Dziś mija 45. rocznica śmierci Jimiego Hendriksa. Do dnia 28. urodzin zabrakło mu niewiele ponad dwa miesiące. Zgon nastąpił w wyniku zachłyśnięcia się wymiocinami spowodowanymi zatruciem barbituranami. Tak brzmi wersja oficjalna, oprócz niej pojawiły się również pogłoski sugerujące, że doszło do zabójstwa.
Trudno się temu dziwić, śmierć muzyka była szokiem, tym bardziej że wydane dotąd albumy (trzy studyjne i jeden typu live) odniosły wielki sukces, natomiast sam Hendrix – muzyczny innowator i perfekcjonista o malowniczym wizerunku buntownika – zdążył już wyrobić sobie mocną pozycję w symbolicznym Przedsionku Sławy (Hall of Fame).
W chwili, gdy nadeszła wiadomość o śmierci gitarzysty, osobom zainteresowanym jego muzyką (dziś powiedziałoby się: polskim fanom) płyty studyjne były dość dobrze znane. Szczególne zaciekawienie budziła zwłaszcza okładka angielskiej edycji (wytwórnia Track) dwupłytowego albumu „Eletric Ladyland”.
Lubiłem tę muzykę, ceniłem innowacyjność gitarzysty i paradoksalnie melodyjność jego własnych kompozycji, więc i ja mocno przeżyłem tę zaskakującą i przedwczesną śmierć, tym bardziej że rok wcześniej w podobnie niejasnych okolicznościach rozstał się z życiem Brian Jones, multiinstrumentalista i założyciel Rolling Stonesów.
Tekst, jaki napisałem wkrótce po śmierci Jimiego Hendriksa, w treści jest raczej emocjonalny niż instruktywny, natomiast użyta stylistyka trąci wyraźną manierą. Ale na swój sposób stanowi świadectwo czasu, ujawniając nie tylko temperaturę młodzieńczych fascynacji, ale także pewną nieoczywistość i ryzyko ówczesnych wyborów kulturowych.
*
Pewnego słonecznego dnia, tchnącego spokojem i dosytem, wśród podejrzanie beztroskich i bezmyślnych nowości znalazła się jedna, zupełnie od nich różna, zgrzebna i mało efektowna ballada, nieznanego bliżej wówczas nikomu gitarzysty murzyńskiego, pod prowokacyjnym tytułem Hey, Joe. Dziś pośród zapomnianych przebojów, rażących nieznośną egzotyką bezpowrotnej młodości, ballada ta wyróżnia się jak przed laty, tylko wtedy jeszcze mi się nie podobała.
Na początku była barwa. Barwa przede wszystkim. Barwa dziwaczna, nieznana, wyodrębniona, barwa dla barwy, barwa fascynacją i dla fascynacji była. Była barwa szukaniem, szperaniem, ustawicznym poszukiwaniem była. Była zniekształceniem, deformacją barwy do bólu, do ekstazy samoudręczenia, do wyłamywania palców i szarpania strun zębami, do roztrzaskania gitary, do skowytu wzmacniaczy barwą była.
Barwa była ruchem, siłą, do łkania niewyszukanego, do euforycznego skurczu, do wymiotów nieledwie zmuszała. Z niego samego się brała, a nim miotała, miętosiła, nim targała, jego sobie podporządkowała. On jej słuchał, jej służył, dla niej przeciw sobie pigułki łykał, aby ją nową odkryć, obnażyć i wybrzmieć w paroksyzmie doskonałości.
By jej dogodzić, do absolutu ją przywieźć, rangę absolutu jej nadać, przekroczyć barierę możliwości swych musiał, granicę istnienia jednostkowego minąć, być sobą nade, być poza, funkcje biologiczne swego ciała spotęgować, sięgnąć granic możliwości substratów białkowych.
Dla niej i przed nią uciekał w świat trzasków i szeptów, szumów i zgrzytów, orgiastycznych jęków, spazmatycznych wzdychań, potworów i potworków, majaków i widziadeł, zjaw i mamideł. Dla niej odebrał gitarze prawo do istnienia przedmiotowego, w formie zamkniętego, niezmiennego, dla niej gitarę rozformował, tchnął w przedmiot życie, by zamierało, konało, a konając barwy dopełniało wrzaskiem agonii, chichotem niemowlęcia barwę spotworniało.
I wszystko to dla niej, dla barwy, co przede wszystkim barwą i dzięki barwie była, z barwy wychodziła, trwając barwą była i potężniała w barwę, w barwę obrastała i mieniąc się barwą w orgazm olbrzymiała, jakby orgazmem się stawała, a pękając skurczem barw dźwięcznych i bezdźwięcznych rozlewała się szeroko we wszelkie zakamarki, wszelkie zakątki wypełniała i wstawała się wszystkim, i niczym się stawała...
Widziałem Go niedawno, stał nieruchomy, bezwładny, całym jestestwem zwrócony do wewnątrz, ku wypełniającej go muzyce i tylko ręce wyrafinowaną pieszczotą bezwiednej gonitwy wydobywały z gitary strumień niesamowitych dźwięków, przebiegających mroczne, bezgłośne przestrzenie nieogarnionej pustki. Pomyślałem wtedy, jak bezpowrotna była jego droga, u której początku leżał trzeci kamień od słońca. Kilka dni później dowiedziałem się, że nie żyje.
Prometej, nr 1, październik 1970
Trudno się temu dziwić, śmierć muzyka była szokiem, tym bardziej że wydane dotąd albumy (trzy studyjne i jeden typu live) odniosły wielki sukces, natomiast sam Hendrix – muzyczny innowator i perfekcjonista o malowniczym wizerunku buntownika – zdążył już wyrobić sobie mocną pozycję w symbolicznym Przedsionku Sławy (Hall of Fame).
W chwili, gdy nadeszła wiadomość o śmierci gitarzysty, osobom zainteresowanym jego muzyką (dziś powiedziałoby się: polskim fanom) płyty studyjne były dość dobrze znane. Szczególne zaciekawienie budziła zwłaszcza okładka angielskiej edycji (wytwórnia Track) dwupłytowego albumu „Eletric Ladyland”.
Lubiłem tę muzykę, ceniłem innowacyjność gitarzysty i paradoksalnie melodyjność jego własnych kompozycji, więc i ja mocno przeżyłem tę zaskakującą i przedwczesną śmierć, tym bardziej że rok wcześniej w podobnie niejasnych okolicznościach rozstał się z życiem Brian Jones, multiinstrumentalista i założyciel Rolling Stonesów.
Tekst, jaki napisałem wkrótce po śmierci Jimiego Hendriksa, w treści jest raczej emocjonalny niż instruktywny, natomiast użyta stylistyka trąci wyraźną manierą. Ale na swój sposób stanowi świadectwo czasu, ujawniając nie tylko temperaturę młodzieńczych fascynacji, ale także pewną nieoczywistość i ryzyko ówczesnych wyborów kulturowych.
*
Epitafium dla Jakuba
Pewnego słonecznego dnia, tchnącego spokojem i dosytem, wśród podejrzanie beztroskich i bezmyślnych nowości znalazła się jedna, zupełnie od nich różna, zgrzebna i mało efektowna ballada, nieznanego bliżej wówczas nikomu gitarzysty murzyńskiego, pod prowokacyjnym tytułem Hey, Joe. Dziś pośród zapomnianych przebojów, rażących nieznośną egzotyką bezpowrotnej młodości, ballada ta wyróżnia się jak przed laty, tylko wtedy jeszcze mi się nie podobała.
Na początku była barwa. Barwa przede wszystkim. Barwa dziwaczna, nieznana, wyodrębniona, barwa dla barwy, barwa fascynacją i dla fascynacji była. Była barwa szukaniem, szperaniem, ustawicznym poszukiwaniem była. Była zniekształceniem, deformacją barwy do bólu, do ekstazy samoudręczenia, do wyłamywania palców i szarpania strun zębami, do roztrzaskania gitary, do skowytu wzmacniaczy barwą była.
Barwa była ruchem, siłą, do łkania niewyszukanego, do euforycznego skurczu, do wymiotów nieledwie zmuszała. Z niego samego się brała, a nim miotała, miętosiła, nim targała, jego sobie podporządkowała. On jej słuchał, jej służył, dla niej przeciw sobie pigułki łykał, aby ją nową odkryć, obnażyć i wybrzmieć w paroksyzmie doskonałości.
By jej dogodzić, do absolutu ją przywieźć, rangę absolutu jej nadać, przekroczyć barierę możliwości swych musiał, granicę istnienia jednostkowego minąć, być sobą nade, być poza, funkcje biologiczne swego ciała spotęgować, sięgnąć granic możliwości substratów białkowych.
Dla niej i przed nią uciekał w świat trzasków i szeptów, szumów i zgrzytów, orgiastycznych jęków, spazmatycznych wzdychań, potworów i potworków, majaków i widziadeł, zjaw i mamideł. Dla niej odebrał gitarze prawo do istnienia przedmiotowego, w formie zamkniętego, niezmiennego, dla niej gitarę rozformował, tchnął w przedmiot życie, by zamierało, konało, a konając barwy dopełniało wrzaskiem agonii, chichotem niemowlęcia barwę spotworniało.
I wszystko to dla niej, dla barwy, co przede wszystkim barwą i dzięki barwie była, z barwy wychodziła, trwając barwą była i potężniała w barwę, w barwę obrastała i mieniąc się barwą w orgazm olbrzymiała, jakby orgazmem się stawała, a pękając skurczem barw dźwięcznych i bezdźwięcznych rozlewała się szeroko we wszelkie zakamarki, wszelkie zakątki wypełniała i wstawała się wszystkim, i niczym się stawała...
Widziałem Go niedawno, stał nieruchomy, bezwładny, całym jestestwem zwrócony do wewnątrz, ku wypełniającej go muzyce i tylko ręce wyrafinowaną pieszczotą bezwiednej gonitwy wydobywały z gitary strumień niesamowitych dźwięków, przebiegających mroczne, bezgłośne przestrzenie nieogarnionej pustki. Pomyślałem wtedy, jak bezpowrotna była jego droga, u której początku leżał trzeci kamień od słońca. Kilka dni później dowiedziałem się, że nie żyje.
Prometej, nr 1, październik 1970
(4)
17 Comments
@autor
19 September, 2015 - 07:10
Dobrze to rozumiem, sam...
19 September, 2015 - 11:36
Jednak wtedy jego muzyka, więcej cały fenomem JHE były dla nas czymś nowym, radykalnie odmiennym, w dodatku noszącym wyraźny posmak buntu i rebelii, które zawsze pociągają młodych, wchodzących w życie ludzi.
A co do Malewicza, tego od czarnego kwadratu na czarnym tle oraz podobnych wariantów, całkowicie się zgadzamy. Nigdy nie myślałem o tym inaczej niż o zwykłej pseudoartystycznej bezczelności :)
Dziękuję za ten głos i pozdrawiam,
Waldemar Żyszkiewicz
Dziękuję za ten tekst.
19 September, 2015 - 11:15
Barwy młodości i odcienie muzyki...
Znam to.
Choć czas mija, a ja prawdopodobnie jestem już kawałek za półmetkiem - pielęgnuję swoje młodzieńcze muzyczne fascynacje. Gdy pewne utwory przestaną do mojej duszy przemawiać, będzie to oznaczać, że, ostatecznie, zagubiłem lepszą część mnie. Nauczono mnie teorii, mogę sobie utwór "rozebrać" na części składowe, zachwycić się maestrią drugiej gitary czy robiących podkład smyczków. Ale ważniejszy jest duch, czucie i uczucie. Bo dobra muzyka posiada duze, która szepcze, mówi, czasem krzyczy. :)
Niechętnie dzielę się moimi muzycznymi przeżyciami. Nauczony doświadczeniem, wiem, że znikoma część ludzi, nawet tych "słuchających", zrozumie. Czasem reklamuję, nigdy nie opisuję moich własnych wrażeń.
Oczywiście, nie zawsze da się kultywować wspomnienia. Ostatnio próbowałem słuchać jednego z zespołów mojej młodosći, słynnego Pink Floyd. Nie jestem w stanie, razi. Świat poszedł do przodu, a może to mnie zmieniły się upodobania? Podobnie rzecz ma się z innymi gigantami, jak Led Zeppelin czy Deep Purple. Tych drugich nie lubiłem nigdy, poza kilkoma utworami, a Ołowiani powinni skończyć po czterech pierwszych płytach. A i tak należałoby przesiać zawarte na nich utwory. Część jest po prostu kiepska.
Co ciekawe - właśnie Hendrix, The Doors, King Crimson (przykładowo) - oni nie postarzeli się brzydko. Stylistyka, charakterystyczna dla danego okresu, stylistyką - ale chodzi o coś więcej, niż prosta dywersyfikacja.
Na szczęście, zawsze pozostaje Scarlatti, Iron Maiden, Sibelius i Johnny Cash. :)
A Hendrixa lubię.
PS. Polficu, na tamte czasy Hendrix był absolutnym nowatorem. Dodatkowo, da się go słuchać, nie jak "geniuszy" klasy Pendereckiego. Gdyby jeszcze miał do dyspozycji mozliwości techniczne XXI wieku, co do dwięku etc... Nie musisz go lubic, ale, może, doceń? A już zestawianie z bohomazotwórcą od białego kwadratu na czarnym tle... Ja proszę... :)
"Cave me, Domine, ab amico, ab inimico vero me ipse cavebo."
@Max
19 September, 2015 - 11:29
Dziękuję, Maksie! Rzecz jasna...
19 September, 2015 - 12:52
Właśnie, Umma Gumma, Ciemna strona księżyca, dla mnie już mniej mocno reklamowany Wall to był wręcz rodzaj świeckiej muzyki liturgicznej, a dziś w ogóle nie wpadłoby mi do głowy tego słuchać, nie dałbym rady po prostu :) A przecież do wielu płyt i wykonawców z tego samego czasu wróciłem, w tym do Santany (Santana, Abraxas, Welcome) czy trochę późniejszego Marleya (Kaya) wracam z przyjemnością, kupując reedycje (zwłaszcza remasterowane przez Japończyków) starych winyli na nośnikach CD.
Doorsów muszę poddać testowi, a przecież przed laty Strange days to były miesiące odsłuchiwania i przeżywania, podobnie jak kilka płyt Zappy, Jethro Tull czy In the wake of Poseidon King Crimson... Dla mnie nadal ważny jest Dylan, choć też przecież nie wszystko, bo to ogromna i zróżnicowana twórczość. A muzyka, której mogę słuchać właściwie zawsze to Tord Gustavsen, romantyk norweskiej pianistyki jazzowej :) No i Rossini, Mozart, Beethoven, nokturny Chopina, trochę przebranego jazzu, całkiem klasycznie.
Miło, że się pojawiłeś przy muzycznej okazji, Maksie :)
Pozdrawiam,
Waldemar Żyszkiewicz
Mi ten gość odpowiada:
19 September, 2015 - 16:39
Tyz piyknie :)
19 September, 2015 - 17:44
Solówki to taka instytucja dobra na koncertach, żeby dać się wyżyć ludziom z drugiego planu i pozwolić odpocząć frontmenom :)
Waldemar Żyszkiewicz
@Waldemar
19 September, 2015 - 18:04
Może nie byłoby tak źle,
19 September, 2015 - 19:23
Pozdrawiam Polficu,
Waldemar Żyszkiewicz
ALL – O nierozumieniu stosowanych zachowań werbalnych...
19 September, 2015 - 23:16
Rozmawiałem niedawno z Maksem pod jednym z postów Alchymisty, post był cokolwiek zwariowany, nie na serio, ilustrowany muzyką węgierską itp. Nawiązując do tytułu, Maks (jak najsłuszniej) wezwał do solidarności z Węgrami, a ja zapytałem Maksa o niedawny wyłom w tej solidarności, czyli wytknąłem (bez nazwisk) nadąsanie Kaczyńskiego na Orbana kilka miesięcy temu.
Wtedy pojawił się Kolega bloger, całkiem świeży, ale za to nieźle rozgrzany. Nazwijmy go Jeźdźcem Apokalipsy. Wciął się w rozmowę, co do sposobu brutalnie i niegrzecznie, w mocnych słowach (obrzydliwa manipulacja) zarzucił mi kłamstwo, następnie coś-tam nabajał, nainterpretował, po czym na odchodnym odsądził mnie od czci i wiary, pisząc: nazwałbym cię dosadnie, ale nie muszę, bo i tak widać czym i kim jesteś.
Owszem, zrobił to bez użycia słów wulgarnych albo powszechnie uważanych za obraźliwe, ale zrobił to skutecznie, z użyciem formuł dostatecznie naruszających ludzką cześć i godność.
Wyznaję prostą zasadę: „kto zaczyna – tego wina”. Skoro mnie napadł i obraził, to nazwałem go Zulus Czaka, adekwatnie do awatara i przejawionych przez niego manier. Załączyłem też link, dowodzący, że nie ma racji co do faktów i że wobec tego zarzucona mi „obrzydliwa manipulacja” jest zwykłym oszczerstwem.
Uznałem, że takich zachowań nie należy puszczać płazem („zero tolerancji”) i w rewanżu nazwałem go ‘złamasem’, co wydaje mi się adekwatnym, a nawet dość pobłażliwym określeniem. Nie może bowiem być tak, że bezczelna agresja (nawet prowadzona w przeświadczeniu o własnej słuszności) zostaje nagrodzona.
To, co potem wypisywał Jeździec A. w odpowiedzi, nie tylko nieźle uzasadnia hipotezę, że ten bloger nie kontroluje w ogóle swoich emocji i przede wszystkim nie umie dostrzec tego, co sam wyprawia, sądząc chyba, że bezwarunkowa apoteoza PiS i Jarosława Kaczyńskiego uzasadnia i rozgrzesza wszelkie poczynania.
Było tam: Nie bierz mnie na agenturalne chwyty w stylu "ujawnij się", bo pogłębiasz tylko własną kompromitację (o ile to jeszcze możliwe).
Było też: Mało mnie obchodzi, że nie "kryjesz tożsamości".
Nie jesteś w stanie ukryć też wszystkiego, co za tą "tożsamością" stoi (pełza?).
I jeszcze: A propos "Złamasa" - złamałeś tyle zasad netykiety, że zasługujesz na szybkie pożegnanie z portalem... solidnymi kopniakami. Dla dobra B-n-r.
A na koniec: Teraz dopiero będzie EOT, bo po pierwsze nie mam z kim gadać, a po drugie nikt (a już szczególnie ktoś taki, jak ty) nie będzie mi odbierł głosu, wedle swego, nabzdyczonego, widzimisię:):):).
Jak wynika z uwag Alchymisty, agresywny modus operandi nowego blogera jest dobrze w sieci znany. Alchymista wprawdzie twierdził, że to są bluzgi podane na srebrze, ale moje doświadczenia wskazują, że to raczej mocno przesadzona kurtuazja. Kolega Ro też miał z nim nieciekawy kontakt...
Dlaczego wracam do tej sprawy? Bo nowy bloger napisał niezły tekst, z którego wyłania się sympatyczna postać katolika tradycjonalisty. Ba, ilustruje ten tekst sceną, która wysławia bliską mi zasadę zasadę „kto zaczyna – tego wina”. Pomyślałem, fajnie, coś dobrego zaczyna się dziać, zwłaszcza gdy słusznie zaczął bronić Kolegi Traubego przed Karlinem. Zabawne, pomyślałem też, że impertynent w słusznej sprawie broni przed Impertynatorem... Traube wytknął błąd rzeczowy Jarosławowi Kaczyńskiemu, Karlin go mocno skarcił... No, nie tak mocno jak Jeździec mnie : )
I właściwie ta zmiana postawy u Kolegi nowego blogera by mnie ucieszyła, gdyby nie krótki passus, od jakiego zaczął filipikę przeciwko Karlinowi: Kolegę Ro nazwał ‘zgwałconą przez wiatr księżniczką’, a mnie ‘nadętą purchawką, z której sypią się wyzwiska’. Tak malowniczo, z gestem. Natomiast Karlinowi dostało się za prośbę do Traubego, żeby u niego nie komentował...
Chciałem to zacytować dosłownie, ale widzę, że inkryminowany post Karlina właśnie zniknął. Piyknie, nie wiem tylko, czy to Karlin się obraził, czy nowy bloger, bezkompromisowy przeciwnik trzeciej drogi, cokolwiek by to miało znaczyć, zaczął już własne porządki w B’n’R. Może i to reklamowane wyżej „pożegnanie solidnymi kopniakami”.
Wszystko możliwe u kogoś, kto samookreśla się tak: ...Dixi et salvavi", ale nie łamałem netykiety i nie zniżyłem się do chamskich wyzwisk. Nie jestem nadęty, więc mnie nie puszczaja zwieracze:):):)
PS Chciałem tu bardzo podziękować Koledze Hunowi, z którym zetknęliśmy się może raz czy dwa, incydentalnie, a który jako jedyna osoba stanął w mojej obronie i podjął próbę wykazania rozgrzanemu blogerowi, że jeśli ktoś w krytykowanej sprawie ponosi winę, to raczej kierownictwo PiS lub poseł Błaszczak!
Waldemar Żyszkiewicz
@Waldemar
19 September, 2015 - 19:58
Być może, Polficu...
19 September, 2015 - 23:19
Waldemar Żyszkiewicz
@Waldemar
20 September, 2015 - 03:21
Pozdrawiam serdecznie.
Cytat:
Jeśli będziecie żądać tylko posłuszeństwa, to zgromadzicie wokół siebie samych durniów.
Empedokles
@Danz
20 September, 2015 - 16:11
Może zdziwiła mnie tylko reakcja adresata strofowań, który nie wykazał zrozumienia dla zarzutów i uparcie forsował swoją zgodność z ‘netykietą’. Domyślam się, że dla PT. Kolegów z portalu nowy (a może tylko pod nowym nickiem) bloger jest osobą bliższą niż ja... I potrafię to zrozumieć.
Absurdalność merytoryczna i horrendalna forma ataku blogera D. na mnie (zwłaszcza przy znajomości wcześniejszych na ten temat uwag kolegi Alchymisty) sprawiła, że do głowy by mi nie przyszło, żeby informować o tak grubej niestosowności władze portalu. Dlatego zastosowałem samoobronę, w reakcji na którą kolega D., sam o tym nie wiedząc, jeszcze bardziej się odsłonił.
Skoro w kolektywie blogerskim pod postem JB, gdzie wcześniej doszło do tej przykrej zaczepki, zostało ustalone, że fakt spotkania lub niespotkania się Jarosława Kaczyńskiego z premierem Węgier nie ma żadnego znaczenia, to mocno dziwi przekonanie, że aż tak brzemienna w polityczne skutki będzie pozbawiona nazwisk żartobliwa uwaga o tym fakcie.
Pozdrowienia,
Waldemar Żyszkiewicz
Panie Waldemarze
20 September, 2015 - 16:51
Panie Romanie,
20 September, 2015 - 17:09
nadzieję, że może aż tak źle nie jest :)
Pozdrawiam Pana,
Waldemar Żyszkiewicz
Panie Waldemarze
20 September, 2015 - 17:28