Umierają w czystych podłogach.

 |  Written by ossala  |  11
Ludzie starzy, niepełnosprawni, niewidzący, głuchawi, chorzy, niedołężni. Czasem we własnych mieszkaniach mają te czyste podłogi, czasem w domu starców, które we Francji są zjawiskiem dużo bardziej powszechnym niż w Polsce.  
   Jak mawia jedna z „moich” bardziej rozrywkowych staruszek – mam już bliżej na cmentarz niż do szkoły podstawowej i rozważania, jak to będzie, gdy będę niedołężna i stara pojawiają się coraz częściej.

   Rozrywkowych staruszek jest jednak niewiele. Częściej to ludzie zrezygnowani, schorowani, nierzadko zgięci w pół (w sensie dosłownym), przede wszystkim zaś – potwornie samotni. Porzuceni lub choćby zaniedbani przez własne dzieci lub też wcale - lub już - ich nie posiadający; zdarza się bowiem, że pracuję z ludźmi tak wiekowymi (95, 100, 103 lata), że zdążyli już pochować własne dzieci.
   Obok zrezygnowanych są też tacy, którym świadomość dawnego życia, duma i honor nie pozwala się godzić ani z własną ułomnością, ani z wiekiem, ani z chorobą. Wykłócający się, stawiający do upadłego na swoim, pragnący pokazać, że skoro już nic od nie zależy, to chociaż kolejność: czy najpierw pójść do apteki czy po chleb – jakby mieli na to wpływ, co robi człowiek po wyjściu z ich mieszkania.
   Czasem nie wiem, co gorsze i chyba tego nie rozstrzygnę. Ci zgorzkniali zabierają wszelką energię, wolę i chęć pomocy. Ci drudzy są męczący, sądzę, że dla siebie samych również, bo nierzadko mówią: „Wiem, przepraszam, ale już się nie zmienię i nawet mi się nie chce”.

   Przykre jest to, że serwis, w jakim pracuję – pomoc takim ludziom ogranicza najczęściej do tytułowych czystych podłóg. Oczywiście – mamy obserwować, analizować, przekazywać informacje, współpracować z lekarzem, z pielęgniarką. Teoretycznie i na papierze. W praktyce – można zgłaszać, alarmować, pisać maile, sygnalizować. Wszystko jest gdzieś odnotowywane („gdzieś” to jest bardzo dobre określenie), ale w dalszej pracy nic kompletnie z tego nie wynika.

   Mam już za sobą trzy takie interwencje, w ślad za którymi poszły notatki i uwagi szefowej, a które zakończyły się śmiercią tych ludzi. Jestem osobą dorosłą i wiem, że w pracę opiekuna ludzi starszych jest wpisane ryzyko ich śmierci. Wolałabym jednak mieć świadomość, że zrobiliśmy wszystko: my, opiekunki, serwis merostwa – aby nie doszło do zaniedbania, żeby choć dla samej siebie mieć świadomość, że zrobiliśmy, co można – a nie tylko myliśmy podłogi.

   Nieszczęściem pani Heleny było, że przy wszystkich kłopotach ze zdrowiem (częściowa głuchota, niedowidzenie, problemy z ciśnieniem) zachowywała pełną świadomość. Wiedziała, która z moich koleżanek złości ją celowo, by do niej więcej nie chodzić, wiedziała, kto ją olewa odmawiając pójścia do apteki czy obrania warzyw (osobie niemal niewidomej!).

Pani Helena nie była łatwa w obejściu: była szorstka, wymagająca, potrafiła być nieuprzejma. Miała opinię kapryśnej i wymagającej. Guzik prawda! Nie dawała sobie w kaszę dmuchać a poza tym nie wiem, jak można nazwać „wymagającą” osobę, która się pożaliła w biurze, że jedna z moich koleżanek nie znalazła w sklepie… ziemniaków, sera (we Francji!!!) czy sałaty. Do dziś jestem przekonana, że niektóre z moich koleżanek zwyczajnie się nad nią znęcały.
   Zgłaszałam to kilkakrotnie informując też, że ona ma coraz gorsze wyniki, że chudnie, że jest coraz słabsza, że mam wrażenie, że na nocnych podpaskach (które pani Helena przede mną ukrywała) widzę ślady krwi. Moja szefowa za każdym razem skrupulatnie moje uwagi notowała, nie mogę powiedzieć. Zgłaszałam też, że trzeba jej pomóc zmienić lekarza prowadzącego, bo obecny jest u niej tyle minut, ile mu zajmuje przepisanie poprzedniej recepty i wypisanie rachunku na 52 euro. Zanotowano.

   W lipcu zeszłego roku trafiła do szpitala z powodu odwiecznego u niej problemu z ciśnieniem. Badania w szpitalu i ich złe wyniki (w tym niski poziom czerwonych ciałek) kazały lekarzowi szukać przyczyny (lekarz domowy ograniczył się do zalecenia, by jadła dużo czerwonego mięsa i wątróbki). Okazało się, że pani Helena ma raka pęcherza a guz się rozrósł w ciągu ostatnich dwóch lat.
Byłam u niej niemal codziennie (wyłączając okres, gdy sama byłam w szpitalu). Bywałam tym bardziej, że moje koleżanki dostały zakaz odwiedzin. Szefowa stwierdziła, że ona ma swoją asystentkę socjalną i to wystarczy. Pomijając względy humanitarne – taki zakaz jest niezgodny z prawem, ale koleżanki chętnie się do niego zastosowały.

   Jeszcze 3-go listopada z nią rozmawiałam. Chyba coś wyczuwała, bo zatrzymała mnie przy sobie w tym szpitalu dłużej niż zwykle. Trzymała mnie za rękę a ja nie miałam odwagi tej ręki zabrać. Zmarła dzień później, też w czystych podłogach, którym, z całą pewnością, poświęcono w tym szpitalu więcej troski niż jej. Ot, obowiązkowe wizyty lekarza czy pielęgniarki: żeby pobrać krew czy zostawić lekarstwa, których ona nawet nie widziała.

Brak mi jej.  
    
 
5
5 (6)

11 Comments

alchymista's picture

alchymista
Która popracowała kiedyś w umieralni i chyba tak się załamała, że w końcu została lesbijką. W końcu zycie to "nieszczęsny dar" - jak sama mówi w programie TVN, który gdzies można znaleźć w odmętach internetu.

Taka praca nie jest dla wszystkich, tylko dla najbardziej odpornych i wewnętrznie zrównoważonych. Brawo!
ossala's picture

ossala
Możliwości są dwie: albo olewać by przertwać (tak pracuje większość moich koleżanek) albo wyrwać się z tego zespołu znieczulonych leni, bo to demoralizuje i demotywuje. Jestem na najlepszej drodze do podjęcia takiej decyzji.
Bardzo lubię tych staruszków: wiele można się od nich nauczyć - historii, języka, posłuchać wspomnień o dawnej Francji. To są pasjonujące opowieści.
Do furii doprowadza mnie tylko państwowy system opieki nad tymi ludźmi, który sprowadza się do dopłacania za pomoc domową, która ...myje podłogi.
Nie wiem jak można przyjść do kobiety cierpiącej na raka i włączyć odkurzacz w czasie, gdy ona płacze? Wiem, że to nie jest do uwierzenia, ale one tak pracują.

 

Ossala

tł's picture

Ludzie wykonujący pewne zajęcia muszą się znieczulać. Robi się to na wiele sposobów. Chirurg onkolog odnosi sukces, gdy operacja jest udana. Onkolog chemik rzadko odnosi sukcesy. Zbieram się od dwóch tygodni, żeby iść z podziękowaniami dla pewnej "chemiczki". Wolałbym odkurzacz, gdy płaczę, od braku kogokolwiek, gdy wokół mnie będzie pełno kurzu.
ossala's picture

ossala
Tego się domyślam, tylko ja wtedy olewam całą tę durną pracę i nie dotykam niczego: ani odkurzacza, ani ścierki, nic. Siadam blisko i rozmawiam. Czasem tylko biorę za rękę, bo nie jestem w stanie powiedzieć nic - zwłaszcza mądrego.
Jestem pewna, że szczególnie ludzie starsi doskonale wiedzą i wyczuwają, która z nas pracuje z sercem a która z odkurzaczem. Są wyczuleni, bo w 90% to my stanowimy całe ich życie społeczne, jesteśmy jedynym kontaktem ze światem.

 

Ossala

tł's picture

Kiedyś spędziłem 3 miesiące unieruchomiony w szpitalnym łóżku. Najbardziej dolegliwa w tym okresie była niemożność kąpieli. Wolałbym gasnąć i umierać na czystej podłodze, niż na brudnej.  Będę wdzięczny, jeśli ktoś będzie za darmo sprzątał w moim domu, gdy sam nie będę mógł. To, czego doświadczają Twoi podopieczni wkrótce może  stać się moim udziałem. Być może wtedy zmienię zdanie i będę wolał trzymanie z rękę niż porządek wokół.

PS. Po długiej przerwie byłem na tzw. Zachodzie dopiero w 1993 roku. Holandia. Traktowanie tam ludzi starych i niekoniecznie samotnych było dla mnie wstrząsem. Mimo to nadal wolę umrzeć na czystej podłodze niż na brudnej. To też element ludzkiej godnoścvi.
ossala's picture

ossala
Tł, ale nie zamiast! Nigdy nie zamiast! Jak kiedyś zacznę tak pracować, że przestanę widzieć zagubienie, samotność i rozpacz a pole widzenia ograniczę do czystej lub brudnej podłogi, to zrezygnuję.
Masz inny przykład: Wchodzę o 8.30 niby posprzątać, bo pielęgniarka odnotowała w zeszycie ciśnienie o 8.15, podała leki. Wg Twoich kryteriów ręce mam czyste! Nic tylko zmywać te podłogi.
Tylko patrzę i widzę (bo mam oczy nastawione na człowieka!), że kobieta, którą znam od 5 lat ma nogi jak balony. Tak spuchnięte, że pęka jej już skóra i coś się z niej sączy. Nie wiem co, lekarzem i pielęgniarką nie jestem.
Dzwonię z alarmem do biura, pielęgniarka się tłumaczy, że jak ona była (15 minut wcześniej!) to ta staruszka miała normalne nogi. Przez 15 minut tak spuchły. Robi się afera, przyjeżdża pogotowie, kobieta trafia na 3 miesiące do szpitala!
Nawet pielęgniarki tak pracują. Więc może i mówimy o tym samym, ale z całkiem różnych punktów widzenia a już na pewno kierując się innymi priorytetami!

Ossala

krisp's picture

krisp
​Mówisz, że "Chirurg onkolog odnosi sukces, gdy operacja jest udana"? Tak mu się tylko wydaje, bo wyciął tylko jakiś guz, narośl, czy co tam innego się wynaturzyło, czyli wtórne komórki raka, a komórka pierwotna, od której cała jazda bez trzymanki się zaczęła, siedzi gdzieś sobie w organizmie i śmije się do rozpuku. Podobnie, jak natrząsa się z onkologa chemika, który wali napalmem w cały organizm, zabijając wszystko, co się tam rusza, poza pierwotną komórką nowotworową, która skubana jest dość odporna na takie bombardowanie. A potem, jak już się wszyscy lekarze ucieszą i otrąbią sukces - bum i znowu gdzieś wyłazi to dziadostwo. Trudna sprawa.

​Z kurzem da się żyć, samotnie -  mega trudno.

Pozdrawiam

krisp 
tł's picture

Obawiam się, że nie zrozumiałeś.Spróbuję wytłumaczyć. Odpowiedzialność chirurga kończy się po udanej operacji. Odpowiedzialność "chemika" po leczeniu, które w większości przypadków kończy się śmiercią pacjenta. To "chemik" w większości przypadków musi powiedzieć: a teraz do hospicjum. Piękna praca... i chujowa, przepraszam za wyrażenie.

Z kurzem da się żyć, samotnie trudno. Ale dopiero z kurzem i samotnie mega-trudno.

PS. Zawsze zazdrościłem lekarzom. Szczególnie - chirurgom. Bo weryfikacja ich pracy była niemal natychmiastowa. Teraz już nie zazdroszczę.
krisp's picture

krisp
Zrozumiałem, ale przeprowadzilem szybką analizę pojęcia "udana operacja" w kontekście nowotworu. Udana pewnie w sensie, że coś się wycięło i pacjent ją przeżył. Niestety, nieudana, skoro na dobre nie załatwiła sprawy i skoro potem "chemik" musi "poprawiać" po swojemu, a co gorsza, z przewidywalnym skutkiem, jak to opisałeś.

Mojego brata ciotecznego, który odszedł w październiku ubiegłego roku, chirurg onkolog tylko otworzył i zaszył, a "chemik" nawet nie próbował "leczyć". sad

​Co do kurzu i samotności, mój Tato lat 91, po śmierci Mamy dwa lata temu, radzi sobie nie tylko z kurzem i samotnością, ale też z praniem, gotowaniem, prasowaniem, sprzątaniem innego rodzaju, sprawunkami, poza chodzeniem do Kościoła, na wykłady uniwersytetu Trzeciego Wieku, spotkaniami z bardzo nielicznymi już przyjaciółmi i z liczną (wciąż) rodziną. Wcześniej, zanim Mama odeszła, była przez 12 lat przykuta do łóżka z powodu SM, więc tamten czas to było Pole ćwiczebne Taty w zakresie obowiązków i odpowiedzialności za dwoje.

​Myślę, że kurzowi dasz radę, choć to trochę potrwa. Gorzej ogarnąć się z samotnością.

​Kiedy Mama odeszła, wiele osób mowiło Tacie: "Trzymaj się". Nikt jednak nie powiedział Mu, czego/kogo ma się trzymać. I to było najtrudniejsze.

Pozdrawiam

​krisp
tł's picture

Nie będę licytował, Krisp. Powiem tylko tyle, że empatia nie polega tylko na trzymaniu za rękę... i sprzaniu kurzu...

Na tym zakończmy.
krisp's picture

krisp
Masz rację. Gdyby to było takie proste ...

krisp

Więcej notek tego samego Autora:

=>>