Trump i rozsądni ludzie z jego otoczenia rozumieli najprawdopodobniej do pewnego stopnia prawdziwe przyczyny zwycięstwa Bidena. Jednak nawet jeśli uznawali, że zmiana zasad gry w roku wyborczym, w dodatku prowadząca do wyborczego chaosu i braku przejrzystości, jest niesprawiedliwa i nieodpowiedzialna, to wiedzieli też, że taki argument będzie bardzo trudny do wykorzystania. Lewica od razu odpowiedziałaby, że kwestionujący zasadność głosowania korespondencyjnego, po pierwsze, chcą narazić miliony Amerykanów na niebezpieczeństwo epidemiczne, po drugie: chcą milionom Amerykanów odebrać prawo wyborcze, które gwarantuje im Konstytucja, na przykład XV poprawka. Dlatego też zrezygnowano z tego argumentu, a zdecydowano się na ten, który miał dużo mniej wspólnego z rzeczywistością, ale za to dużo lepiej mógł posłużyć do mobilizowania własnej bazy wyborczej i utrzymywania jej w przekonaniu, że wybory zostały ukradzione – argument o fałszerstwach na szeroką skalę.
Fałszerstwa i nieprawidłowości rzeczywiście trudno wykluczyć, jeśli weźmie się pod uwagę sam charakter głosowania korespondencyjnego i fakt, że dla wielu stanów zarządzanie tym procesem było zupełnie nowym doświadczeniem. Koperty mogły trafić pod zły adres, przechodzić przez wiele rąk, być odbierane przez ludzi do tego nieuprawnionych. Jednocześnie trzeba zaznaczyć, że sam Donald Trump i jego ludzie postawili przed sobą zadanie o zupełnie innym charakterze niż udowodnienie, że miały miejsce jakieś fałszerstwa lub że niedoskonałe procedury tworzyły okazję do popełniania fałszerstw. Zadaniem Trumpa i jego zespołu, już od nocy wyborczej, gdy prezydent stwierdził, że wygrał te wybory, było udowodnienie takiej skali fałszerstw, która przechyliła szalę zwycięstwa na korzyść Bidena w co najmniej trzech stanach, w tym w Pensylwanii, gdzie Trump przegrał o 80 tys. głosów. To w żadnym wypadku nie mogło się udać i doprowadziło w konsekwencji do nieustannych wpadek i używaniu jako „dowodów” rzeczy, które zweryfikować można było w ciągu kilku minut, za pomocą internetowej wyszukiwarki.
Zespół prawników Trumpa obiecywał zbyt wiele, bo nie tylko dowody na „ukradzione wybory”, ale i to, że 20 stycznia to Trump będzie zainaugurowany na II kadencję. Tak naprawdę nigdy nie udało się stworzyć spójnej historii, nawet pozbawionej dowodów, w jaki sposób te wybory zostały sfałszowane. Oto Rudy Giuliani opowiada o fałszerstwach dokonywanych w wyborach korespondencyjnych, a nagle pojawia się Sidney Powell z fantastyczną teorią o maszynach Dominion Voting Systems, algorytmie przerzucającym głosy z Trumpa na Bidena, i wielowątkowym spisku, w który w jakiś sposób zaangażowane były Chiny, rodzina Clintonów, rząd Wenezueli i nieżyjący od 2013 roku dyktator Hugo Chavez. Te dwie teorie trudno było pogodzić, bo głosowanie na maszynach DVS odbywało się przecież osobiście, nie mówiąc już o tym, że ponowne, ręczne liczenie głosów w Georgii zaprzeczyło rewelacjom Powella. Do tego zespół prawników Trumpa zaliczył cały szereg wpadek, choćby korzystając z ekspertyzy byłego pracownika NASA Rusa Ramslanda, który odpowiadał za sprawdzanie maszyn DVS w Antrim County, a we wcześniejszej analizie stwierdzał, że w niektórych obwodach w Michigan frekwencja wyniosła nawet 350 proc. Problem w tym, że Ramsland pomylił obwody znajdujące się w Michigan z tymi znajdującymi się w Minnesocie. Sam Rudy Giuliani, poproszony o przedstawienie dowodów w sądzie w Pensylwanii, stwierdził, że „to nie jest sprawa dotycząca fałszerstw”. Sytuacja powtórzyła się w Wisconsin, w sądzie federalnym, gdzie sędzia był niecałe 3 miesiące wcześniej mianowany przez Trumpa. W Michigan, gdzie zespół prawników prezydenta zebrał od świadków fałszerstw ponad 200 stron zeznań złożonych pod przysięgą, sprawę w ogóle z sądu wycofano.
Całość artykułu: https://www.gazetapolska.pl/24126-smutny-koniec-dobrego-prezydenta-trump...