Z artykułu opublikowanego na portalu wyborcza.pl dowiedziałem się, że w Oświęcimiu ludzie boją się jeździć, gdy widzą rządową kolumnę samochodów. Czy „Wyborcza” mogła podać tak istotną dla życia społecznego i politycznego informację, bez jej dokładnego sprawdzenia?
Myślę, że w taki sposób mógłby postąpić jedynie jakiś niepoważny portal plotkarski, jestem więc niemal przekonany, że „Wyborcza” podjęła w tej sprawie solidne dziennikarskie śledztwo i przekazała opinii publicznej tylko sprawdzone informacje.
Zmotywowany unikalnym warsztatem dziennikarskim publicystów „Gazety”, postanowiłem (naśladując ich profesjonalizm) przeprowadzić własne, blogerskie dochodzenie w sprawie spadku sprzedaży gazety Adama Michnika. Poniżej zamieszczam zebrane na miejscu opinie i moje wnioski oparte o uzyskane w terenie informacje. Od razu też zaznaczam, że korzystałem jedynie z najbardziej wiarygodnych źródeł i opinii dobrze poinformowanych i sprawdzonych informatorów oraz ludzi z branży rynku prasy.
Na przestrzeni ostatniej dekady sprzedaż Gazety Wyborczej spadła trzykrotnie. To zaskakujące, bo przecież dla „Gazety” pracują od lat te same tuzy światowego dziennikarstwa, a zmniejszenie wpływów z publicznych dotacji (w postaci reklam, ogłoszeń i wykupionych abonamentów) nie mogło mieć na spadek sprzedaży „Wyborczej” aż tak znaczącego wpływu.
W takim razie, co się właściwie stało, że z jej sprzedażą jest tak kiepsko?
Okazuje się, że główna przyczyna takiego stanu rzeczy leży w fakcie, że Agorze ubywa czytelników, bo ludzie boją się czytać Gazetę Wyborczą. Tłumaczą swoją niechęć ciężką i duszną atmosferą wyzierającą z kart pisma, dołującymi i dzielącymi społeczeństwo komentarzami współpracujących z „Gazetą” publicystów, jednostronnym, nie rzadko zmanipulowanym doborem przekazywanych przez redakcję wiadomości, nieprzyjaznym człowiekowi klimatem publikowanych artykułów i nieprzyjemnym w odbiorze przekazem, przesyconym strachem i obawą o przyszłość. Mało tego – okazuje się, że z tych powodów wielu ludzi odczuwa paniczny wstręt przed wzięciem „Gazety” do ręki. Postanowiłem pójść tym tropem.
W sklepowym oknie, wśród wystawionych do sprzedaży różnorodnych egzemplarzy prasy codziennej i periodyków, nie dostrzegam „Wyborczej”, choć jeszcze niedawno… do spółki z Newsweekiem i Polityką przesłaniała połowę oglądanej teraz przeze mnie wystawy okiennej, w tym niemal wszystkie egzemplarze Gazety Polskiej i tygodnika wSieci. Pytam właścicielkę sklepu, co się stało, że nie widać „Wyborczej”?
- Musiałam z jej sprzedaży zrezygnować… ostatnio nikt jej nie chciał kupować. Ludzie widząc „Wyborczą” tylko się na mnie jakoś dziwnie patrzyli i z dezaprobatą kręcili głowami. Wie pan, miałam niepotrzebną robotę, bo trzeba było te stosy papieru nosić, rozkładać na półce i wystawie, potem znowu to ściągać i przygotowywać do zwrotu. Żadnego zysku… na dodatek dopłacałam do zużycia prądu, bo egzemplarze „Gazety” zasłaniały mi skutecznie światło w oknie.
- Panie kochany, kto taką wstrętną i nachalną propagandę chce teraz czytać? – rzucił jeden z klientów. – I jeszcze za coś tak dołującego i dzielącego społeczeństwo płacić.
- Ja bałbym się to nawet wziąć do ręki – dorzucił inny. – Nigdy nie wiadomo, co z tego szamba wyjdzie na wierzch i człowieka oblepi… i czy to się później da zmyć. – Roześmiał się, a do jego śmiechu przyłączyli się pozostali.
- No, a jak się tego potem pozbyć – dodał ktoś jeszcze. – Słyszałem od znajomej, której sąsiad pracuje w skupie makulatury, że gazet nie chcą przyjmować, a palić „Wyborczą” w piecu? To może uszkodzić kocioł, albo zatruć całą okolicę… nigdy nie wiadomo, co z czegoś takiego może wylecieć przez komin… chyba słyszeliście o tym smoku, co ostatnio dusił warszawiaków? W stolicy podobno jeszcze „Wyborczą” czytają, to i pewnie palą…
- Wie pan – zwróciła się do mnie sprzedawczyni – i wreszcie mam też spokój w domu. Syn wracając ze szkoły był nie do życia i ciągle mnie pytał, czy musimy sprzedawać to… badziewie. No powiedz pan, jak sprzedawać, skoro nikt nie chciał kupować. A teraz, kiedy się tego draństwa pozbyłam, to syn nawet czasem podejdzie z uśmiechem i mnie obejmie…
- Drogi panie – włączyła się do rozmowy jakaś klientka. – Ja kupiłam kiedyś mężowi jeden egzemplarz, żeby sobie poczytał o świecie, polityce i ogólnie rozszerzył te… horyzonty. Nie chciał tego wziąć do ręki, ale go przekonałam, że to pismo dla inteligentów… więc siadł i zaczął czytać. Czerwony jakiś się zrobił na twarzy… zaczął się dusić. Syn poleciał po sąsiada… doktora… ledwośmy go odratowali, ale przez dwa dni się do mnie nie odezwał.
- Panie, a jak tam ludzi straszą… i jednych napuszczają na drugich – dorzucił jakiś mężczyzna. – Wiem, bo kumpel z pracy mi opowiadał. Jego żona robi zakupy i sprząta u takiego starszego profesora, co abonamentuje tą „Wyborczą” i czyta. Panie... on, znaczy ten profesor, z domu się nie rusza… tak się biedak boi.
- Mnie zaś taki jeden znajomy pisarz mówił – odezwała się znowu kobieta – że to zwykłe bagno jest, a nie wartościowe pismo i że szkoda cóś takiego brać do ręki. A ja mu mówię, to nie mogłeś mi tego powiedzieć wcześniej, zanim mojemu dałam to do czytania?
- A do mojego kumpla z wojska dzwonił brat z Warszawy, który poznał kiedyś jednego redaktora pracującego jeszcze niedawno w „Wyborczej”. I on narzekał, że to zwykłe kłamstwa są tam wypisywane… wyssane z brudnego palca redaktora naczelnego i normalne oszustwa… byle obrzucić błotem, to coś się przylepi. I jeszcze mówił, że jak go zwolnili, to odzyskał wolność słowa.
- Mam do państwa prośbę – zwróciłem się do obecnych. – Piszę właśnie artykuł na temat „Wyborczej” i chciałbym spytać, czy mogę państwa wypowiedzi zacytować...
- A cytuj pan – odparł ten pierwszy – ale tylko anonimowo, bo to nie wiadomo, czy potem kto nie będzie się nas czepiać.
Obiecałem, że będzie anonimowo, podziękowałem i jeszcze dla porządku spytałem:
- A, czy ktoś z państwa w ogóle czytał kiedyś „Wyborczą”?
- Nie powiem… ja czytałem fragmentarycznie – odparł jeden z mężczyzn – ale to było dawno… kiedy jeszcze nie można było dostać papieru toaletowego.
- A ja też tylko wtedy, o ile nie zapominałam wziąć okularów…
Znowu się zaczęli śmiać, a ja pożegnałem się i udałem do salonu prasowego.
- O widzę, że u pani „Wyborcza” jest do kupienia – odezwałem się do młodej sprzedawczyni stojącej za ladą, widząc wyłożony spory stos gazet.
- Może podać? – spytała z nadzieją.
- Jeszcze się zastanawiam – odparłem. – Słyszałem, że nikt nie chce tego kupować.
- Rzeczywiście, wielu się boi… głównie tego, co mogą znaleźć w środku. Jedna z moich klientek, kiedyś kupiła jeden egzemplarz… skarżyła się potem, że gdy wyszła na chwilę do kuchni, jej dziecko dorwało się do pozostawionej przez nią „Gazety” i niestety, musiała później wezwać do dziecka pogotowie.
- A co się stało? – spytałem zaciekawiony.
- Dokładnie już nie pamiętam… jakieś uczulenie, albo problemy z biegunką… ale fakt pozostaje faktem, że od tego czasu kupuje tylko „Fakt”.
- A zna pani może kogoś, kto się nie boi i kupuje „Wyborczą”? – spytałem.
- Oczywiście! – uśmiechnęła się. – Pan Zenek się nie boi… kiedyś służył w czerwonych beretach. On kupuje u mnie „Wyborczą” codziennie – spojrzała na zegarek i przygładziła włosy. - Powinien tu być lada chwila, bo zwykle przychodzi krótko po jedenastej.
Wtopiłem się między półki z prasą udając, że przeglądam czasopisma, a w zasadzie - czekałem na pana Zenka. Pojawił się po jakichś dziesięciu minutach.
- Dzień dobry pani Mariolko – odezwał się od progu.
- A to pan, panie Zenku – odparła. – Jak zwykle podać „Wyborczą” – bardziej stwierdziła, niż spytała.
- Oczywiście – potwierdził z uśmiechem. – Po co kombinować, kiedy „Gazeta” tak dobrze się sprawdza.
- Tak bardzo pan wierzy w to, co piszą? – wtrąciłem się do rozmowy.
- Nie! – spojrzał na mnie ze zdziwieniem. – Kupuję ją tylko ze względu na psa.
- Chyba nie chce mi pan wmówić, że pana pies czyta „Gazetę”.
- Ależ skąd? – w oczach zaigrał mu uśmiech. – Mój Brutus, to naprawdę wielkie bydle i niczego się tak nie boi, jak właśnie „Gazety”… wystarczy mu „Wyborczą” pogrozić, albo machnąć przed nosem i zaraz jest spokojny… jak trusia. Codziennie wyprowadzam go na spacer… no, bez „Gazety” nie dałbym sobie z nim rady.
- Ale w takim razie – poczułem się trochę głupio – dlaczego pan kupuje „Wyborczą” codziennie? Przecież wystarczyłoby chyba raz w tygodniu…
- No, nie dokładnie – zrobił tajemniczą minę. – Brutus tak bardzo nie lubi tego pisma, że po spacerze musi się nad nim trochę poznęcać… rozumie pan… tak długo je gryzie, dopóki całego egzemplarza nie zeżre.
- I nie jest mu potem niedobrze? – zaniepokoiłem się.
- A wie pan, że jakoś nie przyszło mi do głowy, by go o to spytać – odrzekł z humorem.
- A jak pański pies reaguje na inne gazety? – zaciekawiłem się.
- Próbowałem kiedyś z Newsweekiem, bo mniejszy format i lepiej zwija się w rulonik… ale kiedy machnąłem mu przed nosem… od razu wyczuł Lisa i pognał do lasu. Do wieczora go szukałem…
Jak więc wynika z mojego śledztwa w sprawie „Wyborczej” – tej gazety boją się nie tylko czytelnicy, ale także psy.
Od razu też nasuwa się taki wniosek, iż i ludzie i psy… nie lubią „Gazety”, z tym, że psy nawet bardziej.
I trzeci wniosek - „Wyborcza” jeszcze się jakoś sprzedaje… głównie dzięki psom, jednak gdyby nie Lis, to „Gazeta” by już dawno padła, ale z kolei prawdopodobnie wzrosła by wtedy sprzedaż Newsweeka.
PS. Tych, którzy mają dzisiaj gorszy dzień informuję na wszelki wypadek, że jeszcze nigdy w Pcimiu nie byłem… i jestem dziwnie przekonany, że publicyści „Gazety” publikując swoje satyryczne teksty - na taką szczerość by się w podobnej sytuacji raczej nie zdobyli.
6 Comments
Autor
13 February, 2017 - 17:27
Pozdraiwam
P.S.
Poprawił mi Pan humor
krzysztofjaw
13 February, 2017 - 18:56
Również pozdrawiam.
No coś Ty!?
13 February, 2017 - 20:33
Druk, kolportaż i posiadanie antyrządowych wydawnictw są w Tym Kraju zakazane.
Bohaterscy kurierzy z narażeniem zycia i zdrowia szmuglują to podziemne pismo przez granicę polsko-niemiecka, narażając siebe i swoje rodziny na najgorsze represje.
Wystarczy donos lub choćby najdrobniejsze podejrzenie, by o czwartej rano do domu kogoś z nas wtargnęli, wysadzając drzwi, uzbrojeni po zęby funkcjonariusze kaczystowskiej dyktatury, rzucili wszystkich mieszkańców lokalu (od stuletniej babci po wnuczki-oseski) na glebę, wyłamali wszystkim ręce, skuli je kajdanami i przeprowadzili taki kipisz, że przez tydzień trzeba zmiatać szcząttki z podłogi i wynosić wszystko na śmietnik.
Karą za przewóz "Gazety Wyborczej" jakimkolwiek prywatnym środkiem transportu jest natychmiastowa konfiskata tegoś środka (samochodu, motocykla, roweru, wózka-spacerówki, wrotek, deskorolki, sanek, nart, łyżew...
Wniesienie "Gazety wyborczej" do któregokolwiek ze środków komunikacji publicznej, traktowane jest tak samo, jak inne próby dokonania aktu terroru. Na lotniskach, dworcach i przystankach pasażerowie obwąchiwani są przez specjallnie wyszkolone psy, a osóby notowane bądź zachowujące się podejrzanie, podlegają dokładnej rewizji osobistej.
Więzienia pękaja w szwach od więźniów politycznych, a z braku miejsca wielu zatrzymanych i skazanych przebywa teraz w zagrodach z drutu kolczastego pod napięciem na trzydziestostopniowym mrozie.
DiXi
13 February, 2017 - 22:58
No właśnie, przez psy, które nie lubią "Gazety", więc każdy jej egzemplarz wywąchują i pożerają. O tym właśnie była ta notka, tylko od nieco innej strony...
Serdecznie Cię pozdrawiam i życzę dobrej nocy.
Czyli psy wąchają i od przodu
13 February, 2017 - 23:19
Dobrej nocy!
Chciałabym dodać swoje
18 February, 2017 - 09:55
No to się przyczyniłam :-)))
Ossala