Dyżury, manewry i egzaminy końcowe.
Mniej więcej raz na tydzień każdy podchorąży musiał pełnić 24-godzinny dyżur na terenie szkoły (na drugim piętrze, gdzie mieściły się sale sypialne oraz na parterze, przy wejściu do budynku) lub w kuchni.
Najważniejszym zadaniem dyżurnych na drugim piętrze, oprócz pilnowania porządku, było przygotowanie „papieru toaletowego” – w tym celu należało pociąć na odpowiedniej wielkości kawałki gazety – „Trybunę Ludu” oraz „Żołnierza Wolności”, które w znacznej liczbie egzemplarzy trafiały do szkoły. Nikt ich nie czytał – od razu więc po odpowiedniej obróbce trafiały do ubikacji. Z uwagi na błyszczący papier, na którym był wydrukowany - tygodnik „Żołnierz Polski” nie był używany do tego celu.
Nic więc dziwnego, iż z każdej przepustki lub urlopu każdy przywoził z domu papier toaletowy, który trzymał w metalowej szafce, stojącej przy łóżku. Kawałki gazet, przybite na gwoździu w ubikacjach, coraz rzadziej były używane – dyżurnym odpadło więc podstawowe zadanie.
Znacznie atrakcyjniejsza była służba w kuchni. Dyżur zaczynał się o godzinie 20.00. Pierwszym zadaniem dyżurnych było obranie odpowiedniej liczby kartofli. Zazwyczaj ścinaliśmy ich boki, nie próbując nawet normalnie ich obierać. Dzięki temu wynalazkowi do 23.00 kartofle były obrane i można było położyć się spać.
Następnego dnia trzeba było wstać o 5.00, tak aby przed 6.00 przyjść do kuchni i przygotować stołówkę na śniadanie. Dwóch dyżurnych wydawało porcje, a dwóch zmywało brudne plastikowe talerze i kubki. Po wyjściu podchorążych należało sprzątnąć stołówkę i umyć ceratę na stolikach.
W analogiczny sposób postępowało się przy drugim śniadaniu, obiedzie i kolacji.
Kucharzem był stary żołnierz, któremu za liczne popełnione naruszenia przepisów, wlepiono za karę dodatkowe dwa miesiące służby. Musztrował bezlitośnie podchorążych, którzy nie potrafili szybko zmywać naczynia i sprzątać jadalnię. Pewnego razu bezpardonowo wpadł do sali lekcyjnej i zażądał od por. N. zmiany dyżurnych – obecni nie wyrabiali się z pracą. Zgłosiłem się na ochotnika, szybko zaprowadziłem porządek, czym zasłużyłem na szacunek kucharza. Po skończeniu wydawania obiadu, kiedy zabierałem się za zjedzenie swojej porcji, wezwał mnie do siebie i powiedział: „Chodź, przecież nie będziesz jadł tego świństwa” . Następnie zaprowadził do magazynu, odkroił kawał schabu i usmażył nam po wielkim, wspaniałym kotlecie. Jeszcze kilka razy, przy okazji pełnienia dyżuru w kuchni, doświadczyłem równie znakomitego poczęstunku.
Przy okazji poruszę temat słynnej kawy, którą wydawano na oba śniadania. Wedle niepotwierdzonych wiadomości dosypywano do niej bromu, aby osłabić popęd seksualny żołnierzy. Pogłoska ta miała większe uzasadnienie w przypadku żołnierzy z „zetki”, ale czy eksperymentowano także z podchorążymi? W każdym razie część zapobiegliwych żonatych kolegów, na dwa-trzy dni przed wyjazdem na urlop nie piło kawy, obawiając się kompromitacji w łóżku.
Zanim omówię nasz udział w „manewrach” wspomnę o czynie społecznym. W połowie września, jeszcze przed przysięgą, załadowano nas wszystkich, poza dyżurnymi, na samochody ciężarowe i wywieziono do najbliższego pegieeru, gdzie mieliśmy zbierać ziemniaki, pozostawione na polu przez kombajn.
Po kilku godzinach pracy, w nagrodę, pozwolono nam kupić po kuflu piwa w pobliskiej gospodzie. Nigdy nie lubiłem piwa, więc swój przydział oddałem dwóm najbliższym kolegom. Po degustacji, załadowaliśmy na ciężarówki worki ziemniaków, które trepy otrzymały za zorganizowanie pomocy dla PGR. Z satysfakcją obserwowaliśmy jak po powrocie do jednostki, trepy wracając do domu taszczyły swoją zdobycz – worki z ziemniakami.
Na tydzień przed zakończeniem nauki w SPR zorganizowano nam manewry, choć wypadałoby nazwać je manewrami Jasia Fasoli.
Wywieziono nas na poligon, gdzie część z nas miała bronić linii okopów, udzielając jednocześnie pomocy medycznej „walczącym” tam kolegom, natomiast pozostali ubrani w odzież ochroną neutralizować skażenia chemiczne i biologiczne. Mimo kilku stopni poniżej zera, po kilku godzinach bezsensownego chodzenia po „polu walki” koledzy ubrani w OP-1 (ogólnowojskowy płaszcz ochronny) ociekali wręcz potem. Po ogłoszeniu alarmu chemicznego musieliśmy dodatkowo założyć maski pgaz. i pobiec na nowe stanowiska obrony, gdzie wydano nam obiad, przygotowany na kuchni polowej.
Na zakończenie manewrów, komendant SPR ogłosił, iż zrealizowaliśmy program szkolenia praktycznego i jesteśmy gotowi do przystąpienia do egzaminu końcowego.
Teraz dopiero zaczął się kabaret. Otrzymaliśmy zestaw kilkudziesięciu pytań egzaminacyjnych wraz z odpowiedziami – przez kolejne dwa dni przepisywaliśmy odpowiedzi uporządkowane wedle numerów zestawów. Egzamin miał składać się z trzech części: ogólnowojskowej, dotyczącej obrony cywilnej oraz zagadnień politycznych.
W sumie dla naszego plutonu przygotowaliśmy 6 zestawów gotowych odpowiedzi z każdej z trzech części egzaminu końcowego.
W dniu egzaminu musieliśmy ustawić się w kolejności alfabetycznej przed salą, gdzie odbywał się dany egzamin. W sali egzaminacyjnej mogło znajdować się tylko trzech podchorążych. Każdy z nich dysponował zestawem odpowiedzi na pytania, ułożonych wedle numerów. Po wylosowaniu numeru zestawu odpowiedzi, podchorąży udawał się do stolika, gdzie na oczach komisji egzaminacyjnej, wyjmował plik kartek z odpowiedziami, odnajdował wylosowany numer i przepisywał odpowiedzi na kartkę papieru. Po przepisaniu, chował zestaw do kieszeni kurtki oraz zgłaszał gotowość przystąpienia do egzaminu. Podchodził do stołu, za którym siedziała komisja egzaminacyjna i odczytywał z kartki odpowiedzi na pytania. Niezwykle rzadko komisja zadawała jakieś dodatkowe pytania, zadowalając się wysłuchaniem odpowiedzi, odczytanych z kartki.
Po wyjściu z sali należało zestaw oddać stojącym przed salą, a następnie udać się na kolejny egzamin, gdzie procedura była analogiczna.
Jedynie w przypadku egzaminu z zagadnień politycznych członkowie komisji egzaminacyjnej zadawali dodatkowe pytania. W moim przypadku jakiś pułkownik, przybyły z Warszawy, zapytał się mnie – jakie państwa uzyskały niepodległość w wyniku zwycięstwa rewolucji październikowej. Po mojej odpowiedzi, iż była to Mongolia, oczekiwał na uzupełnienie odpowiedzi. Gdy nadal milczałem, spytał się : „A Polska?”.
- „Polska – odparłem – odzyskała niepodległość, dzięki jednoczesnej klęsce trzech zaborców oraz własnemu wysiłkowi militarnemu”.
- „Oraz rewolucji październikowej” – dodał.
- „Nie bezpośrednio – odpowiedziałem – rewolucja doprowadziła jedynie do wybuchu wojny domowej w Rosji, która ją osłabiła i tym samym ułatwiła odzyskanie przez Polskę niepodległości”.
W tym momencie ppor. W. powiedział coś na ucho pułkownikowi, który zaprzestał dyskusji ze mną, uznając egzamin za zakończony.
Nic więc dziwnego, iż w takich okolicznościach wszyscy musieli zdać egzaminy, tym samym kończąc SPR.
W dniu 29 listopada 1988 roku ogłoszono „wyniki” egzaminów, jednocześnie awansując nas – na mocy rozkazu dowódcy jednostki - na wyższe stopnie wojskowe. Większość z nas, w tym autor tych wspomnień, została kapralami podchorążymi, kilkunastu starszymi kapralami, a naczelny wazeliniarz SPR – plutonowym. Jedynie kilku kolegów, którzy wcześniej mocno podpadli, zostało st. szeregowymi.
Tego samego dnia, w święto podchorążego, wzięliśmy udział w uroczystym apelu na terenie całej jednostki.
Następnego dnia rozpoczęliśmy rozliczanie się z pobranego wyposażenia. Osoby, które zgubiły jakąś część wyposażenia musiały za nią zapłacić – o tę kwotę zmniejszano im żołd za ostatni miesiąc.
Po obiedzie podstawiono autokary, którymi dowieziono nas do Olsztyna, skąd różnymi pociągami wróciliśmy do domów.
Do domu wróciłem tuż przed godziną 20.00, tak więc mogłem obejrzeć w TVP słynną debatę Wałęsa-Miodowicz.
Po kilku dniach urlopu musiałem się zgłosić do centrali obrony cywilnej, gdzie miałem otrzymać przydział na praktykę do jednego z oddziałów. To jednak już inna historia.
Mniej więcej raz na tydzień każdy podchorąży musiał pełnić 24-godzinny dyżur na terenie szkoły (na drugim piętrze, gdzie mieściły się sale sypialne oraz na parterze, przy wejściu do budynku) lub w kuchni.
Najważniejszym zadaniem dyżurnych na drugim piętrze, oprócz pilnowania porządku, było przygotowanie „papieru toaletowego” – w tym celu należało pociąć na odpowiedniej wielkości kawałki gazety – „Trybunę Ludu” oraz „Żołnierza Wolności”, które w znacznej liczbie egzemplarzy trafiały do szkoły. Nikt ich nie czytał – od razu więc po odpowiedniej obróbce trafiały do ubikacji. Z uwagi na błyszczący papier, na którym był wydrukowany - tygodnik „Żołnierz Polski” nie był używany do tego celu.
Nic więc dziwnego, iż z każdej przepustki lub urlopu każdy przywoził z domu papier toaletowy, który trzymał w metalowej szafce, stojącej przy łóżku. Kawałki gazet, przybite na gwoździu w ubikacjach, coraz rzadziej były używane – dyżurnym odpadło więc podstawowe zadanie.
Znacznie atrakcyjniejsza była służba w kuchni. Dyżur zaczynał się o godzinie 20.00. Pierwszym zadaniem dyżurnych było obranie odpowiedniej liczby kartofli. Zazwyczaj ścinaliśmy ich boki, nie próbując nawet normalnie ich obierać. Dzięki temu wynalazkowi do 23.00 kartofle były obrane i można było położyć się spać.
Następnego dnia trzeba było wstać o 5.00, tak aby przed 6.00 przyjść do kuchni i przygotować stołówkę na śniadanie. Dwóch dyżurnych wydawało porcje, a dwóch zmywało brudne plastikowe talerze i kubki. Po wyjściu podchorążych należało sprzątnąć stołówkę i umyć ceratę na stolikach.
W analogiczny sposób postępowało się przy drugim śniadaniu, obiedzie i kolacji.
Kucharzem był stary żołnierz, któremu za liczne popełnione naruszenia przepisów, wlepiono za karę dodatkowe dwa miesiące służby. Musztrował bezlitośnie podchorążych, którzy nie potrafili szybko zmywać naczynia i sprzątać jadalnię. Pewnego razu bezpardonowo wpadł do sali lekcyjnej i zażądał od por. N. zmiany dyżurnych – obecni nie wyrabiali się z pracą. Zgłosiłem się na ochotnika, szybko zaprowadziłem porządek, czym zasłużyłem na szacunek kucharza. Po skończeniu wydawania obiadu, kiedy zabierałem się za zjedzenie swojej porcji, wezwał mnie do siebie i powiedział: „Chodź, przecież nie będziesz jadł tego świństwa” . Następnie zaprowadził do magazynu, odkroił kawał schabu i usmażył nam po wielkim, wspaniałym kotlecie. Jeszcze kilka razy, przy okazji pełnienia dyżuru w kuchni, doświadczyłem równie znakomitego poczęstunku.
Przy okazji poruszę temat słynnej kawy, którą wydawano na oba śniadania. Wedle niepotwierdzonych wiadomości dosypywano do niej bromu, aby osłabić popęd seksualny żołnierzy. Pogłoska ta miała większe uzasadnienie w przypadku żołnierzy z „zetki”, ale czy eksperymentowano także z podchorążymi? W każdym razie część zapobiegliwych żonatych kolegów, na dwa-trzy dni przed wyjazdem na urlop nie piło kawy, obawiając się kompromitacji w łóżku.
Zanim omówię nasz udział w „manewrach” wspomnę o czynie społecznym. W połowie września, jeszcze przed przysięgą, załadowano nas wszystkich, poza dyżurnymi, na samochody ciężarowe i wywieziono do najbliższego pegieeru, gdzie mieliśmy zbierać ziemniaki, pozostawione na polu przez kombajn.
Po kilku godzinach pracy, w nagrodę, pozwolono nam kupić po kuflu piwa w pobliskiej gospodzie. Nigdy nie lubiłem piwa, więc swój przydział oddałem dwóm najbliższym kolegom. Po degustacji, załadowaliśmy na ciężarówki worki ziemniaków, które trepy otrzymały za zorganizowanie pomocy dla PGR. Z satysfakcją obserwowaliśmy jak po powrocie do jednostki, trepy wracając do domu taszczyły swoją zdobycz – worki z ziemniakami.
Na tydzień przed zakończeniem nauki w SPR zorganizowano nam manewry, choć wypadałoby nazwać je manewrami Jasia Fasoli.
Wywieziono nas na poligon, gdzie część z nas miała bronić linii okopów, udzielając jednocześnie pomocy medycznej „walczącym” tam kolegom, natomiast pozostali ubrani w odzież ochroną neutralizować skażenia chemiczne i biologiczne. Mimo kilku stopni poniżej zera, po kilku godzinach bezsensownego chodzenia po „polu walki” koledzy ubrani w OP-1 (ogólnowojskowy płaszcz ochronny) ociekali wręcz potem. Po ogłoszeniu alarmu chemicznego musieliśmy dodatkowo założyć maski pgaz. i pobiec na nowe stanowiska obrony, gdzie wydano nam obiad, przygotowany na kuchni polowej.
Na zakończenie manewrów, komendant SPR ogłosił, iż zrealizowaliśmy program szkolenia praktycznego i jesteśmy gotowi do przystąpienia do egzaminu końcowego.
Teraz dopiero zaczął się kabaret. Otrzymaliśmy zestaw kilkudziesięciu pytań egzaminacyjnych wraz z odpowiedziami – przez kolejne dwa dni przepisywaliśmy odpowiedzi uporządkowane wedle numerów zestawów. Egzamin miał składać się z trzech części: ogólnowojskowej, dotyczącej obrony cywilnej oraz zagadnień politycznych.
W sumie dla naszego plutonu przygotowaliśmy 6 zestawów gotowych odpowiedzi z każdej z trzech części egzaminu końcowego.
W dniu egzaminu musieliśmy ustawić się w kolejności alfabetycznej przed salą, gdzie odbywał się dany egzamin. W sali egzaminacyjnej mogło znajdować się tylko trzech podchorążych. Każdy z nich dysponował zestawem odpowiedzi na pytania, ułożonych wedle numerów. Po wylosowaniu numeru zestawu odpowiedzi, podchorąży udawał się do stolika, gdzie na oczach komisji egzaminacyjnej, wyjmował plik kartek z odpowiedziami, odnajdował wylosowany numer i przepisywał odpowiedzi na kartkę papieru. Po przepisaniu, chował zestaw do kieszeni kurtki oraz zgłaszał gotowość przystąpienia do egzaminu. Podchodził do stołu, za którym siedziała komisja egzaminacyjna i odczytywał z kartki odpowiedzi na pytania. Niezwykle rzadko komisja zadawała jakieś dodatkowe pytania, zadowalając się wysłuchaniem odpowiedzi, odczytanych z kartki.
Po wyjściu z sali należało zestaw oddać stojącym przed salą, a następnie udać się na kolejny egzamin, gdzie procedura była analogiczna.
Jedynie w przypadku egzaminu z zagadnień politycznych członkowie komisji egzaminacyjnej zadawali dodatkowe pytania. W moim przypadku jakiś pułkownik, przybyły z Warszawy, zapytał się mnie – jakie państwa uzyskały niepodległość w wyniku zwycięstwa rewolucji październikowej. Po mojej odpowiedzi, iż była to Mongolia, oczekiwał na uzupełnienie odpowiedzi. Gdy nadal milczałem, spytał się : „A Polska?”.
- „Polska – odparłem – odzyskała niepodległość, dzięki jednoczesnej klęsce trzech zaborców oraz własnemu wysiłkowi militarnemu”.
- „Oraz rewolucji październikowej” – dodał.
- „Nie bezpośrednio – odpowiedziałem – rewolucja doprowadziła jedynie do wybuchu wojny domowej w Rosji, która ją osłabiła i tym samym ułatwiła odzyskanie przez Polskę niepodległości”.
W tym momencie ppor. W. powiedział coś na ucho pułkownikowi, który zaprzestał dyskusji ze mną, uznając egzamin za zakończony.
Nic więc dziwnego, iż w takich okolicznościach wszyscy musieli zdać egzaminy, tym samym kończąc SPR.
W dniu 29 listopada 1988 roku ogłoszono „wyniki” egzaminów, jednocześnie awansując nas – na mocy rozkazu dowódcy jednostki - na wyższe stopnie wojskowe. Większość z nas, w tym autor tych wspomnień, została kapralami podchorążymi, kilkunastu starszymi kapralami, a naczelny wazeliniarz SPR – plutonowym. Jedynie kilku kolegów, którzy wcześniej mocno podpadli, zostało st. szeregowymi.
Tego samego dnia, w święto podchorążego, wzięliśmy udział w uroczystym apelu na terenie całej jednostki.
Następnego dnia rozpoczęliśmy rozliczanie się z pobranego wyposażenia. Osoby, które zgubiły jakąś część wyposażenia musiały za nią zapłacić – o tę kwotę zmniejszano im żołd za ostatni miesiąc.
Po obiedzie podstawiono autokary, którymi dowieziono nas do Olsztyna, skąd różnymi pociągami wróciliśmy do domów.
Do domu wróciłem tuż przed godziną 20.00, tak więc mogłem obejrzeć w TVP słynną debatę Wałęsa-Miodowicz.
Po kilku dniach urlopu musiałem się zgłosić do centrali obrony cywilnej, gdzie miałem otrzymać przydział na praktykę do jednego z oddziałów. To jednak już inna historia.
(3)
2 Comments
SPR to "Szkoła Podchorążych Rezerwy"?
14 April, 2020 - 16:02
@Tomasz A S
15 April, 2020 - 09:27
Dwadzieścia lat to niemal epoka w dziejach LWP, ale wiele elementów nie zmieniło się.
Pozdrawiam