Polska w nałogu

 |  Written by waw75  |  0
To nie będzie notka o dopalaczach, narkotykach, ani nawet o alkoholiźmie  -  będzie o nałogu władzy. Czyli o uzależnieniu którym zaślepiono setki tysięcy ludzi w Polsce. Dodajmy też: nałogu, z którego trudno wyjść – szczególnie po ośmiu latach usprawiedliwiania się unijnymi dotacjami – i wywołującego jednocześnie neurotyczną wściekłość na każdy przejaw powiedzenia prawdy o jego konsekwencjach.
 
Kilka lat temu znajomy psychoterapeuta, zajmujący się na co dzień terapią dla osób uzależnionych od alkoholu, opowiadał mi o zadaniu jakie wykonują jego pacjenci podczas leczenia. Zapamiętałem to tym bardziej, że podobno efekty niemal zawsze wywołują szok a czasem wręcz ostry sprzeciw podopiecznych. Zajęcia owe polegają na tym, że pacjent najpierw uczciwie i bez zbędnego pośpiechu zestawia każdą, nawet niewielką ilość alkoholu jaką w siebie wlał w jakimś określonym okresie: tygodnia, miesiąca czy dwóch i do każdej pozycji przypisuje cenę - gotówkę lub jakieś przedmioty - za którą ów alkohol nabył.
Wynik jest zazwyczaj piorunujący, i nawet nędzarze odkrywają że na alkohol byli w stanie zdobyć, kilka a czasem wręcz kilkanaście tysięcy złotych rocznie. Najczęściej sami nie mogą w to uwierzyć. Gdyby ich jednak przed terapią spytano czy nie sądzą że topią w alkoholu cały dorobek własny i własnej rodziny to z wściekłości o tak podłą insynuację wydrapaliby oczy.
 
Niestety, przez osiem lat rządów PO i PSL, i przy „usprawiedliwieniach” w postaci łatwych unijnych pieniędzy, zbudowano w Polsce bardzo podobny system jak w środowisku alkoholowym. Przy każdej okazji – przy każdej inwestycji, modyfikacji, umowie czy innym dowolnym zamieszaniu – urzędnicy publiczni i ludzie usadowieni wokół władzy  „przytulają” dodatkowo publiczne pieniądze. Oczywiście całkowicie legalnie, otwarcie i zgodnie z procedurą. Jest to już tak powszechne i naturalne że przestało kogokolwiek dziwić. Co więcej – jednocześnie mało jest zarzutów wywołujących tak intensywną wściekłość wśród urzędników publicznych jak wypominanie im ile pieniędzy wyłudzają każdego roku ze wspólnej kasy. I nie mówię oczywiście o pensjach – ale o wszelkiego rodzaju premiach czy dodatkach motywacyjnych, obecnych, jak dawniej „flaszka wódki” przy każdym zamieszaniu inwestycyjnym.
To po prostu musiało uzależnić.
Przestały nas już szokować na przykład informacje o tym że w 2015 roku w Warszawie przeznaczono na premie dla urzędników przeszło 40 milionów złotych. Według wykresów sporządzonych na podstawie danych urzędu miasta od 2008 roku na premie, nagrody i dodatki dla stołecznych urzędników wydano łącznie około ... 350 milionów złotych. [1] . Powtórzę, na wypadek gdyby ktoś uznał że się przejęzyczyłem: 350 milionów złotych – i żeby nie było wątpliwości: mówimy wyłącznie o premiach i nagrodach a nie o pensjach. Przecież to jest gigantyczna skala wyłudzenia publicznych środków – i naprawdę niewielkie znaczenie ma jaki eufemizm wymyślimy żeby to gładko „zaksięgować”.
Innymi słowy miasto uznało w ciągu ostatnich siedmiu lat, że owe 350 milionów złotych są mu niepotrzebne i może je rozdać swoim pracownikom. A jak pokazują wykresy – przede wszystkim dyrektorom, naczelnikom wydziałów i ich zastępcom. Nielegalnie? Ależ nic z tych rzeczy: całkowicie legalnie, zgodnie ze stosownymi uchwałami i kontraktami. Aż się prosi aby wzorem wspomnianej wyżej terapii dla uzależnionych alkoholików zrobić jakieś ogólnopolskie zestawienie tego ile publicznych pieniędzy zostało w ostatnich latach całkiem legalnie i otwarcie wypłaconych ludziom którzy okopali się na publicznych posadach i kontraktach.
 
Ileż w ostatnim roku było kpin i zażenowania na mocno osobliwe zasady wypłacania dodatków do pensji greckich urzędników. Za punktualność, za zepsutą windę, za brak klimatyzacji itd. A czym Polska różni się od tego greckiego absurdu? Czy przypadkiem nie wyłącznie tym, że u nas po prostu nikt nie uzasadnia przyznawanych premii?
 
Nie dalej jak przed miesiącem spotkałem się z pewnym prezesem spółdzielni mieszkaniowej. Sprawa zawodowa. Niestety spotkanie dość szybko zostało zdominowane przez osobiste rozterki pana prezesa. Był niezwykle wzburzony – a nawet chwilami rozgoryczony - bo kilku spółdzielców zarzuciło zarządowi przyznanie sobie premii za inwestycję polegającą na dociepleniu kilku bloków. Roboty były współfinansowane ze środków unijnych – część zaś zapłaciła spółdzielnia. Pan prezes nie szczędził słów, a że mieszkańców poparł jeden z parlamentarzystów PiS to określenia „ta pisowska hołota” i „pisowska banda” leciały bez hamulców. Uzasadniał przy tym, że „ci nieudacznicy” nie rozumieją, że przeprowadzenie takiej inwestycji jak docieplenie wiąże się z przygotowaniem dokumentów, wyborem wykonawcy,  a potem dopilnowaniem ekipy budowlanej i premia jest tu absolutnie konieczna. I za nic w świecie ten nieszczęsny człowiek nie potrafił zrozumieć, że przecież właśnie dlatego ma pensję prezesa a nie sekretarki czy gońca, że takie przygotowania są jego codzienną pracą i dostał już za nią  godziwe wynagrodzenie. Pytaniami o to czy z powodu owej inwestycji choć raz wyszedł z pracy godzinę później niż zwykle nie chciałem go już niepokoić.
Słuchałem jego emocjonalnego monologu i zastanawiałem się czy jeśli rzetelnie i efektownie zrobię mu projekt, o którym mieliśmy rozmawiać, to też zapłaci mi więcej niż uzgodnimy w umowie. Byłem jednak bliższy refleksji, że jeśli do projektu istotnie się wyjątkowo przyłożę to pan prezes raczej sobie wynagrodzi ten sukces stosowną premią. Bo gołym okiem było widać że facet jest od tego po prostu uzależniony. Jakaś uchwała zarządu niewątpliwie taką okoliczność przewidziała.
Nie sądzę, żeby ten jeden przypadek był wyjątkowy. Szczególnie dziś – po ośmiu latach unijnych dotacji, i po ośmiu latach rządów ekipy która dzieli społeczeństwo na zaradnych i nieudaczników.
Ten nałóg zaślepia. Przypomina mi się przy tej okazji pewna dość zabawna sytuacja jaka miała miejsce w ubiegłym roku w  małopolskim Tarnowie. Lokalne media naelektryzowała informacja że szef miejskiego zespołu przychodni specjalistycznych otrzymał od miasta roczną premię w wysokości 56 tysięcy złotych brutto – trzykrotność swojego miesięcznego wynagrodzenia. Naprawdę jak by do tego nie podejść to taką kwotę dodatkowej premii trudno usprawiedliwić. Rzeczniczka magistratu najpierw uzasadniała to faktem że w wyniku umiejętnego zarządzania ( bo istotnie uczciwie trzeba przyznać że facet jest bardzo sprawnym menedżerem ) podległa mu placówka zaoszczędziła 130 tysięcy. I właściwie można by składać ręce do oklasków, ale nadal nie wyjaśniało to, dlaczego prawie połowę tej kwoty miasto wsunęło menedżerowi do kieszeni? Jako koronny argument miasto podało jednak informację, że oburzenie mediów jest całkowicie bezpodstawne bo właśnie taką gigantyczną roczną premię zapewniały zapisy kontraktu. Innymi słowy gdyby ów menedżer kierował miejską spółką fatalnie dostałby „tylko” pensję jaką w Polsce dostaje na co dzień premier państwa. Ale że kierował dobrze to otrzyma jeszcze dodatkowe trzy „trzynastki”. Tak się dziś w Polsce podpisuje kontrakty. Po co kombinować jak jednorazowo wyciągnąć z publicznej skarbonki piętnastokrotność średniej krajowej skoro można to po prostu zapisać w umowie i podać numer konta?
 
Można się oczywiście zastanawiać jak do tego doszło. A przede wszystkim dlaczego przez tyle lat nie budziło to sprzeciwu opinii publicznej, mediów czy choćby izb obrachunkowych? Bo liczenie tu na nadzór urzędów wojewódzkich czy marszałkowskich było by przejawem naiwności. I pewnie trudno znaleźć jedną dobrą odpowiedź. Moim zdaniem osiem lat temu przyjęto w Polsce system polegający na obdarowaniu tej części społeczeństwa która będzie lojalna wobec władzy. Towarzyszyła temu wręcz pewna, prowadzona w mediach „reforma społeczna” zakładająca zbudowanie druzgocącej dominacji materialnej i decyzyjnej jednego elektoratu. Czerpanie zysków przez tą grupę nie spotykało się z ostracyzmem – było wręcz traktowane jako zamierzona doktryna i miało zapewnić ekipie Platformy władzę na dekady. Uzależniono jednak w ten sposób mentalnie setki tysięcy ludzi od dostępu do łatwych publicznych pieniędzy. A dziś, kiedy wychodzą co rusz błędy obecnej władzy, kiedy trzeba zacząć spłacać długi i dofinansować zaniedbane gałęzie państwa,  każdy kto będzie próbował uszczelnić ten gigantyczny wyciek spotka się z obelgami że jest „durniem”, „idiotą”, „pisowskim draniem” czy inną „hołotą”. Równą wściekłość co informacje o „trzynastkach” górników w jednym regionie Polski, będą u tych ludzi wywoływały zarzuty że przecież „trzynastki” i dodatkowe premie są od lat absolutną codziennością niemal we wszystkich urzędach i spółkach publicznych w całej Polsce. Mimo że urzędnicy, w przeciwieństwie do górników nie wypracowują do PKB dodatkowych pieniędzy. Nie wiem czy PiS zdoła tą patologię ukrócić. Nie wiem czy się na to odważy. Mogę jedynie mieć taką nadzieję. Ale jednego jestem pewien: to byłaby walka z wieloletnim nałogiem – nałogiem władzy. I spotka się z trudną nawet do przewidzenia wściekłością. 
 
[1] http://politykawarszawska.pl/a/1362

Img.: http://psychologia.wieszjak.polki.pl/psychoterapia/315180,Czym-jest-psyc... @kot
5
5 (2)

Więcej notek tego samego Autora:

=>>