Arystokracja uwłaszczeniowa – skutki 25-lecia moimi oczami

 |  Written by waw75  |  5

Najmocniej Przepraszam, starałem się ale nie potrafiłem napisać tego krócej. Będę szczęśliwy jeśli ktoś dobrnie do jednej czwartej tekstu.


 

Ponoszenie przez władze odpowiedzialności politycznej za rządzenie i administrowanie jest fundamentem demokracji. To nie ordynacje wyborcze ale właśnie odpowiedzialność polityczna władzy państwa przede wszystkim kształtuje jakość ustroju. Niestety wszystko wskazuje na to, że dziś na naszych oczach powstają zalążki zupełnie nowego ustroju politycznego – opartego na likwidacji odpowiedzialności politycznej i dominacji jednego środowiska – niekoniecznie politycznego.

W drugiej połowie V wieku p.n.e. greccy filozofowie zdefiniowali pojęcie arystokracji. Pierwotnie słowo arystokracja znaczyło jednak coś zupełnie innego niż rozumiemy pod tym pojęciem obecnie. Nie była to bowiem nazwa warstwy społecznej ale termin określający oligarchiczny ustrój polityczny w którym pełnię władzy w państwie i wszystkie najwyższe stanowiska publiczne sprawują przedstawiciele wyłącznie jednej, uprzywilejowanej grupy społeczeństwa. Co istotne – arystokracja była ustrojem postrzeganym jako sprzeczny z demokracją.

Wyobraźnia greckich myślicieli miała jednak pewne ograniczenia. Z setek oczywistych powodów. Zasadniczej weryfikacji w pojęciu ustroju arystokratycznego uległo też przekonanie że musi on być przeciwieństwem demokracji. Widać to choćby dziś, kiedy wyłączna i niepodzielna władza jednego tylko środowiska politycznego – i to na wszystkich szczeblach funkcjonowania państwa – może być nie tylko sprawowana, ale wręcz – jakkolwiek absurdalnie to zabrzmi - dyktowana w oparciu o zasady demokracji. W historii Polski tego typu sofizmaty ustrojowe miały już zresztą miejsce wcześniej. Jan Paweł II w książce „Pamięć i tożsamość” tak opisuje polską specyfikę w tej dziedzinie:

Znane jest klasyczne rozróżnienie pomiędzy trzema odmianami ustroju politycznego: monarchią, arystokracją i demokracją. Każdy z tych ustrojów daje własną odpowiedź na pytanie o to, kto jest pierwotnym podmiotem władzy. /.../ Patrząc na polskie dzieje, możemy stwierdzić stopniowe następowanie po sobie tych trzech form ustroju politycznego, ale także ich przenikanie się. Jeżeli państwo piastowskie miało charakter przede wszystkim monarchiczny, to od czasów jagiellońskich monarchia staje się coraz bardziej konstytucyjna, a po wygaśnięciu dynastii, przy zachowaniu zwierzchnictwa monarchistycznego, władza była oparta na oligarchii szlacheckiej. Ponieważ jednak podmiot władzy, jakim była szlachta, był dość rozległy, trzeba było uciec się do jakiejś formy demokratycznego wyboru tych, którzy mieli reprezentować rody szlacheckie. W ten sposób zrodziła się demokracja szlachecka../.../

O ile w ustrojach monarchicznych i oligarchicznych (na przykład polska demokracja szlachecka) część społeczeństwa (często jego ogromna większość) skazana jest na rolę warstw biernych czy też podporządkowanych, ponieważ władza spoczywa w rękach mniejszości, o tyle w założeniu demokratycznym to powinno być wykluczone. Czy w rzeczywistości jest wykluczone? Pewne sytuacje, jakie zachodzą w demokracji, usprawiedliwiają to pytanie” [1]

Błędem byłoby sądzić, że dynamika kształtowania ustroju skończyła się wraz z ostatnią kartką podręcznika historii. To, jak funkcjonujemy dziś, kiedyś będzie treścią kolejnych podręczników. Patrząc wstecz widzimy jak kolejne modyfikacje ustroju wynikały z podziałów społecznych i zmian dominacji kolejnych środowisk politycznych. Musimy sobie więc zdawać sprawę, że tak istotny przełom – nie tylko polityczny ale przede wszystkim społeczny – jaki nastąpił po 1989 roku także zaowocuje wieloletnim „lepieniem” modelu ustrojowego. Na użytek najsilniejszych – lub najbardziej roszczeniowych - grup aspirujących do dominacji w rządzeniu państwem.

Być może wydawało nam się, że po bolesnych doświadczeniach PRL-u jesteśmy w stanie zaakceptować już wyłącznie system zdrowej demokracji, a wszelkie zakusy stworzenia kolejnego systemu oligarchicznego – czy to w postaci oligarchii partyjnej (jak w okresie tzw. demokracji ludowej), czy też w formie jakiegokolwiek innego dyktatu środowiskowego, w zderzeniu z oceną społeczeństwa zostaną zablokowane przy urnach wyborczych. Wydawało nam się wręcz że mamy alergię na wszelkie formy dyktatury jednego środowiska politycznego czy rabunkową politykę administracji państwa. I to niezależnie od tego czy powodem byłaby pospolita nieuczciwość czy też bezwolna niekompetencja.

Jakiś fenomen psychologiczny spowodował jednak, że już po 25 latach znów zaskakująco łatwo akceptujemy zwierzchność władzy w której skala niekompetencji, nadużyć czy afer korupcyjnych sięga już nawet nie kilkunastu czy kilkudziesięciu milionów ale – jak w przypadku anulowania długów za tranzyt gazu albo komputeryzacji ministerstw (w tym o zgrozo! - także Ministerstwa Sprawiedliwości) setek milionów złotych? Jak to możliwe że tak łatwo znów uznaliśmy korupcję i nepotyzm za konieczny i nieunikniony koszt modernizacji kraju? Czy od lat 70-tych nic się w naszej mentalności nie zmieniło?

Nagle ku naszemu zaskoczeniu po 25-ciu latach okazało się, że znów żyjemy w państwie w którym niemalże wszystkie stanowiska publiczne, posady w spółkach i agendach państwowych, największych opiniotwórczych (państwowych i prywatnych) mediach, oraz na wszystkich szczeblach władzy państwa piastują wyłącznie przedstawiciele jednego środowiska politycznego. Nie muszą być oczywiście członkami partii rządzącej – ale muszą się cieszyć zaufaniem środowiska które się z nią utożsamia. Nielojalność zamyka bowiem drzwi do publicznych posad.

Oczywiście można uzasadniać ten stan rzeczy wolą wyborców – wszak zarówno wybory w 2007 jak i wybory w 2011 roku były wyborami demokratycznymi i swój głos mogli oddać wszyscy uprawnieni do tego obywatele, reprezentujący wszystkie warstwy społeczeństwa. Jednak nikt chyba nie przypuszczał że mandat jaki wyborcy udzielą ekipie Donalda Tuska w 2007 roku skłoni ją do bezwarunkowego przejęcia wszystkich poziomów decyzyjnych państwa i obsadzenia swoimi przedstawicielami druzgocącej większości publicznych instytucji. Łącznie z tymi w których o nominacji decyduje nie mandat wyborczy ale merytoryczne kompetencje. Mianując do lokalnej, państwowej spółki partyjnego kumpla dziś uzasadnia się to tym, że to właśnie wyborcy przy urnach, także jemu dali w wyborach parlamentarnych prawo do rządzenia i pobierania pensji z publicznych pieniędzy. Niezależnie od jego kompetencji. W ten sposób pod sztandarami demokracji w ciągu niespełna dwóch kadencji stworzono w Polsce realny system oligarchiczny. Innymi słowy staliśmy się państwem w którym środowisko polityczne reprezentujące realnie kilkanaście procent społeczeństwa zagarnęło całkowitą władzę na wszystkich poziomach państwa.

Kluczowe jest jednak pytanie – czy sytuacja ta jest wynikiem świadomego, demokratycznego wyboru Polaków, czy też efektem zręcznej socjotechniki prowadzonej i finansowanej z publicznych środków na wszystkich – opanowanych już szczeblach władzy. Tym bardziej że od prawie siedmiu lat na naszych oczach dokonuje się proces niespotykanego od czasu PRL-u zacierania odpowiedzialności politycznej ekipy rządzącej przy jednoczesnym bezpardonowym lukrowaniu i projekcji swoich dokonań. Przykłady można oczywiście mnożyć – począwszy choćby od wizerunkowej kampanii „Polska w budowie”. Mimo iż realizacja nowych inwestycji była efektem nie tylko środków unijnych pozyskanych przez poprzedników ale także ustaw i programów operacyjnych przez nich przygotowanych, to przekonano społeczeństwo, że nowe inwestycje są wyłącznie efektem przejęcia władzy przez kompetentnych reprezentantów Platformy Obywatelskiej, którzy zastąpili nieudaczników z PiS-u, niezdolnych mentalnie do modernizacji kraju. Gigantyczna i niespotykana w tej części Europy skala korupcji i nadużyć jaka temu towarzyszyła pomijana jest zwykle milczeniem. A skończywszy na powtarzanym tygodniami za 7 milionów złotych, spocie jubileuszowym z okazji 10-lecia akcesji od Unii Europejskiej – całkowitym przypadkiem zsynchronizowanym z kampanią prezentowania osobistej satysfakcji Donalda Tuska z rządzenia państwem. Tego typu akcje prowadzone są też na poziomie regionów. Od sześciu lat polityka środowiska władzy polega głównie na projekcji własnych dokonań i insynuowaniu ułomności opozycji. W efekcie doprowadzono niemal do hagiografii ekipy rządzącej w oczach swojego elektoratu. Co ciekawe – ci sami ludzie, drwiący z zaufania elektoratu PiS-u dla Jarosława Kaczyńskiego, i zarzucający mu mesjanizm, jednocześnie wpadają w furię przy najmniejszym przejawie krytyki wobec Donalda Tuska czy posunięć rządu. I ta projekcja stała się już normą. Charakterystyczne stało się także, że im bliżej jakichkolwiek konfrontacji wyborczych tym większy rozmach i rozrzutność wszelkiego rodzaju koncertów, festiwali i horrendalnie drogich kampanii promocyjnych z eksponowanym udziałem i pod patronatem rządu lub środowiska otwarcie identyfikującego się z władzą. Słowem, władza coraz łatwiej znajduje publiczne fundusze na organizację „igrzysk”.

Warto też przypomnieć jakiej odpowiedzialności politycznej podlegały poprzednie polskie rządy. Schyłek rządów Leszka Millera przypieczętowała próba lobbowania ustawy medialnej i oferta przekazania 17,5 miliona dolarów (ok 50 mln zł) przez ludzi tworzących rynek medialny. Rząd Jarosława Kaczyńskiego pogrążyła prowokacja CBA skierowana na wykrycie nieuczciwego wyłączania z produkcji rolnej i sprzedaży gruntów na północy kraju. Jakiekolwiek mielibyśmy sympatie i antypatie polityczne to w obu tych przypadkach uspokajające było to, że nieprawidłowości wewnątrz aparatu władzy momentalnie spotykały się z ostrą reakcją opinii publicznej i konsekwencjami politycznymi.

Od przeszło sześciu lat jesteśmy jednak świadkami nadużyć, politycznego nepotyzmu i defraudacji publicznych pieniędzy na skalę niespotykaną od wielu dekad. Począwszy od próby lobbowania przy udziale ministrów rządu ustawy hazardowej, poprzez gigantyczne afery wynikające z braku nadzoru i lewe interesy przy budowie autostrad, tajemniczy i kuriozalny przebieg przetargu na zakup „Pendolino”, zaangażowanie nie tylko polityków PO ale także syna premiera w przestępczej firmie OLT Ekspres, kilkaset milionów złotych jakie Polska straciła na anulowaniu rosyjskich długów za tranzyt gazu, prawie 50 milionów złotych na stworzenie portalu dla bezdomnych czy wreszcie sto milionów złotych które stracił budżet państwa na informatyzacji czterech ministerstw. Nie wspominając już nawet o karygodnym powierzaniu tak ważnych resortów jak Ministerstwo Zdrowia ludziom którzy wcześniej – jak Ewa Kopacz – mieli doświadczenie jedynie w kierowaniu gminną przychodnią zdrowia, lub jak Bartosz Arłukowicz, nie zarządzali nigdy żadną strukturą ani placówką służby zdrowia. Dziś o nominacji decyduje wyłącznie interes partii.

Jednak naprawdę poważny problem polskiej demokracji polega dziś nie na tym że wyborcy o tym nie wiedzą, ale że pomimo tej powszechnej świadomości wciąż z różnych powodów są skłonni oddać głos na partie rządzącą. I tragedią w tej sytuacji jest nie to że Platforma Obywatelska wygra lub przegra kilkoma czy kilkunastoma procentami ale to że po ostatnich sześciu latach takich rządów wciąż jest w stanie przekroczyć próg wyborczy.

Powodów tej choroby polskiej demokracji trzeba szukać jeszcze z latach 90-tych. Kiedy to po wielu latach gloryfikowania tzw klasy robotniczo – chłopskiej, przynależność do niższych warstw społecznych była postrzegana jako synonim mentalności PRL-u. I pomimo, że obalenie dawnego ustroju odbywało się na barkach robotników to znaczna część środowiska rzeczywistej – lub kreującej się na nią – opozycji demokratycznej, jako ofertę na budowę nowego ustroju zaproponowała swoim wyborcom pogardę dla chłopów, robotników, ludności małych miast, i ludzi bez wyższego wykształcenia. Pogarda dla „motłochu” i „ciemnogrodu” miała być nie tylko receptą na porzucenie ustroju demokracji ludowej ale także na budowę nowego ustroju, wolnego rynku i zdrowych kanonów demokracji. Przynależność do środowiska politycznego okazującego pogardę dla „motłochu” stała się przy tym legitymacją dającą szansę na społeczny i zawodowy awans w nowej Polsce. Rolę „komisji weryfikacyjnej” nowych elit przejęło jedno środowisko polityczne skupione wokół Gazety Wyborczej i Unii Demokratycznej, które dzięki nieformalnym porozumieniom z ekipą PZPR-owską uzyskało dostęp do mediów i biznesu związanego z sektorem publicznym. Od „nowo namaszczonych” do sprawowania władzy nie wymagano oczywiście żadnych norm uczciwości, kompetencji czy misji społecznej. Ich akredytacją do sprawowania władzy była jedynie lojalność wobec własnego środowiska oraz osobiste aspiracje materialne. I moim zdaniem to właśnie ten okres w ostatnim ćwierćwieczu zaważył na większości patologii dzisiejszego państwa – mimo że od tamtej pory dojrzałość osiągnęło już drugie pokolenie Polaków. Albowiem to wtedy zbudowano w społeczeństwie jednoznaczny podział na światłych i ciemnogród, na rozsądnych i oszołomów, na tolerancyjnych i faszystów a wreszcie na zdrowych i paranoików. Linia „demarkacyjna” przebiegała zaś zbieżnie z poparciem dla poszczególnych środowisk politycznych – i ta zasada pozostała w umysłach Polaków do dziś. Trudno się dziwić że tysiące młodych ludzi którzy w latach 90-tych wybierali swoją drogę zawodową, także w pracy dziennikarskiej, kolektywnie opowiadało się po jasnej stronie tego podziału. Czy można ich także usprawiedliwiać, że dziś po sześciu latach oligarchii politycznej i dziesiątkach afer korupcyjnych, odwracają głowę w drugą stronę żeby nie widzieć odpowiedzialności wśród swojego obozu, to już zupełnie inny problem.

Grupy tej nie tworzą oczywiście jedynie członkowie czy aktywiści partii Platforma Obywatelska, ale liczna – choć na tle całego społeczeństwa marginalna – grupa społeczna która wzbogaciła się materialnie lub podniosła swój status społeczny w wyniku systemu III RP. Tyle tylko że system ten miał być nową szansą dla całego społeczeństwa – a nie jedynie dla młodych ambitnych z dużych aglomeracji. W efekcie w ich optyce struktury państwa mają wyłącznie jeden cel: zapewnienie im dominującego dostępu do luksusu bytowego. I nie było by w tym oczywiście niczego niewłaściwego, to normalne ludzkie ambicje, gdyby nie jeden fundamentalny czynnik: otóż dla tej grupy społeczeństwa nie ma najmniejszego znaczenia czyim kosztem realizowane są ich roszczenia ani kto płaci za ich materialne wymagania. Elita przestała być misją społeczną ale stała się wyłącznie wyznacznikiem stanu posiadania.

Po 25-ciu latach, choć może się to jeszcze wydawać mało czytelne, jesteśmy świadkami budowy zalążków nowego systemu ustrojowego, opartego na oligarchii środowiskowej. I jeśli np. w przypadku arystokracji rodowej kryterium wyboru podmiotu władzy stanowiło pochodzenie szlacheckie to dziś owym kryterium jest kolektywizm środowiskowy budowany od początku lat 90-tych. Czy to zagraża demokracji? Tak – bo w wyniku całkowitego przejęcia władzy na wszystkich szczeblach państwa (także w mediach), i przekonania że odpowiedzialność polityczna jest fikcją, większość społeczeństwa uzna swój udział w wyborach za bezcelowy. W efekcie na naszych oczach ugruntuje się nowy ustrój o którym kiedyś nasze wnuki będą się uczyły w podręcznikach. I dokładnie w tym kierunku podąża dziś po sześciu latach rządów środowiska PO polska demokracja. Najlepszym dowodem na to były ostatnie wybory do Parlamentu Europejskiego. A aspiracje przynależności do środowiska posiadającego prawo do posad, publicznych pensji i premii będzie łamało coraz więcej kręgosłupów. Nic bowiem tak nie zaślepia jak pycha i pieniądze.

Niezłomni obrońcy zasad wolnego rynku

Czy zauważyliście Państwo ktoś dziś najgłośniej kreuje się na obrońcę wolnego rynku i zdrowej konkurencyjności gospodarczej? Otóż wcale nie przedsiębiorcy czy klasa średnia – bo oni od dawna widzą, że w Polsce zdrowa konkurencja nie istnieje. Dziś „najwybitniejszymi” obrońcami wolnego rynku – czy to w dyskusji publicznej czy też na prywatnych forach są ludzie na publicznych posadach lub kontraktach, których wysokość wynagrodzenia nie ma najmniejszego związku ani z konkurencyjnością, koniunkturą gospodarczą ani możliwościami rynku – lekarze, urzędnicy, prawnicy, menedżerowie publicznych spółek. Dla tych ludzi nie ma najmniejszego znaczenia w jaki sposób zarządzane jest państwo i czy ich pracodawca jest potentatem czy bankrutem i dłużnikiem. Czy dominuje nieudolność, korupcja czy kolesiostwo, ponieważ nie ma to najmniejszego wpływu na ich uposażenie. A zasady wolnego rynku, i konkurencyjność postrzegają jako „prawo ulicy” od której trzymają się z daleka. Ich wysokie kwalifikacje i wyjątkowe walory intelektualne nakazują finansować ich wymagania socjalne z osobnej, publicznej skarbonki. I to właśnie oni dziś przejmują władze na wszystkich szczeblach państwa. To właśnie oni po 25 latach realnie znów budują nową „władzę ludową”, oderwaną całkowicie od realiów w jakich funkcjonuje społeczeństwo – a przede wszystkim całkowicie oderwaną od zasad wolnego rynku. Słowem to oni budują dziś socjalizm – choć wyłącznie dla swojej grupy społecznej. Ale straszno robi się dopiero kiedy spróbujemy sobie wyobrazić jak będzie wyglądała przyszłoroczna kampania wyborcza i jakimi metodami ci wszyscy lokalni, hojnie obdarowani przez Platformę Obywatelską „obrońcy zasad gospodarki rynkowej” będą walczyli o zachowanie swoich posad, pensji i premii. To będzie katastrofa.

Warto także zwrócić uwagę na jeszcze jeden bardzo istotny mechanizm. Każdy chyba kto na co dzień ma do czynienia z załatwianiem procedur administracyjnych wie że im większe miasto tym trudniej dziś „przepchnąć” najprostszą sprawę, a nawet najbardziej potrzebną społecznie inwestycję. Urzędnicy wszystkich szczebli w wielkomiejskich referatach są dziś po prostu zaczadzeni biurokratyczną mentalnością. Czy ten mechanizm jest przypadkowy? Moim zdaniem jest to przejaw chorych aspiracji społecznych jakie w wyniku transformacji 89 roku znacznie bardziej dotknęły społeczność wielkomiejską niż mieszkańców „polski powiatowej”. O ile na przełomie lat 90-tych i 2000-cznych obiektem aspiracji była pozycja tzw „Polaka skorygowanego” – czyli żyjącego na co dzień poza Polską, o tyle po 2007 roku na piedestał postawiono Polaka który „korektę” uzyskał dzięki głoszonym deklaracjom politycznym tu w Polsce. Według mnie przełamaniem aspiracji między „Polakiem skorygowanym” a krajowym „Polakiem otwartym i oświeconym” była organizacja Euro2012 i kampania „odzyskiwania dumy” z życia tu i teraz. Według mnie najwyraźniej było to widoczne w retoryce Tomasz Lisa, który w felietonach w Newsweeku z charakterystyczną dla siebie pogardą przeciwstawiał sobie tą część społeczeństwa która zaangażowaniem i euforią „udowodniło” że jest już Europejczykami oraz „ciemnogród”, który się w kampanię sukcesu władzy nie wpisał i tym samym został uznany za „motłoch” który generuje „nieznośny jazgot” i należy go wykluczyć z szeregów decyzyjnych lub wręcz ograniczyć mu prawo wyborcze.

„Polak skorygowany” – niezależnie czy mieszkający na co dzień zagranicą , czy też wracający po pracy do apartamentu na Wilanowie, miał jeden i ten sam kuszący fetysz: dominował materialnie nad „motłochem” i okazywał mu wyższość i pogardę. Różnica polega wyłącznie na tym, że ten który łamaną polszczyzną opowiadał jaka ta Polska ciemna i głupia, na co dzień nie siedzi za biurkiem w urzędzie. A ten drugi owszem – i od niego zależy czy obywatel załatwi sprawę urzędową czy nie. To on decyduje i musi udowodnić że jego pozycja społeczna uprawnia go do stawiania coraz to bardziej absurdalnych wymagań i trudności. Jeśli więc z przerażeniem załamujemy dziś ręce nad gigantyczną gangreną biurokratyzacji to miejmy świadomość że przyczyną są nie unijne procedury i papierkowe wymagania ale przede wszystkim mentalność i aspiracje środowiska nowego polskiego mieszczaństwa – a także władzy państwa która te roszczenia umiejętnie „zagospodarowała”. Za rok to właśnie urzędnicy będą żelaznym, czy też raczej betonowym elektoratem Platformy Obywatelskiej – i to całkowicie niezależnie od tego jakie będą efekty rządzenia i sytuacja państwa. Arystokracja uwłaszczeniowa już zajęła swoje miejsce w strukturach władzy i niechętnie je porzuci.

Wysokiej rangi profesjonaliści mianowani przez partię

Oczywiście w każdej demokracji i w każdym państwie narzędzia zarządzania i administrowania mają w swoich rękach elity władzy. Tragedią ostatniego sześciolecia było jednak to że środowisko które przekonało Polaków że takimi fachowcami dysponuje po prostu blefowało. Stąd też przez pierwsze lata rządów Platformy mieliśmy do czynienia z ciągłą właściwie falą nadużyć, niekompetencji, błędów i pustej propagandy. Kilka pierwszych rządów Donalda Tuska po prostu waliło w niewidoczny szklany sufit swojej niekompetencji i dziś niemal we wszystkich kluczowych dziedzinach działalności tej ekipy mamy albo dramatyczną zapaść (finanse publiczne, służba zdrowia, ubezpieczenia społeczne, system emerytalny, bezrobocie wśród absolwentów, obrona narodowa, bezpieczeństwo energetyczne) albo korygujemy pomyłki i zaniedbania (konwencja klimatyczna, rynek podręczników szkolnych, okres szkolny od wieku 6 lat). Sztandarowym przykładem może być także polityka zagraniczna w której co rusz kolejna doktryna okazuje się być kompletnie chybiona i oparta na całkowicie błędnych przewidywaniach. Co oczywiście nie przeszkadza przedstawiać każdej z nich jako ogromny sukces polskiej dyplomacji. Nawet jeśli miesiąc później zmieniała się ona o 180 stopni.

„Eksperci” Platformy wciąż się uczą. Po sześciu latach część z nich potrafi już korygować błędy popełniane w okresie kiedy nie mieli żadnych kompetencji ani doświadczenia do zajmowania swoich stanowisk. Oczywiście nikt dziś nie zwróci ani miliardów złotych które w tym czasie wyciekły z publicznego koszyka, ani zmarnowanych szans przedsiębiorców którzy w ostatnich latach, według danych np. EUREL-HERMES bili kolejne rekordy w rocznej liczbie bankructw. Nikt nie zwróci Polakom ani tych pieniędzy które płacą za najwyższe ceny gazu w Europie ani tych które przez kilka lat musieli płacić za, jedne z najwyższych w Europie, ceny benzyny.

Solidaryzm społeczny – jak demokracja – nie jest idealny ale nic lepszego nie wymyślono

Odejście od zasady solidaryzmu z czasem musi doprowadzić do lawinowego rozdźwięku między grupami społeczeństwa. I prowadzi to nie tylko do nieadekwatnych różnic w wynagrodzeniach ale przede wszystkim w patologii w relacjach społecznych. Bo w społeczeństwie nie tylko zawsze będą ci sfrustrowani i także całe masy tych których można kupić i staną się ślepi na krzywdę innych – choćby była to nawet zdecydowana większość. Prędzej czy później musi to prowadzić także do mechanizmu z jakim mamy do czynienia dziś w Polsce – do budowy równoległej warstwy pośredników, dziesiątek tysięcy „zarządzaczy zasobami ludzkimi”, którzy czerpią zyski wyłącznie z tego że na publicznych posadach i za publiczne pensje kontrolują przepływy publicznych pieniędzy i przedsięwzięcia prywatnych inwestorów. Efektem jest absurdalna i to nakręcana od wewnątrz biurokratyzacja państwa a miliony złotych z publicznych pieniędzy trafiają do kieszeni pośredników z politycznego nadania. W latach 90-tych skutecznie przekonano Polaków że w nowej Polsce przyszłości nie zapewni praca ale pośrednictwo w spieniężeniu dorobku pracujących mas „ciemnogrodu”. Kreatywność ulokowała się nie w wytwarzaniu produktu ale przede wszystkim w umiejętności narzucenia przymusu swojego pośrednictwa w jego sprzedaży. W sektorze prywatnym skutki nie były tak bolesne – zasady konkurencyjności częściowo zweryfikowały te patologie, ale w sektorze publicznym i strukturze administracji spowodowało to po prostu gangrenę. I niestety dziś trudno będzie naprawić tą sytuację na drodze jakiejś łagodnej modyfikacji.

Ostanie dwie kadencje idealnie wpisały się te wszystkie społeczne uwarunkowania i podziały jakie zaczęto projektować 25 lat temu. Środowisko Platformy Obywatelskiej zbudowało niemal nową warstwę społeczną skupioną wokół dominacji nad resztą społeczeństwa. To nie problem retoryki czy mentalności takiego czy innego lidera partyjnego. To problem ugruntowanego przez ostatnie sześć lat rozłamu społecznego. I jeśli w najbliższych wyborach społeczeństwo nie rozbije tej nowej społecznej arystokracji która uwłaszczyła wszystkie struktury państwa to po kolejnych czterech latach naprawdę możemy się obudzić już w zupełnie innym ustroju.


 

[1] Jan Paweł II „Pamięć i tożsamość”, wyd. ZNAK, Kraków 2005 str. 133-135


ilustracja pochodzi z: http://wielka-solidarnosc.pl/wp-content/uploads/2013/02/011-0011.jpg
Hun

5
5 (5)

5 Comments

Obrazek użytkownika Hun

Hun
Na obrazku nazwy może i nieaktualne jakby, ale mechanizm jak najbardziej działający... (nie dałem rady znaleźć nic ciekawszego)...

Pozdrawiam,
Hun

"...And what do you burn, apart from witches?   - More witches!..."
Obrazek użytkownika waw75

waw75
Bardzo dobra ilustracja Hunie :) - Dziękuję. A co do aktualności to własnie, choć to strasznie przykre - chyba niestety wciaż jestesmy skażeni mentalnie tym czerwonym okresem. Na Salonie blogerka Zukosa wrzucila mi link do wywiadu m.in z Jackiem Santorskim, ktory twierdzi (i niestety nie jest odosobniony) że jesteśmy skażeni syndromem folwarku pańszczyźnianego. Na początku sie żachnalem. Ale chyba facet ma troche racji... niestety
 
Obrazek użytkownika Szary Kot

Szary Kot
w latach 2001-2003, czyli krótko po wprowadzeniu tej nieszczęsnej reformy samorządu terytorialnego (pozostałe reformy Buzka też były nieszczęsne, ale to inny temat) pracowałam w Urzędzie Marszałkowskim. To dość odległa epoka, dziś pewnie jest znacznie gorzej, ale zaczątki wszechogarniającej, a jednocześnie kompletnie niepotrzebnej biurokracji właśnie się pojawiały.
Sądzę, że należę do ludzi, którzy potrafią myśleć logicznie, ale ani przez cały okres mojej tam pracy, ani nawet do dziś, nie potrafiłam pojąć po jakie licho stworzono coś takiego jak Województwo Samorządowe. Ani toto nie ma sensownych kompetencji, niskie dochody własne (jakiś marniutki procent z podatków), wisi na budżecie państwa w postaci subwencji i dotacji przekazywanych przez Wojewodę... Jakby Wojewoda nie mógł dotacji przekazywać wprost do właściwych jednostek. Nie, pieniądze muszą przechodzić przez budżet Województwa....
Napisałam, że logicznie nie da się tego wytłumaczyć. Cóż, jest jedno bardzo proste wytłumaczenie. Gdyby wszystkie te czynności wykonywał Urząd Wojewódzki, zapewne zwiększono by zatrudnienie wsród szeregowych urzędasów. A w takim Urzędzie Marszałkowskim? Marszałek, pięciu zastępców, skarbnik i cała armia dyrektorów. Nieważne, że czasami taki dyrektor miał 3-5 podwładnych, ale tytuł, gabinet i odpowiednio wysokie uposażenie były. Idealne miejsce dla żon, ciotek, szwagrów, kuzynów i innych zwolenników....
Nie dało się tam pracować i ocalić resztki zdrowia psychicznego i przyzwoitości, zwiałam, byle prędzej.

P.S.
Wawie, coś dawno Cię tu nie było:(
Ale miło znów widzieć!
 

"Miejcie odwagę... nie tę tchnącą szałem, która na oślep leci bez oręża,
Lecz tę, co sama niezdobytym wałem przeciwne losy stałością zwycięża."
Obrazek użytkownika waw75

waw75
Jejku, dziękuję Kotko, tylko teraz mi cholernie glupio że tak późno odpisuję. To nie fair - Przepraszam. Tymbardziej że napisalaś o rzeczy ktora pierwotnie znalazla sie w tej notce ale ją wywaliłem bo najpierw ta notka miala ...8 stron :)))) i ciąlem tak zeby ptzynajmniej dwie strony skrócić. A opisalem tam wcześniej przypadek Marszałka Małopolski Kilka tygodni przed eurowyborami pojawily się na scianach gigantyczne banery - takie 10x10 metrów pod tytułem: "Razem budujemy Malopolskę ktora zachwyca. Marszalek Województwa". Na banerach wizualizacje albo zdjecia dużych inwestycji zrealizowanych w ostatnich latach w regionie - m.in fermy solarnej w Wierzchoslawicach i nowego kampusu Wyższej Szkoly Zawodowej w Tarnowie. Wiem że wczesniej był jeszcze z imienia i nazwiska wymieniony Marek Sowa ale kilka miesiecy temu była jakaś chryja i zostalo samo Marszalek ... . Takie banery to są setki tysięcy złotych. Czysta propaganda i to finansowana przez urząd ktory wyłacznie przekazaywal na nie unijne środki. Nie był ani inwestorem, ani pomyslodawcą ani nadzorcą - czysty pośrednik finansow ktore nie nalezą do niego. 
"Idealne miejsce dla żon, ciotek, szwagrów, kuzynów i innych zwolenników...." - slowem arystokracja srodowiskowa. Dziękuje kotko - ale trochę się sypnęłaś bo teraz będę czekal na Twoim blogu na jakąś rozprawę z biurokracją. :)
wawrzek
Obrazek użytkownika Szary Kot

Szary Kot
te dwa lata pracy w urzędzie prawie przypłaciłam zdrowiem. Od tamtego czasu nawet nie byłam w budynku urzędu, nie utrzymuję kontaktów z nikim, kto tam pracował, choć tacy jak ja, zwykli, szarzy pracownicy byli bardzo sympatyczni. Często niestety byliśmy narzędziami we wzajemnych dyrektorskich, koteryjnych rozgrywkach. Miałam dość i nie wiem, czy zdobędę się na opisanie tego sad
Ale biurokracja to temat rzeka i ciągle dostarcza nowych "podniet", więc może, np. absurdy ZUS-owskie, czy skarbowe...
 

"Miejcie odwagę... nie tę tchnącą szałem, która na oślep leci bez oręża,
Lecz tę, co sama niezdobytym wałem przeciwne losy stałością zwycięża."

Więcej notek tego samego Autora:

=>>