Artyści, urzędnicy, pieniądze...

 |  Written by coryllus  |  0

Każdy z nas domyśla się na jakiej zasadzie konstruowane były za komuny tak zwane środowiska artystyczne. Był budżet i na tym budżecie jakiś pan wypasał stadko pisarzy, inny pan stadko reżyserów, a jeszcze inny stadko malarzy. Wszyscy ci ludzie łazili z kąta w kąt, pojadali sobie coś tam, popijali i donosili do pasterza jeden na drugiego, w nadziei na lepszą troszkę paszę. Kiedy któryś z nich wykazywał jakiś cień talentu reszta zgodnie rzucała się na niego i spychała go w przepaść, albo pisała na niego donosy, o jakich się wcześniej Bermanowi nie śniło. Przy tym wszystkim ludzie ci wierzyli święcie w swoją misję, wiarę tę zaś ułatwiało im błędne całkowicie przekonanie o tym, że w sytuacji kiedy nie ma komuny tak zwane środowiska i grupy artystyczne zawiązują się same z siebie, bez budżetu, a ich celem jest jedynie penetrowanie nowych obszarów w sztuce. To jest nieprawda i musimy sobie z tego zdać wreszcie sprawę. Jeśli dwóch malarzy mieszka ze sobą miesiąc i popijają razem, to prędzej czy później skończyć się to musi awanturą i każdy z nich idzie w swoją stronę. Jeśli na kupie, jak to się popularnie czasem określa, siedzi razem kilkunastu artystów i zajmują się oni tylko troszkę tworzeniem, a większość czasu schodzi im na gadaniu, to pewne jest, że przynajmniej pięciu to tajniacy. Skąd ja mam tę pewność? No stąd, że sztuka to narzędzie propagandowe, które służy do rozbudzania i wyciszania nastrojów w dużych, wyodrębnionych w strukturze imperium grup ludzi. Jeśli popatrzmy na miasto Kraków XIX i początku XX wieku łatwo zauważymy, że cała para, która mogła iść w koła czyli w butelki z łatwopalnym płynem rzucane na żandarmskie posterunki, poszła w gwizdek, czyli w sztukę i kulturę czy też w porządkowanie pamiątek przeszłości, w taki sposób, by się nikt czasem nie dowiedział, jak to tam naprawdę drzewiej bywało. Miło, że coś po tym zostało, ale dziś więcej jest z tymi dawnymi artystami kłopotu niż radości, no i mamy ten upiorny uniwersytet imienia półpogańskich Litwinów. Nie lepiej było pewnie w III Republice, ale to są sprawy na inny tekst i na inną okazję. Warto jeszcze tylko wspomnieć, że w takim Berlinie sytuacja była chyba najbardziej klarowna. Artyści, obojętnie malarze, aktorzy, czy kto tam jeszcze byli na etatach, każdy dostawał pensję, liczył na emeryturę, a na policji meldował się regularnie, o ile wręcz nie grywał w preferansa z panem komendantem, w jasny dzień w ogródku piwnym, pod okiem zachwyconych wielbicielek.

Gorzej mogło być tylko w Londynie, bo tam zamiast wielbicielek byli wielbiciele, nierzadko młodociani.

Trudno mi teraz dokładnie referować jakie były systemy finansowanie artystów w dawnych czasach i jak państwo, a jeśli już to jakie państwo – narodowe czy imperialne – zabierało się za wspieranie sztuki. Jedno można rzec na pewno, żeby dostać pieniądze, artysta musiał coś umieć. Musiał skończyć jakąś szkołę, a jeśli był akurat pisarzem, musiał napisać książkę grubszą niż służbowy notatnik policmajstra i postarać się, by rzecz znalazła czytelników. Dziś doszliśmy do tego, że artystom ten pozornie najważniejszy element wcale nie jest potrzebny. Można żyć nieźle z dotacji państwa nie umiejąc nic lub prawie nic. Trzeba spełnić jedynie dwa warunki. Ten pierwszy, o którym tu już pisałem – trzeba dokładnie zrozumieć czym jest środowisko artystów ze szczególnym wskazaniem na artystów awangardowych, a także trzeba być kolegą urzędnika, który pieniądze rozdziela. Myślę nawet, że warunki te muszą być spełnione w kolejności odwrotnej. To znaczy najpierw jest urzędnik, który ma budżet i zastanawia się biedny jak tu ten budżet wyprowadzić z tej instytucji, którą zarządza. I nagle doznaje olśnienia i przypomina sobie, że na wsi gdzie mieszkał leżał zawsze pod wierzbą nad stawem taki gamoń, wiecie, przygłup wioskowy. W nosie dłubał, potem w gaciach, potem znów w nosie, za jakąś dziewczyną czasem pobiegł, ale zaraz wrócił, potem znów leżał. Jakżesz się on nazywał....O już wiem – myśli urzędnik – Skiba! I dawaj za telefon i do urzędu w swojej rodzinnej wsi, skąd na studia wyszedł, dzwonić i o tego Skibę pytać. Okazało się, że jest, jak najbardziej, nawet się nie za bardzo zmienił, ale nad stawem już nie leży, bo susza była i staw wyparował. Teraz na ławce przed remizą siedzi i od rana do wieczora wróble usiłuje łapać, co mu rzecz oczywista nie wychodzi. Ucieszył się urzędnik, ręce zatarł i samochód po Skibę na wieś wysłał. Podjechało czarne auto, Skiba w krzyk i do remizy zwiewa. Nie dali mu szansy, ręce wykręcili, na maskę rzucili, potem do bagażnika i odjazd. Co się Skiba w tym bagażniku napłakał, co się nawzywał Przenajświętszej Panienki, w którą nie wierzył, to jego. Nagle światło go oślepiło i już myślał, że to sama Matka Boża po niego przyszła, ale nie, to był tylko jakiś gość w garniaku, co go sobie Skiba niewyraźnie skądś przypominał. Powiedział ten facet Skibie, że Marian ma na imię i wtedy olśniło naszego przygłupa. Aaaa! Marian....ten co go matka do krowiego ogona przywiązywała jak w pole szła, żeby nie zginął. Teraz wszystko się Skibie w łepetynie ułożyło. Zaczerwienił się Marian słysząc o krowim ogonie i już miał Skibę w łeb prasnąć, kiedy się opamiętał, bo budżet mu się przypomniał. Bez Skiby go nie ruszy, a konkurencja w urzędzie duża i każdy tam jakiegoś swojego Skibę w zanadrzu trzyma, Nie wiadomo, czyj będzie lepszy i ile się uda na niego pieniążków wydłubać. Zabrał Marian Skibę do gabinetu, oświetlił go jarzeniówką i doszedł do wniosku, że wygląda on w sam raz jak współczesny artysta awangardowy. Tylko coś na głowę by mu się przydało włożyć. Akurat pod biurkiem leżał taki mały kapelusik, po pewnym karle, który tu był wcześniej wraz ze swoim zespołem karłów linoskoczków i chciał dotację na działalność, ale Marian go przegnał, a tamten zwiewał tak, że kapelusz zostawił. No to wziął Marian ten kapelutek i Skibie na łeb założył. I było wszystko jak ta lala. To znaczy byłoby gdyby nie okazało się, że potrzebny jest jeszcze ktoś do tego interesu. I wtedy Marian przypomniał sobie swojego kolegę ze studiów – Kondzia. Kolega ten miał w rzeczywistości na imię Konrad, ale uważał, że zabawniej będzie jak ludzie mówić do niego będą Kondzio. Ten Kondzio nigdy w życiu nie znalazłby się na studiach, gdyby nie matka wariatka, którą go Pan Bóg pokarał. Kobiecina ta, wymyśliła sobie, że jej syn, indywiduum zaburzone emocjonalnie i ospałe umysłowo, musi skończyć studia. Bronił się Kondzio przed studiami jak lew, ale nic to nie dało, bo matki mają swoje sposoby i w końcu zaczął uczęszczać na zajęcia na uniwersytecie. Kiedy urzędnik Marian przypomniał sobie Kondzia i porównał go z oświetlonym jarzeniową lampą Skibą, co to go miał przed sobą, skonstatować musiał, z niejakim zdziwieniem, że gdyby to Skibę wysłać na uniwersytet, a Kondzia położyć nad stawem, nikt nie zauważyłby różnicy. Można by ją było zauważyć wtedy jedynie, kiedy Kondzio siadłby pod remizą i wróble zaczął łapać. Marian był pewien, że co jak co, ale łapanie wróbli wychodziłoby Kondziowi lepiej niż Skibie. W te pędy zadzwonił więc Marian do Kondzia i kazał mu do urzędu jechać. I przybył Kondzio w progi te wysokie najszybciej jak umiał, a kiedy Skibę na stołeczku zobaczył uśmiechnął się i dziwną sympatią do niego zapałał.

Potem okazało się, że mama Kondzia, ta sama co mu kazała na studia chodzić, pracuje w telewizji i przez to Kondzio ma program w telewizorze. Prawdziwy. Nie taki w jaki bawiły się dzieci w wiosce Mariana, obudowę po kineskopie w lesie, na dzikim wysypisku znalazłszy. Bardzo to zaimponowało Marianowi, a Skibie jeszcze bardziej. Program ten nosił niezwykle awangardowy tytuł „Dzyndzylyndzy” i latał o godzinie 2.30 w nocy. Marian zapytał, czy szanowna mama nie mogłaby załatwić im jeszcze jednego programu, takiego, żeby i Skibę dało radę w nim pokazywać. Przestraszył się Skiba nie na żarty tym telewizorem, ale Kondzio uspokajająco po łbie go poklepał, uprzednio zdjąwszy mu kapelusik, przez karła pod biurkiem pozostawiony. - Nic się Skiba nie martw - rzekł przy tym - będzie dobrze.

I było dobrze. Programu nikt nie oglądał, bo pokazywali go jeszcze później niż to całe „Dzyndzylyndzy”, ale Marian miał poważny pretekst do powiększenia budżetu swojego projektu. Miał oto dwóch artystów awangardowych, którzy mieli autorski program w telewizji, w dodatku był to program o sztuce. Jakiś czas potem, okazało się jeszcze, że jak Skibie przywiązać długopis do pięści to on nim tak szur, szur, po gładkich powierzchniach jeździ i takie szlaczki rysuje. Jak to potem Kondzio trochę podrasował to nawet wyglądało na litery. Marian dopisał jakiś awangardowy tytuł już wiersz gotowy. Aha, byłbym zapomniał. Program Skiby i Kondzia nazywał się „Lalamido”, Kondzio sam to wymyślił. No, ale najlepiej to wyszło im z tym pisaniem. Skiba jest dziś autorem zbioru opowiadań pod tytułem „Opowiadania podwodne” czy jakoś tak. Tytuł jak tytuł pewnie wziął się stąd, że jak Skiba nad stawem leżał to na te puszki po szprotach i mielonce, co na dnie leżały popatrywał i potem mu to w głowie zostało. Stąd opowiadania podwodne. Kondzio zaś napisał tyle książek, że sam Marian pogubił się już w rachunkach, no, ale jak wspomnieliśmy w łapaniu wróbli Kondzio byłby lepszy od Skiby. Marian nie dość, że finansuje te ich wydawnictwa, to jeszcze organizuje im koncerty, bo wyszło też w końcu, że Skiba ma dość donośny głos i jak go w tyłek szpilką ukłuć znienacka to jak hejnał mariacki wybrzmiewa. Nie było więc powodu, by odmawiać sobie przyjemności założenia zespołu awangardowego. Prócz tego Skiba i Kondzio jeżdżą na spotkania autorskie, gdzie opowiadają o swoich książkach. Nikt tam co prawda z wyjątkiem opłaconych przez Mariana ludzi nie przychodzi, ale to nieważne, ważne, że sztuka jest sztuka, a na sztukę potrzebne są pieniądze.

Na koniec pora zdradzić co to za urząd, który tak ładnie sztukę polską w przestrzeni publicznej promuje. Otóż jest to Narodowe Centrum Kultury, a cała ta historia, została oczywiście przeze mnie zmyślona. Wcale tak nie jest mili moi, wcale nikt tu do mnie wczoraj nie zadzwonił i nie opowiedział mi jak to tam w środku, w tym urzędzie jest, naprawdę. Jest inaczej. Najpierw urzędnicy z troską rozglądają się po okolicy, czy nie widać jakiegoś zdolnego malarza, albo rzeźbiarza, albo reżysera a potem pytają go czy nie zechciałby się kształcić na ich koszt w Paryżu, żeby imię ojczyzny naszej rozsławiać. On się oczywiście godzi na to, a potem wyjeżdża za granicę. Kiedy wraca po studiach, maluje, rzeźbi, albo kręci film za filmem, a my potem możemy filmy te oglądać w kinach, a przed każda projekcją wzruszony kierownik domu kultury mówi nam ile nagród międzynarodowych obraz nam pokazywany zdobył do tej pory i jak bardzo wartkim nurtem toczy się kariera naszego młodego artysty. I tak w każdym roczniku urzędnicy z NCK typują najlepszych, a oni potem zwyciężają, zwyciężają i zwyciężają...tak, tak. To o Skibie i Konnaku to zmyśliłem, od początku do końca.

 

Bardzo dziękuje wszystkim, którzy oddali swój głos na blog „Proszę pani” w konkursie Blog roku ogłoszonym przez Onet. Dzięki Waszym esemesom autorka bloga awansowała na 3 miejsce. Teraz o dalszych losach jej bloga zdecydują jurorzy.

 

Na naszej stronie www.coryllus.pl pojawił się już regulamin konkursu na komiks według „Baśni jak niedźwiedź”. No więc jest tak, mamy trzy kategorie: bitwy, kresy, święci. Do każdej kategorii przyporządkowane jest jedno opowiadanie i można sobie wybrać co się chce rysować. Czy bitwę pod Żyrzynem według opowiadania „Żyrzyn 1863”, czy historię księcia Romana Sanguszki według opowiadania „Baśń kresowa”, czy może historię św. Ignacego de Loyola według opowiadania „Trzydniowa spowiedź kochanka królowej”. Nagrody są niekiepskie, w każdej kategorii po trzy. Za pierwszą 5 tysięcy minus podatek, który w takich razach koniecznie trzeba odprowadzić, za drugą 3 tysiące minus tenże podatek, a za trzecią 2 tysiące minus wspomniany podatek. Myślę, że warto się pokusić, tym bardziej, że z autorami najlepszych prac chciałbym potem podpisać umowy na stworzenie całych albumów, według mojego scenariusza. Aha, jeszcze jedno: na konkurs nie rysujemy całej historii, ale jedynie od 4 do 6 plansz formatu A 4 w pionie. Szczegóły pojawią się niedługo na stroniewww.coryllus.pl w specjalnej zakładce „Konkurs”. Prace będzie można nadsyłać do 20 maja, a ogłoszenie wyników nastąpi 20 czerwca.

Ponieważ intensywnie zbieramy pieniądze na nagrody, które są dość poważne, umieściłem w sklepie kilka nowych tytułów, są to albumy z archiwalnymi zdjęciami, dość szczególne o tematyce raczej mało spopularyzowanej. Opisy znajdziecie przy zdjęciach okładek. Zysk z ich sprzedaży przeznaczamy w całości na nagrody konkursowe.


 

Na stronie www.coryllus.pl mamy nowe obrazy Agnieszki Słodkowskiej, ze słynnej już serii „japończyków” mamy też cztery portrety bohaterów naszego komiksu o bitwie pod Mohaczem. Można tam także kupić poradnik „100 smakołyków dla alergików” autorstwa Patrycji Wnorowskiej, żony naszego kolegi Juliusza. No i oczywiście inne książki i kwartalniki. Jeśli zaś ktoś nie lubi kupować przez internet może wybrać się do sklepu FOTO MAG przy stacji metra Stokłosy, do księgarni Tarabuk przy Browarnej 6 w Warszawie, albo do księgarni wojskowej w Łodzi przy Tuwima 33, lub do księgarni „Latarnik” w Częstochowie przy Łódzkiej 8. Nasze książki można także kupić w księgarni „Przy Agorze” mieszczącej się przy ulicy o tej samej nazwie pod numerem 11a.

2.833335
2.8 (6)

Więcej notek tego samego Autora:

=>>