Stanisław Lem zaopiniował temat w sposób następujący:
Stor Trek człekokształtny i rysowany: wszyscy w bluzkach kolorowych, których nigdy prać nie trza (jakoż i nie piorą), nikt do wychodka nie musi (jakoż i nie chodzą), guziki naciskają i straszne różne potwory ogniorzygne ich atakują, ale nic nie będzie, reżyser nie pozwoli, żyć musi i stałych dochodów potrzebuje i to mnie uspokaja,(...)
Tym razem idzie mi o coś innego, mianowicie o to, skąd się bierze obecnie mój pesymizm w kwestii „humanoidalnych cywilizacji pozaziemskich”, czyli — bardziej „marzycielsko” — poszukiwania (sądzę, że daremnego) „braci kosmicznych w rozumie”. W naszym ludzkim rozumie, to trzeba pojmować niejako „samo przez się”, nie tylko dlatego, że trudzący się dla mamony, publiczności i telewizji Amerykanie wpychają na wszystkie miski satelitarne świata i we wszystkie kable na raz — tłok rzekomo panujących w kosmosie humanoidalnych ras, co się tak od siebie różnią, że jedni mają nosy rowkowane, inni olbrzymie uszy, albo noszą się w zbrojach à la imperium starorzymskie i pojawiają się z lubością w Star Treku na zasadzie „tu wlata, tam wylata, aqua destilata”. Traktowanie telewidzów jako kretynów wirtualnych, których możliwie prędko i definitywnie trzeba przekształcić w kretynów realnych, ta tak zacna aktywność zasługuje na przekleństwo osobno.
Swoja drogą jakby wrzucić jakiś felieton Lema na Salon to by się podniosła wrzawa straszliwa. Kolega Boba rozdarłby szaty z powodu ogólnej lekkości pióra i wielotematyczności. Forma takiego wywodu jest taka, żeby przypierniczyć komu się da, najlepiej jednym wtrąconym zdaniem. Tymczasem naród wyraźnie się zawiesza w takiej sytuacji. Weźmy moich Trzech Muszkieterów, których jest czterech. Ileż tu jest możliwości interpretacyjnych? A jakie wieloznaczności? Wyuczony w szkole wstępu, rozwinięcia i zakończenia będzie się ich potem trzymał jak pijany płotu. Dlatego też celowo nie daję pierwszego punktu w moich wpisach. Punkt drugi jest bowiem graficznym przedstawieniem zwrotu "a po drugie". Możesz powiedzieć "a po drugie" nie mówiąc wcześniej "a po pierwsze". A że rozpoczęcie tekstu jedynka, czy słowem "wstęp" powodować może problemy z zajawkami, to inna inszość. Automat wrzuca początek pierwszego akapitu i jak tam jest tylko "I" to na tym poprzestaje. Wracam jednak do naszych baranów w wydaniu ko(s)micznym:
SPOILERa nie będzie, bo i nie ma do czego:
II
Jak wiadomo nie ma pokazanego stanu nieważkości, bo byłoby to za drogie. Podobnie wszędzie jest ziemskie ciążenie. Teleportację wprowadzili też z powodu cięcia kosztów: inaczej trzeba by pokazywać w kółko jakieś promy, wahadłowce latające na planety itp. Pomysł, że jakieś przedwieczne ufoki zaprojektowały prototypy różnych humanoidów tłumaczy, dlaczego różne rasy kosmiczne są do siebie podobne Krzyżowanie się różnych tam kosmitów z nami i ze sobą zostało podobnie zaprojektowane odgórnie. Dlatego wystarczy pomalować aktorów, dokleić im jakieś grzebienie i rogi, czy tam ostre brwi i spiczaste uszy. Budżet to budżet. Ale przez te zabiegi nie mamy kontaktu ludzi z ufokami, ale ludzi z ludźmi. Zostajemy na naszym grajdole cały czas, tylko przeniesionym w kosmos. I w roku 2009 zrobili reset Star Treka, wyreżyserowany przez JJ Abramsa, znanego z Przebudzenia Mocy. Dobrze, że owo Przebudzenie zostało oparte na Nowej Nadziei, bo jak już Abrams coś wymyśli to tylko siąść i płakać:
Początkowa bitwa Star Treka z 2009 roku jest nawet lepsza fabularnie niż start Ostatniego Jedi. Ten cały poród ma sens, bo lecą nie wiadomo ile, nie da się odesłać matki na porodówkę, walka może go przyśpieszyć. Stres jednak jest. Ale ten patos, który mu towarzyszy jest niemożliwy do wytrzymania. Tata leci taranem, bo autopilot nie działa, rozmawia z matulą i ustalają imię dziecka. Weźcie. Że tam własną piersią je osłania to jest jednak bardzo OK.
I dlaczego nic nie mogą robić od razu tylko muszą się przygotowywać zawsze? Przygotowują się do tego i owego i nigdy nie zdążają. Trzymanie widza w napięciu to ma być?
Dalej jest o młodym Kirku juniorze, który widać że w rodzinie niepełnej się chowa. No nieważne. Dalej dostaje propozycję wstąpienia do floty i zostania kapitanem. Ile oni mają tych statków że robią jakiegoś leszcza bez doświadczenia kapitanem? Weźcie. I cała załoga leszczy?
Oś fabularna jak widzę opiera są na podróży w czasie i wszechświatach równoległych. Dlaczego ten konkretny wszechświat równoległy jest ważniejszy niż inne wszechświaty? Ten górniczy statek skoro wrócił to mógł dać swoim cynk o supernowej. Dowódca to jakiś patol bo przypiernicza się do Spocka z mordą, zamiast do supernowej się przypierniczyć. Itp itd. Mundurki głupawe mają te naziemne.
III
Młody Kirk, o którym mowa, urodzony w ogniu bitwy gwiezdnej jest pokazany jako osobnik niezrównoważony emocjonalnie. Jako dziecko o mało nie zabija się autem, jako młodzieniec szuka dymu i dostaje po ryju. Te cechy sprawiają, że oferują mu przyjęcie do floty. Tylko że zadymiarstwo to nic niezwykłego, sam znam paru gości z takimi skłonnościami. W każdym razie widzimy, jak się zmienia w czasie trwania filmu, rozwija. I ten wątek, chociaż poprowadzony nieudolnie, jakoś trzyma ten film. Coś tam robi, biega, kombinuje. jest to pewien plus. Jest lepiej zorganizowanym bohaterem niż Rey starwarsowa. Nie jest idealny, popełnia błędy, ma mentorzycę, takie podstawy zachowali. Spock za to występuje w dwóch osobach i jest zrobiony źle.
Nie wiadomo zatem w ogóle, jak ocenić ten poroniony płód sztuki filmowej. Zastanawiam się poważnie, czy teoria spiskowa nie znajduje zastosowania tutaj i czy selekcja negatywna nie obowiązuje w Hollywood: preferują beznadziejnych scenarzystów. Tak to efekty by mogły być, Kirk by mógł być ale historia bez sensu. Tylko momentami ta ich szarpanina wciąga. I tu powinienem napisać coś o drugim filmie, który jest jeszcze gorszy niż ten, ale nie mam przekonania. Star Trek z Łysym (Piccardem) to były przygody jakiejś w miarę ogarniętej grupy ludzi. Wyidealizowany obraz ateistycznego etosu astrobadacza. Ideał humanizmu hiperprzestrzennego. Wszystko to kompletnie nierealne, ludzie zamknięci na tak niewielkiej przestrzeni, nie mający nic sensownego do roboty przez większość czasu zajmuję się piciem, ruchaniem, wytwarzaniem narkotyków, żrą się ze sobą itp. Słowem - szajba im odbija a wzajemne animozje rosną. Mówią nam o tym relacje z wypraw w Himalaje, długich rejsów żaglowych itp. Ale niech mają. W nowym ST mamy bandę nieogarów kompletnych połączoną z sztampowymi wątkami wojskowych ogarniętych pragnieniem wojny, jakiś spisków i innych takich. Rzymianie jeszcze są.
Zamiast podsumowania
Oddałem się pogłębionej refleksji i dostrzegłem negatywny aspekt hekatomb i rzezi. Teraz jest on nasilony i mnie się nie podoba, w ogóle nie chcę oglądać hekatomby bo jest mi smutno. Całosciowo nie da się nowego Star Treka jakoś podsumować, bo jest za dużo chaosu. Nowe seriale są na szczęście dostępne tylko na Netflixie i nie muszę tego oglądać. Dlaczego mam cierpieć? Idę sobie pooglądać kilka odcinków Łysego.
Przyznaję, że socjalizm pojawił się jako tzw. epitheton ornans, ale moja ocena amerykańskiej SF niestety nic a nic się od tych ponurych czasów lizusostwa nie zmieniła. Kilka dni temu — piszę piątego września 1993 roku — oglądałem w SAT 1 odcinek rozciągniętego na lata serialu Star Trek. Jak można się z niego dowiedzieć, kosmos jest zapchany milionami cywilizacji, natomiast amerykański statek „Enterprise”, przypominający — mnie przynajmniej — oświetlony omlet z dwiema rurkami na widelcach (?), natrafia (takie spotkania są tam normalką) w pobliżu „strefy neutralnej” na statek jakichś Odmieńców (przepraszam za to, żem nazwy ichniej planety nie spamiętał). Ci Obcy, pokazani we wnętrzu swego pojazdu, mają na głowach rodzaj trójzębnych hełmów i przykre wyrazy twarzy, poświadczające ich paskudę (jakoś zdaje mi się, że odrobinę do Japończyków są podobni, ale to może moje złudzenie). Oczywiście posiadając bomby atomowe „starego typu”, promienie różnej śmierci, pole typu „czapki niewidki” i masę okrucieństwa, atakują „Enterprise”. Do tego, że cały kosmos w amerykańskiej SF mówi po angielsku z amerykańskim akcentem, jużem się zdążył przyzwyczaić, jak i do tego, że kapitan „Enterprise” (w takim barwnym sweterku, pisałem o nich kiedyś w „Odrze”) odpowiada ogniem na ogień, i że kontakt ziemskiej cywilizacji z obcą kończy się rozwaleniem statku Obcych w drobny mak; przy czym w „bezpośredniej transmisji” z pokładu Obcych Paskudników ichni kapitan, konając, zdążył jeszcze uznać wyższość amerykańskiej ziemskości, sam zaś ze względu na poszkodowany porażką honor, wysadza resztę korabia w próżnię (bo wszak powietrza tam jak gdyby nie ma). To, że właśnie taki jest normalny poziom i normalna treść amerykańskiej SF, na czele ze Star Trekiem, które lecą już w The New Generation (i w tej nowszej wersji, chociaż mi to dziwne, odnajduję rysy, zdające się potwierdzać moje domniemanie, że styl i fabuły zostały ściągnięte z realizmu socjalistycznego w jego kiczowatej skrajności), nie stanowi mej halucynacji, więc się do niezmiennego stanowiska w sprawie SF Amerykanów razem z ich kapitalizmem nadal przyznaję. Dokładniej (jeśli warto) mówiąc, „soc” amerykańskiej SF mniej więcej stanowi koktajl elementów macho z produkcyjną słodyczą propagandową. Ażeby się tą komparatystyką nazbyt nie utaplać, spróbuję esencję jej wyłożyć zwięźle. Główną cechą „soca” było to, że się jako beletrystycznie prezentowana rzeczywistość za cholerę nie pokrywał z tą rzeczywistością, w której obywatele po prostu żyli i w tym też dystynkcja główna zwizualizowanej w Stanach SF. Poza uniwersalnym angielskim językiem, który w końcu można by uznać za uproszczenie, mające ułatwić percepcję kosmiczności, panuje też w całym uniwersum dokładnie ziemskie ciążenie, każdy zaś konflikt międzygwiezdny z reguły poprzez stadium walki na różne promienie i pola kończy się (przez „zgęszczenia przestrzeni” i „regulacje upływu czasu” oraz „telegrafowanie osób działających” w tę i we w tę z planety na statki i z powrotem) najzwyczajniej normalnym mordobiciem, z dość częstym zastosowaniem kopniaków. Przyznaję, że w zasadzie całych odcinków serialu nie oglądam, lecz najmocniej poraża mnie socrealistyczna dyferencja, mianowicie już chyba każdy widz oglądał wnętrza autentycznych pojazdów orbitalnych czy księżycowych, każdy zna zatem pozaziemski stan rzeczy, lecz to w niczym nie : przeszkadza autorom tych bałwaństw: produkują niezmienną SF, nie chcąc zrezygnować ani z fałszowania fizyki, ani 3 charakterów i postaw. Kubek w kubek było to za „soca”, gdyż żądano od nas pokazywania rzeczywistości zakomenderowanej, a nie rzeczywistej, którą cenzurowano. Cenzury niby ? w USA nie ma: myślę wszakże, że działa i jest, tylko przemieszczona tak, żeby każdy musiał uznać kosmos za przedłużenie American way of life. To już teraz nie wiem, komu : moje lizusostwo ma służyć: albowiem służbę prawdzie bez przydatków terudno jakoś uznać za wazeliniarstwo.