Kilka miesięcy temu w koreańskich kinach zaskakującą karierę zrobił nawiązujący do tradycji „Egzorcysty” horror „Kapłani” („The priests”), o którym pisałem już na łamach „Nowego Państwa”. Wkrótce okazało się, że to nie jedyny film tego gatunku, który przebił w 2016 roku barierę 10 milionów widzów w kinach i nieźle zamieszał w koreańskim box-office. „Pociąg do Pusan” („Train to Busan”, znany również jako „Ostatni pociąg”) Yeon Sang-Ho porwał w niezwykłą i krwawą podróż najpierw widzów krajowych, później również zagranicznych, by doprowadzić do amerykańsko-francuskiego wyścigu o prawo do realizacji zachodniej wersji tego niesamowitego obrazu.
Pusan (międzynarodowa transkrypcja z koreańskiego – Busan) to druga co do wielkości koreańska metropolia, licząca ponad trzy i pół miliona mieszkańców. Miasto jest głównym portem Korei Południowej, centrum wymiany handlowej z Japonią i atrakcją turystyczną. Pusan odegrało swoją rolę w historii Półwyspu Koreańskiego i całego świata, gdy w 1950 roku stało się ostatnim skrawkiem kraju, nie zajętym przez wojska komunistyczne, następnie zaś punktem, z którego Koreańczycy wraz z Amerykanami i siłami ONZ odzyskiwanie gruntu. Położenie miasta naraża je na klęski żywiołowe. Ostatni tajfun nawiedził Pusan na początku października. Co znaczące, gdy na Twitterze pojawiły się wpisy, opatrzone hasłem #PrayForBusan („Modlitwa za Pusan”) bardzo wiele osób nawiązywało do głośnego już wówczas filmu. „Jak szybko <<Pociąg do Pusan>> zmienił się w <<Modlitwę za Pusan>>” brzmiał chyba najbardziej poruszający dla mnie tweet. Na co dzień, przynajmniej dla turystów, Pusan to złote, w nocy zaś podświetlane na wiele kolorów plaże, zdające się wyrastać prosto z oceanu jarzące się tysiącami świateł nowoczesne wieżowce i wyjątkowej urody Diamentowy Most. Teza, że koreański port jest najpiękniejszym miastem na świecie znajduje wielu oddanych zwolenników. Oglądając wielobarwne zdjęcia, nietrudno nie odmówić im pewnych racji. Tytułowy pociąg nigdy jednak do Pusan nie dojedzie…
Nim jednak do niego wrócimy, warto przypomnieć inny film, „Haeundae”, poza granicami Korei znany jako „Tsunami”, w reżyserii Yoon Je-kyoona. Niszczycielska fala dociera tu do tytułowej Haeundae, nadmorskiej dzielnicy Pusan. Potężne fale przewalają się przez miasto, by spaść na ulice razem z powodzią szkła i odłamków. Dla samej sceny ataku żywiołu warto obejrzeć film z 2009 roku, w którym główną rolę gra Ha Ji-won, polskim widzom znana przede wszystkim z roli cesarzowej Ki. Gdy grana przez nią Gang Yeon-heui walczy, by nie utonąć w płynącej portową ulicą rzece błota, inny z bohaterów walczy o przetrwanie na wspomnianym Diamentowym Moście i choć akurat ten fragment posiada duży potencjał komiczny (tak łączyć te dwa odległe elementy potrafią chyba tylko Azjaci), scena zagłady wspaniałej perły architektury robi piorunujące wrażenie.
Siłą koreańskiego kina jest swoista międzygatunkowość. „Pociąg do Pusan” na swój sposób jest filmem katastroficznym. Oglądamy bohaterów, którzy uwięzieni na niewielkiej, choć ruchomej, przestrzeni stawić muszą czoła klęsce żywiołowej. Widzimy zderzenia różnych typów charakterów i obserwujemy przemianę bohaterów. Egoizm zmienia się w przyjaźń, lub eksploduje w sposób przerażający niemniej od rozgrywającej się w koło rzezi, powstają więzi między obcymi sobie dotąd ludźmi. Gardzący specjalistą od funduszy prosty, lecz poczciwy osiłek powierzy mu pod opiekę swoją ciężarną żonę, sam opiekując się przez spory fragment filmu jego małą córeczką. Chłopak ze szkolnej drużyny baseballowej w obliczu narastającej grozy z pełnym poświęceniem pokocha obojętną mu dotąd namolną cheerleaderkę. Ale akurat elementów szkolnego, czy jakiegokolwiek innego romansu tu nie znajdziemy.
Plakat „Pociągu do Pusan” na pierwszym planie przedstawia uciekających pośród płonącego dworca bohaterów. Dopiero po chwili zauważyć można, że prawdziwym zagrożeniem nie jest ogień, lecz dziwne postacie, kryjące się kilkanaście kroków za nimi. Tu dochodzimy do sprawy najważniejszej – „Train to Busan” to film o zombie. Siłacz (grany przez jednego z bardziej charakterystycznych koreańskich aktorów, Ma Dong-seoka) z pyskatą żoną w ciąży, biały kołnierzyk świeżo po rozwodzie, w przeddzień urodzin córeczki wiozący ją na spotkanie z matką, szkolna drużyna z jedną fanką i cała galeria innych postaci, z których ważną rolę odegrają jeszcze tajemniczy mężczyzna o wyglądzie bezdomnego i dwie siostry na emeryturze, spotkają się na pokładzie supernowoczesnego, eleganckiego pociągu, przemierzającego Koreę. Gdy tylko bohaterowie znajdą się w przedziałach, a pociąg ruszy, dziewczynka zauważy, że na peronie ktoś rzucił się na człowieka i przegryzł mu gardło, jednak nikt poza nią nie zwróci na to uwagi. Obrazy za oknem zmieniają się przecież tak szybko…
Pierwsza zarażona przedostanie się do składu jeszcze na dworcu, tuż przed gwizdkiem konduktora, by gdzieś w przejściu między wagonami stracić resztę człowieczeństwa i zabić przerażoną jej stanem stewardessę. Później zagłada rozpędzi się niczym sam pociąg, obejmując kolejne wagony. Pierwszy dworzec na trasie, mający być wybawieniem, okazuje się jedynie przypieczętowaniem koszmaru – na zewnątrz zainfekowani są już wszyscy. Wściekli, pokrwawieni, agresywni i przeraźliwie bezmyślni polują na nielicznych ocalałych, którzy po ugryzieniu dołączają do tej upiornej armii. Wszystko rozgrywa się w znanym schemacie, jednak siła filmu tkwi we wszystkim, co zostało do niego dobudowane – w dużym rozmachu, ciekawym i wiarygodnym tle psychologicznym bohaterów, grze na emocjach widza, która, mimo uciekania się do ogranych chwytów (kto nie będzie kibicować małej dziewczynce otoczonej przez monstra?) wciąga i każe wybaczyć to, co w filmie wtórne. Niektórzy bohaterowie będą skłonni do poświęceń, nawet tych największych. Kilku z nich, jak biały kołnierzyk, dopiero w trakcie szaleńczej jazdy w sobie tę skłonność wyrobi. Ważną, choć rzadko pokazywaną figurą będzie konduktor, jak możemy się domyślać, chrześcijanin (w jednej z końcowych scen polecający ocalałych podróżnych Bożej opiece), do końca odpowiedzialny za swoich pasażerów. Nie zabraknie też czarnego charakteru, pewnego siebie szefa firmy transportowej, który dla zyskaniu kilku minut przewagi nad żywymi trupami, gotów jest poświęcić życie każdego, kto znajdzie się w zasięgu ręki.
Krytycy (trzeba przyznać, że nieliczni) nazywają „Pociąg…” „<<Snowpiercerem>> z zombie”. Faktycznie, nie sposób uciec od pewnych skojarzeń z międzynarodowym przebojem z 2013 roku w reżyserii Koreańczyka Bong Joon-ho. Film Bonga, zrealizowany na podstawie komiksu, opowiadał o pociągu, w którym jedyni ocaleni ludzie podróżowali przez świat skuty lodem, zaś ich pociąg stał się własnym światem-miniaturą, podzielonym na kasty, z własnym aparatem terroru, autorytarną władzą, quasi-religijnym kultem jednostki i podskórną rebelią. U Yeon Sang-Ho tego wszystkiego nie ma, mamy jednak kojarzące się ze „Snowpiercerem” sceny przedzierania się przez kolejne wagony, pełne tym razem nie zbrojnych sił władzy, lecz krwiożerczych zombie. „Train to Busan” zbiera zresztą lepsze recenzje, może dlatego, że nie jest tak nachalnie promowany poprzez porównanie do światowych arcydzieł, takich, jak „Łowca androidów” i „Matrix”.
Chyba bardziej doceniony został u nas inny film Bog Yoon-ho, „Potwór”, często przypominany przez telewizję monster movie, który ze „Snowpiercerem” łączy istotny element obsady, w obu obrazach para Kang Ho-song i Ko Ah-sung występuje jako ojciec i córka, tyle, że w drugim, międzynarodowym filmie są oni jedynymi widocznymi dłużej na ekranie aktorami z Korei. „Potwór” był również, w przeciwieństwie do „Snowpiercera” dziełem autentycznie przełomowym, bardzo popularnym w swoim regionie świata i zdecydowanym rekordzistą kinowej frekwencji w swojej ojczyźnie. Być może swą popularność zawdzięczał połączeniu horroru z poruszającą opowieścią o więziach rodzinnych, lecz także krytyką przemian społecznych w Korei i politycznej oraz militarnej zależności od Amerykanów.
Ten ostatni wątek mocno eksploatuje inny koreański przebój, mniej u nas znana „Grypa” (Tytuł koreański „Gam-gi”, tytuł międzynarodowy „Flu”) Kima Sung-su. W tym filmie, noszącym zresztą pewne cechy propagandy, przystojny i mądry prezydent swój naród ochronić musi nie tylko przed zbierającą śmiertelne żniwo chorobą, lecz również przez Amerykanami, wysyłającymi na chorych bombowce, by uniemożliwić rozprzestrzenianie się wirusa. „Grypa” robi wrażenie, czasami wychodzi w niej swoista azjatycka bezkompromisowość, nie wydaje mi się, by zachodni twórcy zdecydowali się na niektóre, co bardziej nieprzyjemne sceny, jest to jednak inna liga, niż „Tsunami” czy „Pociąg do Pusan”. Bliżej jej do innego koreańskiego dramatu katastroficznego, „Yeongasi” (na Zachodzie pod tytułem „Deranged”, czyli „Obłąkani”) Parka Yeong-woo. Park kreśli obraz kraju, pustoszonego przez zmutowanego zwierzęcego pasożyta atakującego i zabijającego ludzi, wyhodowanego przez grupę chciwych naukowców z zamkniętego ośrodka badawczego korporacji farmaceutycznej.
Jeśli jednak szukać odniesień kolejowych, „Pociąg do Pusan” budzi skojarzenia z jeszcze jednym, poza „Snowpiercerem”, filmem. To, wydany wiele lat temu również w Polsce, na fali chwilowego zainteresowania azjatyckim horrorem, wywołanego przez „Ringu”, horror „Redeye” (2005, reż. Kim Dong-bin). Ten trochę zapomniany obraz przywodził na myśl kolejowe opowiadania naszego własnego przedwojennego prekursora horroru, Stefana Grabińskiego. Pociąg, którego jeden z wagonów przed laty brał udział w katastrofie kolejowej, wyrusza w swój ostatni kurs. Jako stewardessa zaczyna w nim prace dziewczyna, której ojciec zginął w tamtym wypadku. Nowoczesne wagony stopniowo zmieniają się w czarne, wypalone blaszane pudła, a żywi pasażerowie mieszają się z duchami ofiar. Historia sprzed lat nie znalazła bowiem dotąd jeszcze swojego zakończenia.
Koreańczykom przytrafiły się też wcześniej dwie bardzo dobre etiudy na temat zombie, znakomita satyra społeczna „Brave new world” Yim Il-sunga, współtworząca film „Księga zagłady” („Doomsday Book”, 2012), będąca zresztą czymś w rodzaju koreańskiego kina w pigułce i rasowy horror „Ambulans w strefie śmierci” braci Kim ze zbioru nowel filmowych „Horror stories”. Wróćmy jednak do naszego pociągu, pełnego zombie.
„Pociąg do Pusan” to fabularny debiut Yeon Sang-ho, reżysera, wcześniej specjalizującego się w ponurych krótko- i pełnometrażowych animacji, z których warto zwrócić uwagę na film „The Fake” z 2013 roku, opowieści o mieszkańcach małej wsi, oszukanych przez fałszywą wspólnotę religijną. Z pierwszego zmierzenia się z pracą za kamerą i z żywymi aktorami Yeon wyszedł zwycięsko, jednak uzupełnił główny film animowanym prequelem „Seul Station”, który w kinach pojawił się już miesiąc po premierze „Pociągu”. Wielka popularność tego ostatniego pozwala mieć nadzieję, że zobaczymy kiedyś ten film również w Polsce, zanim jeszcze wezmą się za niego zachodnie kinematografie. Czy są Państwo gotowi na tę podróż?
Artykuł ukazał się w listopadowym numerze miesięcznika "Nowe Państwo". "Train to Pusan" wejdzie na polskie ekrany jako "Zombie Express" 20 stycznia przyszłego roku. Swoją wersję (po co?) nakręcą ostatecznie Amerykanie.