kilkanaście lat. To jest pierwsza Wigilia bez mojej babuni. I po raz pierwszy spędzam ją tylko z rodzicami. Już nigdy więcej nie zdarzyło się, by przy jednym stole zasiadło kilkanaście osób. To babunia była ogniwem, które spajało rodzinę. To do niej przyjeżdżało się z odległych krańców Polski. Patrzę na ubraną w świecidełka choinkę i czegoś mi na niej brakuje. Nie mogę zrozumieć, czego. Dopiero rozbierając ją po świętach zrozumiałam, że nie było na niej łańcucha sklejonego z kolorowego papieru.
*
Nie wiórkowałam, nie pastowałam i nie froterowałam parkietu. Podłogi mojego domu pociągnięte były warstwą bezbarwnego lakieru. Wystarczyło je przetrzeć wilgotną ścierką. Sama zaczęłam piec makowce, keksy i pierniki. Lepiłam uszka – a jakże! z grzybami – do wigilijnego barszczu, gotowałam kompot, przyrządzałam śledzie i tylko kutii nigdy nie zrobiłam. Odeszła wraz z moją babunią. Moje dwie latorośle siedzą przy kuchennym stole, a ich nóżki nie sięgają podłogi. Sklejają papierowy łańcuch na choinkę. Jak co roku.
Ten tekst nie jest nowy. W nieco innej, krótszej postaci zamieściłam go bodaj trzy lata temu na Salonie 24. Później znalazł się także w mojej książce wydanej jesienią 2012 roku.
Dziś zamieszczam go tutaj, bo chciałam przypomnieć moją Babunię z okazji Dnia Babci przypadającego w najbliższy wtorek, a co więcej mogłabym napisać nowego, niźli te wspomnienia, które przecież się nie zmieniają?
(9)
14 Comments
Kochana Ellenai!
19 January, 2014 - 11:45
Amelia
Amelio
19 January, 2014 - 12:24
Wiem natomiast, że czegokolwiek bym o mojej babuni nie napisała, nie jestem w stanie oddać Jej nawet w części
tego ogromu miłości, jakim obdarzała nas - Jej wnuki.
Nie jestem tak dobrym człowiekiem, jak Ona. A chciałabym być.
Ellenai
19 January, 2014 - 14:22
Amelia tak ciepło i serdecznie napisała, że trudno coś dodać.
Dziękuję!
"Miejcie odwagę... nie tę tchnącą szałem, która na oślep leci bez oręża,
Lecz tę, co sama niezdobytym wałem przeciwne losy stałością zwycięża."
To ja dziękuję, Kocie :)
19 January, 2014 - 15:02
Może jakoś zaradzę
19 January, 2014 - 19:11
Jestem z rodziny bardzo zróżnicowanej rocznikami, jeśli tak można powiedzieć. Dziadka nie pamietam żadnego, bo żadnego nie znałam, zdążyli poumierać dużo wcześniej. Mam tylko fotografie wąsatych panów, na ich twarzach próbuję odnaleźć ślady fizycznego podobieństwa.
Pamiętam tylko jedną swoją babcię, mamę mojej mamy i to tylko z jednego epizodu.
Mam sześć lat. Jestem wraz z moją mamą u jej siostry Helenki z wizytą. Jest lato, owocują wiśnie. Ta wizyta jest ważna, ale ja wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy. Jest ważna dlatego, że moja babcia nie wstawała już z łóżka. Nazrywałam wiśni, wybrałam najładniejsze, opłukałam i na talerzyku zaniosłam babci. W pokoju panował półmrok. Powiedziałam, że przyniosłam dla niej wisienki. Babcia poprosiła, żebym uniosła wyżej poduszki. Uniosła się na poduszkach, podałam talerzyk z owocami. Pamiętam przezroczystą skórę na rękach i bardzo widoczne, ciemnogranatowe żyły. babcia powiedziała - te wiśnie zjedz sobie sama, dziecko.
Potem był już pogrzeb i babcia w trumnie.
Ale przecież chciałam polepszyć Ci humor. Cóż, taka jest kolej rzeczy.
Chetnie przeczytałabym całość, bo zapowiedź jest moherowo obiecująca.
pozdrawiam
Chryzopraz
19 January, 2014 - 19:42
A mówiąc poważnie, uważam, że wielopokoleniowe rodziny naprawdę były wielkim szczęściem dla dzieci.
Moje dzieci niestety już tego nie zasmakowały. Dziadkowie mieszkali daleko i nie widywały ich na co dzień.
Postawiłam więc przed sobą zadanie, by sprostac nie tylko roli matki, ale i "zastepczej babci'
Zrezygnowałam z pracy i prócz codziennych domowych obowiązków, opowiadałam im o utopcach, haftowałam ich koszulki i sweterki, robiłam z nimi zabawki na choinkę, piekłam z nimi ciastka, szyłam sukienki dla lalek, robiłam kukiełki, by razem znimi odgrywać potem wymyślone przedstawienia. Zrobiłam im nawet teatrzyk ze starego kojca, obszytego szarym płótnem, z wyciętym okienkiem i "kurtyną". Teatrzyka miał nawet scenografię - i to dwustronną, bo po jednej stronie na ściankach był wymalowany farbami do tkanin domek z drzewkiem, pieskiem, kotkiem, a nawet jeżykiem, a po drugiej stronie scenografia była groźna, bo z trzcin wyłaniał się namalowany tygrys.
Czemu z trzcin, to tego nie wiem
Podczas zeszłorocznych świat Bożego Narodzenia otrzymałam w zamian najpiękniejszy prezent.
Moje córki zaczęły wspominać tamte czasy i zgodnym chórem oświadczyły, ze miały chyba najszczęśliwsze dzieciństwo, jakie tylko mozna sobie wymarzyć. A przecież to własnie ja miałam wtedy najpiękniejszy kilkuletni okres w moim życiu
Chetnie przeczytałabym całość, bo zapowiedź jest moherowo obiecująca.
Całości zaprezentować na BnR nie mogę, bo wiąże mnie umowa z wydawnictwem, na mocy której nie wolno mi, poza małymi wyjątkami, przedrukowywać nigdzie mojej własnej książki jeszcze przez najbliższe 3 lata. Feudalizm - ot co!
Ale o moim dziadku jeszcze tu wspomnę za kilka dni.
Babunia
19 January, 2014 - 14:39
Pozdrawiam
Mohair Charamassa
19 January, 2014 - 15:04
A czuję... chyba dosyć moherowo :)
I ja pozdrawiam.
Ellenai,
19 January, 2014 - 17:06
Dziękuję, obudziłaś i moje
19 January, 2014 - 18:05
Droga Ellenai
19 January, 2014 - 18:30
Piękna opowieść. Wzruszyłem się jak dziecko, wspominając moich Dziadków.
Pozdrawiam
krisp
Krisp
19 January, 2014 - 19:07
Ellenai
19 January, 2014 - 18:49
JaN, Marku...
19 January, 2014 - 19:06