Elena Guro
MiniaTurki. Wiersze. Westchnienia…
DZIECINNY PORANEK
Pod oknem krzewiły się bujnie kwiaty dmuchawca. Poranek robił się wtedy, gdy jaskier podniósł żółtą głowę. Migoczące filiżaneczki opanowywały łąkę. Filiżaneczki skubały jaskier i inne kwiaty, niebieskie, nakrywały stół do herbaty. Z promieni ponad grunt wzlatywał bąk.
Chodziliśmy na wojaczkę z ciemnymi świerkami: zwyciężał mały i biały dzbanuszek. O tej porze w domu z półek wyrastały grzyby, grzyby z drewna, polakierowane i z czerwonymi kapeluszami. Gdy zauważały to, w pokoju do tańcowania zabierały się żółte krzesełka wyplatane ze słomy.
I zaczynaliśmy bawić się w puszczanie zajączków. Pragnęliśmy złapać krzaczastą, żółtawą plamę słońca i włożyć ją do sosnowej szafy. Goniliśmy i ganialiśmy za nią i nie byliśmy w stanie jej złowić. Tak uganialiśmy się podle słonecznych okien aż do śniadania.
A ze świerkowej szafy jasnymi łzami ściekała żywica.
PRZEDWIOŚNIE
Już po raz drugi wychodzę z pokoju i wchodzę na jasną, długą, wzburzoną ulicę: nie mogę usiedzieć w domu, gdyż w pokoju zrobiło się znienacka zbyt biało i za jasno i zbyt ciasno.
Dopóki tutaj kładł się gorący krąg światła lampy, można było opuszczać żaluzje, i na krótko dzień w dzień siedzieć przed stosem kartek i bez ustanku gapić się na wciąż ten sam wypolerowany i pokryty kurzem brzeg stołu. Teraz jednak coś się tutaj pojawiło, a wraz z tym pojawieniem się niemożliwe jest pozostawanie bez ruchu.
Występujesz do przodu szybkimi krokami. Głowa jest pusta: krąży w niej jasna pustka słońca. Przez żyły przeciąga znużenie. Ustępujące, śpiewa w dali ruchu drogowego. Bursztynowy odblask pada na ulicę. W powietrzu niespodzianki spotkań i zniknięć.
Bez pośpiechu przechadza się oficer i dama — on nieco pochylony — uśmiechają się do siebie. Ona trochę za mocno przechylona do przodu. Rozwodnione złoto drży na ziemi. W błyszczących kałużach litery szyldów i delikatne, złociste smugi. Całym ciałem pada i podnosi się słabnące, z lekka bolejące. Oficer i dama skręcają i znikają za rogiem. Kwiaty w ogromnym, szklanym „carreau”. Białe przejrzyście porcelanowe cyklameny, pomarszczony aksamit, ciemne fiołki.
Nizza, fleurs de Nice… Coś delikatnego, jak wyraziste oczy… Nizza. Gdy nie było sroższego mrozu, półletnie postaci; spotkania, spojrzenia, niewypowiedziane słowa. Półpytanie w szarych kałużach. Chore; nogi zawinięte w tygrysią skórę. Pan w angielskim filcu. Kolorowe zdjęcia, bukiety. Daziaro, Włochy. Sprzedawca w kolorowym krawacie wymienia rzeczy w gablocie. Gołą głowę owiewa leciutki wiatr. Otwarta młoda szyja w kołnierzu. Przy szerokich szklanych drzwiach oczekuje się kogoś w błyszczącym czarnym powozie. Szyby drzwi, złociste, drżą w oczekiwaniu. Echa w wieczornym oddaleniu.
Leciutko, lekko i szybko i zwinnie idzie się do przodu. Drobna, kędzierzawa dziewczyna, z zakupami w dłoniach; dzieci wpadają w wiosenne usposobienie. Sklep. Dlaczego nie iść do sklepu? Kupię jakiś drobiazg za 10 – 5 kopiejek. W mroku błyska zakątek tajemniczego, obcego życia: duże ręce młodzieńca, białe, trzymają utarg. Posiadacze, ich marzenia: uprawiają handel, ich sklep jest ich ulubioną dojną krową, marzą o zaprzestaniu handlowania; wieczorny wypoczynek, na przedmieściach, powrót, herbata w delikatnych omroczach. Ich przyszłość, ich marzenia — delikatnie, subtelnie sączą się rzeczy i zyski.
Półciemno. Kupuję małego czerwonego grzyba z drewna.
Tuż obok przechodzi żebrak. Wielki czerwony kapelusz z drewna płonie wszakże w dłoni jak jagoda, sprawia wrażenie czegoś dobrego i małego: daję mu dwie kopiejki, pięć byłoby dla mnie za dużo, przepije je przecież tylko, dwie natomiast… Jest przecież dobrodusznie stary i zakłopotany.
Obok bezszelestnie i ulotnie na bladej twarzy, pod cieniem futra, bezdennie chorobliwe szare oczy.
Ulice wiją się przez miasto bez końca i początku. Okna. Krople. Gzymsy. Koty. Gołębie. Wszystko toczy się do przodu, zamyka się, otwiera się. Nawrót na powrocie. Odblask, przytłumione głosy, tajemnice, ułomki nieznanych myśli, kwiaty i rozmowy.
Spokojnie zawracam do domu. W tyle podwórza gra katarynka.
Lekka pustka w pokoju z wiosennym ożywieniem. Śmieszki przeciągają między porozdzielanymi meblami. Dotknięcia powietrznych palców. Śmieją się oparcia krzeseł.
Przemija niewyraźna godzina wyczerpania. Z podwórza wdziera się łagodny szum. Ulica napiera na okno. Teraz w kwiaciarni drętwieją kwiaty. Ciągnie na ulicę. Nie! To głupie, wciąż wychodzić i zawracać…
Znam to, co zgania mnie z tapczanu i niesie w niemy szum dalekich, obcych tajemnic i poruszeń.
Przejść tylko przez dwie ulice, aby rzucić spojrzeniem na okno kwiaciarni.
Okna błękitnieją. Jeszcze raz wyjść i popatrzeć na miasto?
Nie, nie pozostanę w domu: już ulice robią się przejrzyście błękitne. Wyglądają takie, jakie są! Coś się stało z szyldami nad znanymi sklepami. Wypijam mleko i wychodzę.
Przez ulice idzie coś szarego i łagodnie muska przedmioty. Takie są długie zmierzchy przedwiośnia. Ruch przemieszcza się do przodu. Szare kałuże. Puste wilgotne kamienie. W dali zaś zatraca się koniec drogi. A tam? Dalej? Gdzie ulica przecina się z aleją?
Można iść jeszcze dalej i dalej; obojętnie, gdzie się zawróci. W nogach i plecach zmęczenie. Jeszcze trochę! Tylko do tego wyśmienitego sklepu galanteryjnego. Nuże. Tylko tam! — I trochę pogapić się w okno. Grzebienie, łańcuszki… Z frontu, na rogu błyszczy biało skraj szyldu: „Mleczarnia” — Jeszcze trochę. Błękitnymi literami — „Mleczarnia”; to przypomina wiosnę. Półbłękitnymi, pustymi, czystymi wiosennym ożywieniem, wymytymi do czysta. Jest mokro. Lekko powiewa… — I jasno. — Sklep papierniczy. Można by jeszcze popatrzeć na paczki ołówków wystawionych w oknie — drobnostki. — Zachowywać się tak, jakby się oglądało, postać chwilę.
Bokiem przechodzi stara panna, samotna, czysta, osobliwie oryginalna; takie są tylko niezależne samotne.
Lekkie, ledwo czegoś dotykające myśli. Wzdłuż muru milczące czterokątne ślepe nisze, za niszami, w każdej z osobna leży cień — t o nie jest ważne; po twarzy czerwonego muru państwowej budowli pełznie coś, milczy i myśli o…
— I tędy prawdopodobnie przechodził uczeń konserwatorium, u siebie w domu będzie ćwiczył długo czyste, chłodne, dziecięce gamy.
Obok komicznym krokiem idzie nauczycielka, nogi rozpychają zbyt krótką suknię. Przy murze plama po ekwipażu.
— Cóż więc? — Jeszcze dalej? Iść wciąż bez ustanku? Już bolą nogi. Jeszcze raz zawracam, idę przez te same ulice, bez zerkania na prawo lub lewo, i skręcam we właściwym miejscu. Coś czystego i podniecającego ciągnie za mną aż do drzwi mego pokoju. W pokoju coś jasnobłękitnego ślizga się po jasnych, białych ścianach.
Tylko szybka przebieranka i rzucanie się do łóżka. Zasypiając ze zmęczenia, czuję: okna błękitnieją. Wszystko rozpływa się. Rozkosznie bolą nogi. Gdzieś gra katarynka.
NOC
Rosa pojawiała się nocą. Niebo poszerzało swe kręgi. Cicho siąpił deszcz. Nie — to drobniutkimi kropelkami kichała mgła. Błyszcząc wisiały na latarniach pąki prawie niewidzialnego ogrodu. Wysyp wiosny. Dusza z trudem dawała temu wiarę, wydawała się zupełnie obnażona, bardzo głęboko zatem ufała wszystkim. Każdy mógłby ją zranić, gdyby tajemnicy nocy nie trzymała pod korcem. Przyszła wraz z wiosną. Wzbijał się dym. Zionęło ziemią. Lekko mżył deszcz.
Dreszcz deszcz, deszcz dreszcz
przemży, przemży
dreszcz deszcz — deszcz dreszcz, wiatr bez sprężyn —
węży wiatr, szept wśród wzruszeń —
tako gwarzą sobie drzewne dusze.
Elena Guro. 1877 – 1913. Malarka, poetka, odkrywczyni talentów, m. in. W. Chlebnikowa. Wraz ze swym mężem Michaiłem Matjuszinem (1861 – 1934), malarzem i kompozytorem, studiowała w prywatnej szkole artystycznej J. Swanzewa. Zorientowana na kubizm i futuryzm. Po latach zapomnienia jej twórczość zaczyna nabierać znaczenia, i Gennadij Aigi, rosyjski kandydat do literackiej nagrody Nobla, uważa ją za trzecią poetkę rosyjską XX wieku. Za życia opublikowała trzy książki: Katarynka (1909), Jesienne rozmarzenia (1912), Niebiańskie wielbłądziątka (1914). W polskich przekładach ukazał się dotychczas jeden jej utwór w antologii Wiktora Woroszylskiego pt. Moi Moskale (2009) i parę moich tłumaczeń w gdańskim piśmie Migotania. Przejaśnienia, nr 41.
Wybrał i przełożył Andrzej Pańta
MiniaTurki. Wiersze. Westchnienia…
DZIECINNY PORANEK
Pod oknem krzewiły się bujnie kwiaty dmuchawca. Poranek robił się wtedy, gdy jaskier podniósł żółtą głowę. Migoczące filiżaneczki opanowywały łąkę. Filiżaneczki skubały jaskier i inne kwiaty, niebieskie, nakrywały stół do herbaty. Z promieni ponad grunt wzlatywał bąk.
Chodziliśmy na wojaczkę z ciemnymi świerkami: zwyciężał mały i biały dzbanuszek. O tej porze w domu z półek wyrastały grzyby, grzyby z drewna, polakierowane i z czerwonymi kapeluszami. Gdy zauważały to, w pokoju do tańcowania zabierały się żółte krzesełka wyplatane ze słomy.
I zaczynaliśmy bawić się w puszczanie zajączków. Pragnęliśmy złapać krzaczastą, żółtawą plamę słońca i włożyć ją do sosnowej szafy. Goniliśmy i ganialiśmy za nią i nie byliśmy w stanie jej złowić. Tak uganialiśmy się podle słonecznych okien aż do śniadania.
A ze świerkowej szafy jasnymi łzami ściekała żywica.
PRZEDWIOŚNIE
Już po raz drugi wychodzę z pokoju i wchodzę na jasną, długą, wzburzoną ulicę: nie mogę usiedzieć w domu, gdyż w pokoju zrobiło się znienacka zbyt biało i za jasno i zbyt ciasno.
Dopóki tutaj kładł się gorący krąg światła lampy, można było opuszczać żaluzje, i na krótko dzień w dzień siedzieć przed stosem kartek i bez ustanku gapić się na wciąż ten sam wypolerowany i pokryty kurzem brzeg stołu. Teraz jednak coś się tutaj pojawiło, a wraz z tym pojawieniem się niemożliwe jest pozostawanie bez ruchu.
Występujesz do przodu szybkimi krokami. Głowa jest pusta: krąży w niej jasna pustka słońca. Przez żyły przeciąga znużenie. Ustępujące, śpiewa w dali ruchu drogowego. Bursztynowy odblask pada na ulicę. W powietrzu niespodzianki spotkań i zniknięć.
Bez pośpiechu przechadza się oficer i dama — on nieco pochylony — uśmiechają się do siebie. Ona trochę za mocno przechylona do przodu. Rozwodnione złoto drży na ziemi. W błyszczących kałużach litery szyldów i delikatne, złociste smugi. Całym ciałem pada i podnosi się słabnące, z lekka bolejące. Oficer i dama skręcają i znikają za rogiem. Kwiaty w ogromnym, szklanym „carreau”. Białe przejrzyście porcelanowe cyklameny, pomarszczony aksamit, ciemne fiołki.
Nizza, fleurs de Nice… Coś delikatnego, jak wyraziste oczy… Nizza. Gdy nie było sroższego mrozu, półletnie postaci; spotkania, spojrzenia, niewypowiedziane słowa. Półpytanie w szarych kałużach. Chore; nogi zawinięte w tygrysią skórę. Pan w angielskim filcu. Kolorowe zdjęcia, bukiety. Daziaro, Włochy. Sprzedawca w kolorowym krawacie wymienia rzeczy w gablocie. Gołą głowę owiewa leciutki wiatr. Otwarta młoda szyja w kołnierzu. Przy szerokich szklanych drzwiach oczekuje się kogoś w błyszczącym czarnym powozie. Szyby drzwi, złociste, drżą w oczekiwaniu. Echa w wieczornym oddaleniu.
Leciutko, lekko i szybko i zwinnie idzie się do przodu. Drobna, kędzierzawa dziewczyna, z zakupami w dłoniach; dzieci wpadają w wiosenne usposobienie. Sklep. Dlaczego nie iść do sklepu? Kupię jakiś drobiazg za 10 – 5 kopiejek. W mroku błyska zakątek tajemniczego, obcego życia: duże ręce młodzieńca, białe, trzymają utarg. Posiadacze, ich marzenia: uprawiają handel, ich sklep jest ich ulubioną dojną krową, marzą o zaprzestaniu handlowania; wieczorny wypoczynek, na przedmieściach, powrót, herbata w delikatnych omroczach. Ich przyszłość, ich marzenia — delikatnie, subtelnie sączą się rzeczy i zyski.
Półciemno. Kupuję małego czerwonego grzyba z drewna.
Tuż obok przechodzi żebrak. Wielki czerwony kapelusz z drewna płonie wszakże w dłoni jak jagoda, sprawia wrażenie czegoś dobrego i małego: daję mu dwie kopiejki, pięć byłoby dla mnie za dużo, przepije je przecież tylko, dwie natomiast… Jest przecież dobrodusznie stary i zakłopotany.
Obok bezszelestnie i ulotnie na bladej twarzy, pod cieniem futra, bezdennie chorobliwe szare oczy.
Ulice wiją się przez miasto bez końca i początku. Okna. Krople. Gzymsy. Koty. Gołębie. Wszystko toczy się do przodu, zamyka się, otwiera się. Nawrót na powrocie. Odblask, przytłumione głosy, tajemnice, ułomki nieznanych myśli, kwiaty i rozmowy.
Spokojnie zawracam do domu. W tyle podwórza gra katarynka.
Lekka pustka w pokoju z wiosennym ożywieniem. Śmieszki przeciągają między porozdzielanymi meblami. Dotknięcia powietrznych palców. Śmieją się oparcia krzeseł.
Przemija niewyraźna godzina wyczerpania. Z podwórza wdziera się łagodny szum. Ulica napiera na okno. Teraz w kwiaciarni drętwieją kwiaty. Ciągnie na ulicę. Nie! To głupie, wciąż wychodzić i zawracać…
Znam to, co zgania mnie z tapczanu i niesie w niemy szum dalekich, obcych tajemnic i poruszeń.
Przejść tylko przez dwie ulice, aby rzucić spojrzeniem na okno kwiaciarni.
Okna błękitnieją. Jeszcze raz wyjść i popatrzeć na miasto?
Nie, nie pozostanę w domu: już ulice robią się przejrzyście błękitne. Wyglądają takie, jakie są! Coś się stało z szyldami nad znanymi sklepami. Wypijam mleko i wychodzę.
Przez ulice idzie coś szarego i łagodnie muska przedmioty. Takie są długie zmierzchy przedwiośnia. Ruch przemieszcza się do przodu. Szare kałuże. Puste wilgotne kamienie. W dali zaś zatraca się koniec drogi. A tam? Dalej? Gdzie ulica przecina się z aleją?
Można iść jeszcze dalej i dalej; obojętnie, gdzie się zawróci. W nogach i plecach zmęczenie. Jeszcze trochę! Tylko do tego wyśmienitego sklepu galanteryjnego. Nuże. Tylko tam! — I trochę pogapić się w okno. Grzebienie, łańcuszki… Z frontu, na rogu błyszczy biało skraj szyldu: „Mleczarnia” — Jeszcze trochę. Błękitnymi literami — „Mleczarnia”; to przypomina wiosnę. Półbłękitnymi, pustymi, czystymi wiosennym ożywieniem, wymytymi do czysta. Jest mokro. Lekko powiewa… — I jasno. — Sklep papierniczy. Można by jeszcze popatrzeć na paczki ołówków wystawionych w oknie — drobnostki. — Zachowywać się tak, jakby się oglądało, postać chwilę.
Bokiem przechodzi stara panna, samotna, czysta, osobliwie oryginalna; takie są tylko niezależne samotne.
Lekkie, ledwo czegoś dotykające myśli. Wzdłuż muru milczące czterokątne ślepe nisze, za niszami, w każdej z osobna leży cień — t o nie jest ważne; po twarzy czerwonego muru państwowej budowli pełznie coś, milczy i myśli o…
— I tędy prawdopodobnie przechodził uczeń konserwatorium, u siebie w domu będzie ćwiczył długo czyste, chłodne, dziecięce gamy.
Obok komicznym krokiem idzie nauczycielka, nogi rozpychają zbyt krótką suknię. Przy murze plama po ekwipażu.
— Cóż więc? — Jeszcze dalej? Iść wciąż bez ustanku? Już bolą nogi. Jeszcze raz zawracam, idę przez te same ulice, bez zerkania na prawo lub lewo, i skręcam we właściwym miejscu. Coś czystego i podniecającego ciągnie za mną aż do drzwi mego pokoju. W pokoju coś jasnobłękitnego ślizga się po jasnych, białych ścianach.
Tylko szybka przebieranka i rzucanie się do łóżka. Zasypiając ze zmęczenia, czuję: okna błękitnieją. Wszystko rozpływa się. Rozkosznie bolą nogi. Gdzieś gra katarynka.
NOC
Rosa pojawiała się nocą. Niebo poszerzało swe kręgi. Cicho siąpił deszcz. Nie — to drobniutkimi kropelkami kichała mgła. Błyszcząc wisiały na latarniach pąki prawie niewidzialnego ogrodu. Wysyp wiosny. Dusza z trudem dawała temu wiarę, wydawała się zupełnie obnażona, bardzo głęboko zatem ufała wszystkim. Każdy mógłby ją zranić, gdyby tajemnicy nocy nie trzymała pod korcem. Przyszła wraz z wiosną. Wzbijał się dym. Zionęło ziemią. Lekko mżył deszcz.
Dreszcz deszcz, deszcz dreszcz
przemży, przemży
dreszcz deszcz — deszcz dreszcz, wiatr bez sprężyn —
węży wiatr, szept wśród wzruszeń —
tako gwarzą sobie drzewne dusze.
Elena Guro. 1877 – 1913. Malarka, poetka, odkrywczyni talentów, m. in. W. Chlebnikowa. Wraz ze swym mężem Michaiłem Matjuszinem (1861 – 1934), malarzem i kompozytorem, studiowała w prywatnej szkole artystycznej J. Swanzewa. Zorientowana na kubizm i futuryzm. Po latach zapomnienia jej twórczość zaczyna nabierać znaczenia, i Gennadij Aigi, rosyjski kandydat do literackiej nagrody Nobla, uważa ją za trzecią poetkę rosyjską XX wieku. Za życia opublikowała trzy książki: Katarynka (1909), Jesienne rozmarzenia (1912), Niebiańskie wielbłądziątka (1914). W polskich przekładach ukazał się dotychczas jeden jej utwór w antologii Wiktora Woroszylskiego pt. Moi Moskale (2009) i parę moich tłumaczeń w gdańskim piśmie Migotania. Przejaśnienia, nr 41.
Wybrał i przełożył Andrzej Pańta
(2)
2 Comments
@A. Pańta
25 June, 2014 - 21:16
Pzdr, Hun
"...And what do you burn, apart from witches? - More witches!..."
@A. Pańta
26 June, 2014 - 00:59
Dziękujemy i czekamy na kolejne odcinki z serii kultury.
Pozdrawiam.
p.s.
Ilustracja to obraz Eleny Guro.
Cytat:
Jeśli będziecie żądać tylko posłuszeństwa, to zgromadzicie wokół siebie samych durniów.
Empedokles