Życie w powojennej Warszawie (1)

 |  Written by Godziemba  |  0
Życie w powojennej zrujnowanej Warszawie było koszmarem dla niej mieszkańców.
 
     Wielu warszawiaków jeszcze długo po wojnie zamieszkiwało ruiny. Nazywano ich „jaskiniowcami”.
 
     „Ruiny. – mówił lektor w filmie „Warszawa 1956” -  Bawią się w nich dzieci, kobieta wspina się po prowizorycznej konstrukcji w zniszczonej kamienicy. Widzimy drewnianą antresolę, lampę naftową, robactwo. Chłopiec leży z nogą w gipsie po tym, jak runął w przepaść. Cudem przeżył. Małe dziecko matka przywiązuje sznurkiem do łóżka. Ono jednak oswobadza się z więzów i chwiejnym krokiem wychodzi z mieszkania, za nim ciągnie się sznurek. Powoli zbliża się do przepaści, zewsząd sterczą resztki zbrojeń i kawałki murów. Nagle dziecko zaczyna biec za gołębiem, tragedia jest tuż-tuż, w ostatniej chwili sznur więźnie pomiędzy rozrzuconymi deskami, dziecko jest uratowane. Tym razem”.
 
     Z kolei  korespondent „Daily Herald” donosił w grudniu 1945 roku donosił: „Ludzie żyją w ruinach Warszawy po 10 osób w jednym pokoju. Wodę, być może zakażoną, przynosi się kubłami. Oświetlenie stanowi świeczka. Nie wszędzie znajdują się piece. Wiele mieszkań mieści się w suterenach i w piwnicach. Ludzie śpią po kilka osób na jednym łóżku, inni na stołach lub pod stołami”.
 
    W 1947 roku, między entuzjastycznymi relacjami z kolejnych sukcesów odbudowy, „Stolica” przypomniała, że wciąż wiele osób mieszka w prowizorycznych schronieniach. „Mieszkania wprost fantastyczne” – to określenie ociekających wilgocią dawnych jednokondygnacyjnych sklepów ocalałych w okolicach Rynku, w których ulokowało się około dwudziestu rodzin.
 
     Tygodnik opisał także „mieszkania niesamowite, upiorne”, w tym znajdujące się na trzecim piętrze lokum „znanego literata” – jedyne cudem ocalałe w doszczętnie zburzonej kamienicy. Schody zastąpiono deskami lub drabinami, po których dało się wejść, lecz zejście wymagało akrobatycznych zdolności.
 
    W takich warunkach mieszkała także Krystyna Artyniewicz, autorka bajek dla dzieci, którą odwiedził Jerzy Putrament.  „Cały dom był stosem cegieł, z wybuchu ocalała tylko klatka schodowa. Artyniewicz dokonała dosyć istotnych przeróbek, odcięła jakąś ścianką […] podest schodów na połowie pierwszego piętra. Powstała klita mała, ale wysoka. W tej klitce zrobiła coś w rodzaju antresoli, na którą się właziło po drabinie. Na tej antresoli stał tapczan. Dwa tapczany na parterze. W tych warunkach mieszkała wraz z synem i siostrzeńcem-sierotą […]. Była pogodna, nawet dumna ze swej przemyślności”.
 
     W podobnym warunkach mieszkali studenci warszawskich szkół wyższych.  I tak np. w studenci  Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego „nocowali w budynku uczelni: na stołach, na podłodze w sali wykładowej (studentki, które boją się myszy, kładą się w środku grupki koleżanek), a nawet na szafie, gdzie postawiono prawdziwe drewniane łóżko. Jego właściciel schodzi stamtąd, stając na barkach kolegi”.
 
    Tak koszmarne warunki zmuszały  bardziej przedsiębiorczych mieszkańców do brania spraw w swoje ręce i stawiania „dzikich domków” na terenach działkowych na  ówczesnych obrzeżach Warszawy. W celu wygrania z urzędnikami ludzie  stawiali taki domek w tempie godnym najlepszych przodowników pracy. Zaczynano w sobotę po południu, w poniedziałek rano domek stał gotowy, a wtedy nie dało się go już zlikwidować – urzędnikom pozostawało usankcjonować stan rzeczywisty i nałożyć niewysoką karę za samowolkę budowlaną.
 
    Niektóre takie domy , wybudowane na własny użytek przez fachowców, murarzy i cieśli, miały wszelkie wygody i – według mieszkańców – standardem biły na głowę budowane przez państwo mieszkania w blokach.
 
    W zrujnowanej Warszawie nie było jak się umyć, potrzeby fizjologiczne załatwiano wśród gruzów, śmieci wyrzucano na ulice lub zakopywano, a ruiny długo ukrywały zwłoki ludzi i zwierząt. Ocalałe starsze budynki były zagrzybione, a szczury grasowały nawet w ciągu dnia. Sytuację higieniczną pogarszały też zniszczenie systemów wodociągowych i kanalizacyjnych.
 
           Przewidując problemy mieszkaniowe już 7 września 1944 roku komunistyczny Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego wydał dekret o komisjach mieszkaniowych, który wprowadzał pojęcie przydziału „na każdego mieszkańca przestrzeni mieszkalnej, odpowiedniej do jego zawodu, stanu zdrowia i stanu rodzinnego”.
 
           Na mocy tego aktu gminy zyskały prawo dokwaterowywania lokatorów do mieszkań „niedoludnionych” oraz regulowania sposobu zajmowania pomieszczeń mieszkalnych. Przewidziano także przebudowę większych mieszkań na mniejsze, pozbawiono właścicieli budynków swobody dysponowania lokalami, zniesiono wolny najem i wprowadzono zasadę przydziału powierzchni mieszkalnej zależnie od norm kwaterunkowych.
 
     Do dziś zachowało się mnóstwo mieszkań, które wyodrębniono na mocy tego dekretu. Kilkupokojowe przedwojenne mieszkania dzielono na kilka mieszkań. Zwykle na jeden pokój przypadała jedna rodzina. Kuchnie i łazienki były wspólne – karierę zrobiło słowo „używalność”, mówiło się na przykład o „pokoju z używalnością kuchni”.
 
      Niekiedy mieszkanie dzielono nie zważając na funkcje pomieszczeń: ktoś dostał łazienkę, ktoś inny kuchnię.
 
      Przy tej okazji komuniści realizowali nową wizję społeczeństwa polegającą na zdegradowaniu „przebrzmiałych klas” - burżuazji i arystokracji.
 
      Siłowe przejmowanie mieszkań przez nową władzę stanowiło powszechną praktykę: oficerowie Wojska Polskiego, funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa i milicjanci wysyłali podwładnych, by wyrzucali mieszkańców upatrzonych przez siebie mieszkań na bruk.
 
      Życie po wojnie oznaczało konieczność zmierzenia się z kwaterunkiem.  Na początku – wspomina pani Elżbieta – my wchodziliśmy głównym wejściem, oni wejściem dla służby. To była jedna rodzina, matka z córkami. Zajęły służbówkę z oknem, jasną kuchnię, przedpokoik i olbrzymi pokój. My zajmowaliśmy dwa dalsze pokoje: jeden rodzice, drugi ja z bratem. Nasze części oddzielało przepierzenie z dykty. Na końcu była łazienka. Tak więc one miały kuchnię, my łazienkę. Najpierw gotowaliśmy w naszym pokoju, na „kozie”. Potem, jak doprowadzili gaz, ojciec przerobił łazienkę i wstawił do niej kuchenkę. (…) Siedząc na sedesie, mogłam w garnku mieszać…”.
 
       Osobliwe towarzystwo zastał w swoim praskim mieszkaniu Kazimierz Piechotka:  „W moim mieszkaniu (…) w jednym pokoju mieszkała Zuzia Haake, córka sąsiadów, pod których opieką, wychodząc do powstania, zostawiłem mieszkanie i psa, w drugim ruski major z żoną i córką, a w kuchni – uzbrojony w karabin ordynans. W maleńkiej łazience wanna była wypełniona węglem, na nim leżały worki ze zdobyczną wełną, a na wierzchu kilka nieczynnych aparatów radiowych w drewnianej oprawie. Do mycia służyła wszystkim duża, emaliowana miednica, ustawiona na środku kuchni na taborecie. Wodę grzało się w wielkim garnku na blasze węglowego kaflowego pieca z fajerkami
 
      Wanda Daszkowska w „Modzie i Życiu” przekonywała, że odpowiednie zaaranżowanie przestrzeni może zapobiec konfliktom: „We wspólnej kuchni terenem burzliwych „zderzeń” może być zarówno jedyny stół kuchenny, jak i jedyny schowek czy spiżarka służąca do przechowywania naczyń kuchennych, zapasów żywnościowych itp. Atmosferze „bojowej” towarzyszy jednak zwykle (o dziwo!) zupełny brak inicjatywy, aby jakoś lepiej i wygodniej urządzić kuchnię. A przecież problem „wspólnej kuchni” jest możliwy do rozwiązania. Postarajmy się tylko zracjonalizować urządzenie naszej kuchni, a przekonamy się, że konieczność wspólnego z niej korzystania przestanie być powodem denerwujących nieporozumień”.
 
     Rady radami, a życie w ciasnocie rządziło się innymi prawami.
 
CDN.
0
No votes yet

Więcej notek tego samego Autora:

=>>