Dla mnie wielki Fleetwood Mac skończył się po odejściu Petera Greena, a potem Danny Kirwana. Jego późniejsza, popowa i przebojowa wersja specjalnie mnie nie interesowała. I nie tylko mnie. Wypadało się na nią krzywić i narzekać nad upadkiem wielkiego zespołu.
Tak być musiało. Zaczynała się druga połowa lat 70-tych i nikt nam nie mógł wmówić, że słuchanie melodyjnego grania i śpiewania ma jakiś sens. Zresztą, kto miał to zrobić, Johnny Rotten? A zdrada szerzyła się jak pożar w stepie. Frank Zappa, w najbardziej popowym ze swoich okresów, wyśpiewywał o dupie (dosłownie) Maryny ("Dinah-Moe Humm") lub drażnił się z czosnkowym establiszmętem w kiczowatej muzycznie piosence "Jewish Princess" (sprawa oparła się aż o ADL, która zażądała zakazu jej wykonywania). Ortodoksom (muzycznym) zostawał jazz, blues, folk i coraz bardziej zaplątujący się we własny ogon, rock progresywny.Tylko że wypada się również przyznać do jednego.
Kto z nas wtedy nie podkochiwał się w Stevie Nicks?
Z przyciemnionym, zaskakująco dramatycznym, wspaniałym głosem. Przykuwającym uwagę nawet w dość banalnych kompozycjach. A poza tym po prostu pięknej dziewczynie, o niepokojących (po latach wiadomo dlaczego), wielkich oczach, z burzą kręconych blond włosów, w długich, najczęściej czarnych sukniach, tiulach, piórach i koronkach. Na jej stylu wzorowało się mnóstwo kobiet, nie tylko na scenie.
Warto pamiętać, że to się działo w epoce kamiennej (lata 70 i 80-te), kiedy nie było jeszcze Internetu, dwa programy telewizyjne, trzy radiowe i cenzura, która zachodnią muzykę dawkowała z daleko posuniętym umiarem. No i zachodnie płyty, te które można było znaleźć na kiermaszach, czy na giełdach w klubach, kosztowały majątek. Tak więc informacje o tym, jak wyglądają zagraniczni muzycy rockowi, czerpaliśmy prawie wyłącznie z nielicznych zdjęć w prasie i okładek, najczęściej niekupowanych płyt.
Jednak kiedy po latach, już w dobie Internetu, zacząłem różne rzeczy oglądać, doszedłem w sprawie Stevie do następującego wniosku. Prawdopodobnie fakt, że nie oglądaliśmy wtedy tych wszystkich koncertów, nagrań i zdjęć, od których się teraz roi, w jakimś stopniu zadecydował o moich i naszych, gustach muzycznych. Bo myśmy sobie nie tyle Stevie idealizowali, co nie mieli pojęcia, jaka z niej jest czarownica:) I co by z nami, biednymi małolatami, czy młodziakami, mogła zrobić.
Na lepsze, czy na gorsze? A, tego się już nigdy nie dowiemy.
W Polsce Fleetwood Mac miał szansę na swoisty renesans popularności jakieś 9 lat temu. Dzięki pewnemu, wielkiemu przebojowi z 1979 r. Prawdopdodobnie sprawa się jednak rypła po tym, jak do medialnych macherów dotarło, że co prawda słownikowe tłumaczenie tytułu "Tusk" to "kieł", ale jest jeszcze slangowe, więzienne, w którym "tusk" to albo aktywny partner homoseksualny, albo po prostu penis. I nie ma się co oszukiwać, że o coś innego autorom utworu chodziło, a piosenka nie jest o seksie. Podobno, gdy Stevie Nicks dowiedziała się, że to ma być tytuł całego albumu, zaczęła protestować, ale Micka Fleetwooda tak ta wieloznaczność bawiła i tak się przy tym upierał, że dała spokój. Poniżej świetna wersja z 1997 r.
Jest jeszcze jeden kawałek Fleetwood Mac z tamtego okresu, który zawsze lubiłem, czyli "The Chain". Może dlatego, że w tym utworze John McVie porzypomniał sobie, że jest jednym z najlepszych basistów w historii rocka, i poprowadzil w nim, legendarną partią basu do finału, który już od pierwszych dźwięków, granych przez basistę, na każdym koncercie podrywał i podrywa widownię w powietrze. Ale to Lindsey Buckingham ją unosi.
Stevie i Lindsey poznali się i zostali parą w 1968. Mick Fleetwood zaproponował Lindseyowi role gitarzysty i frontmana w 1975, a ten powiedział, że bez Stevie nigdzie się nie ruszy. Rozstali się zaledwie po paru latach. I "The Chain" jest trochę właśnie o nich. A przede wszystkim o całym, ówczesnym Fleetwood Mac. Bo utwór powstał z połączenia fragmentów kilku innych piosenek, napisanych przez różnych członków zespołu, i jest jedynym w historii FM, podpisanym przez nich wszystkich. Jak powiedział kiedyś Mick Fleetwood, była to w jakimś sensie symboliczna próba połącznia zespołu, w którym zaczynało się psuć nie tylko między Stevie i Lidseyem. Muzycznie się udało.
I jeszcze dwa razy Stevie. Raz z Fleetwood Mac, i raz z solowego albumu (1984).
A na koniec powrót do rewelacyjnego koncertu Fleetwood Mac z 1997 r. Stevie jak zawsze piękna, wszyscy w znakomitej formie, ale Lindsey chyba w najlepszej, w jakiej go słyszałem. Jeden z najbardziej niedocenianych gitarzystów w historii rocka. Ale tak już jest, gdy w czasach kultu instrumentalistów, błyszczących na tle utworów nie nadających się do zanucenia, gra się w kapeli, tworzącej melodyjne superprzeboje, najczęściej spychające instrumenty na dalszy plan. Jego akustyczna wersja "Big love" jest po prostu olśniewająca. Podobnie jak solo w "I`m so afraid".
Oderwijmy się na chwilę o walenia w polityczne bębny i posłuchajmy czegoś z mniej plemienną melodią.
ilustracja z:https://s-media-cache-ak0.pinimg.com/originals/5c/e0/b8/5ce0b8fa4da36263...
Hun
1 Comments
Jeśli ktoś jeszcze nie wie
12 October, 2016 - 20:16
I nie może być inaczej, bo to jest piosenka Stevie o Stevie. A ona bardzo dobrze wiedziała, co w niej i za nią krąży. I za co, tak naprawdę, ta widownia tak szaleńczo ją kocha.