"Kamieniem w komunę" - nowość wydawnictwa Fronda

 |  Written by Administracja  |  0
Dzięki uprzejmości wydawnictwa Fronda przedstawiamy Państwu fragment książki "Kamieniem w komunę" Apolinarego Bacy.

Kamieniem w komunę jest książką niebywałą. Opowiada o młodych ludziach, którzy dorastali w ostatnim czasie minionego systemu. O ludziach, którzy nie godzili się z zastaną rzeczywistością i starali się na ów system wywierać presję. Jacek Kaczmarski śpiewał o „Pannie S”:

Niespodziewanie nam pomogli jej nowi wielbiciele młodzi
Wielbiący ją, jak starą gwiazdę co zamiast spadać – nagle wschodzi
I na ramionach ją ponieśli z tą siłą, której nam nie stało

Bo tak to było, nie moje pokolenie ale właśnie młodzież wywalczyła nam demokrację i niepodległość. I czyta się tę książkę jako orzeźwiający powiew. Niby autobiograficzna po części ale przecież na tę autobiografię składają się losy kilkunastu osób. Wielu z nich znam osobiście. Ale znam dzisiaj. Nie znałem ich losów z lat 80. Byłem wówczas emigrantem. Czytając, doświadczam fascynujących przeżyć. Gorąco polecam.

Mirosław Chojecki
(współzałożyciel Niezależnej Oficyny Wydawniczej, działacz opozycyjny w PRL, producent filmowy)

Bunt młodzieży lat 80. Starcia z ZOMO, demonstracje, happeningi, malowanie antyrządowych napisów na murach. Druk i kolportaż podziemnej prasy, książek i ulotek.

Od „karnawału” Solidarności przez stan wojenny – aż do końca komuny.

Okraszony humorem obraz walki Federacja Młodzieży Walczącej, Niezależnego Zrzeszenia Studentów oraz innych młodzieżowych organizacji z komunistycznym reżimem.

Młodzi bohaterowie tej opowieści czytali Kamienie na szaniec i czerpali wzorce z działalności Szarych Szeregów. Mieli rozpalone głowy, byli odważni, często dziecinni i nieroztropni. Współpracowali z podziemną „Solidarnością”, płacąc często wysoką cenę za swoją niepokorność. Relegowania ze szkół, pobicia, zatrzymania, represje wobec rodzin, dla wielu – to była codzienność. Gdyby jednak nie tacy jak oni – nie byłoby wolnej Polski.

Wszystkie opisane w książce historie oparte są na autentycznych wydarzeniach.

Patroni: Stowarzyszenie Wolnego Słowa, Ośrodek Karta, Stowarzyszenie Federacja Młodzieży Walczącej, Fundacja Niepodległości

Premiera: 28 maja 2014 roku.

Detale techniczne
Oprawa: miękka | Ilość stron: 272 | EAN: 9788364095344 | Cena detaliczna: 34.90 zł (brutto)



Było lato 1980 roku; niewielkim osiedlem, zwanym przez miejscowych poniemieckim, w miasteczku położonym na południowych krańcach historycznego Pomorza Gdańskiego, wstrząsnął potężny huk przypominający detonację. Dwaj chłopcy, sprawcy tego wydarzenia, w  pośpiechu zbierali z  asfaltu pozostałości rakiety, która znów utknęła w lufie wyrzutni i zamiast poszybować wysoko, rozerwała się jeszcze na polu startowym. Bardzo się spieszyli, ponieważ chcieli uniknąć awantury ze strony sąsiadów, w tej sytuacji bardzo prawdopodobnej.
Pierwszy z nich, zebrawszy naprędce to, co pozostało, ulotnił się błyskawicznie „za bloki”, jak u  nich się mawiało, czyli jak najdalej od miejsca zdarzenia. Drugi z winowajców pobiegł natychmiast do swojego domu. Tam według niego było najbezpieczniej. Rodzice zawsze wyciągali go z kłopotów. Tym razem stało się inaczej, trafił bowiem prosto w paszczę lwa. Jak tylko znalazł się w zaciszu domowego azylu, jego ojciec spuścił mu ciężki łomot, gdyż nie miał wątpliwości, z czyjego powodu, w wyniku huku, spadł z kanapy, gdy po ciężkiej pracy w Zakładach Tworzyw Sztucznych odsypiał trudy nocnej zmiany. Pierwszy z chłopaków, dwunastolatek nazwiskiem Baciak, główny konstruktor urządzenia, pochodził z  tak zwanej szanowanej inteligenckiej rodziny, gdzie matka była nauczycielką chemii (co w jakimś stopniu tłumaczyło jego „wybuchową” pasję), a ojciec prowadził małą firmę.
Drugi, starszy o rok Wiesiek, asystujący zawsze Baciakowi w tych eksperymentach, wywodził się z robotniczej rodziny. Rodzice, mimo że byli szanującymi prawo obywatelami, nie zdołaliby upilnować jego starszego rodzeństwa, któremu, w  razie awantury ze strony wściekłych sąsiadów, mogłoby przyjść do głowy ewentualne pomszczenie brata jakimś celnym strzałem z procy w okno, co już się raz czy dwa zdarzyło.
Ale obaj chłopcy niepotrzebnie się stresowali. Okoliczni mieszkańcy dawno zdążyli przywyknąć do „wybuchów”, jak je nazywali – jednak z pewnymi wyjątkami, o czym boleśnie przekonał się kolega Baciaka. Poza tym wszyscy pochłonięci byli oglądaniem „Dziennika
Telewizyjnego”, który wówczas relacjonował kolejny dzień jakichś protestów robotniczych na Wybrzeżu.
Baciak ukradkiem wśliznął się do domu, bacznie rozglądając się na boki. Kiedy wszedł do mieszkania, jego pierwsze słowa skierowane do zapatrzonej w telewizor matki brzmiały:
– Pytał kto może o mnie?
Matka, która od dawna przyzwyczaiła się do jego hobby, odpowiedziała mu mimochodem i z niejakim ociąganiem:
– Nie zawracaj teraz głowy. Takie ważne rzeczy się dzieją w kraju, a  tobie zabawa w  głowie. – I  ponownie zapatrzyła się w  migoczący ekran.
Syn „spalony” póki sąsiedzi nie zapomną, zerkał w telewizor, gdzie spiker wyliczał straty ponoszone przez państwo z tytułu strajków, które w radosnej bezmyślności uprawia grupa zmanipulowanych stoczniowców i portowców Gdańska. Włączył radio, by dowiedzieć się na ten temat czegoś więcej; zresztą i  tak nie miał co robić z czasem. Niestety w żadnym
z programów nie można było usłyszeć niczego poza tym, co mówili w  telewizji. Odszukał
więc spisane na kartce częstotliwości zagranicznych rozgłośni nadających w  języku polskim. Dostał je od kolegi mieszkającego nieopodal jego domu, przy wąskiej ulicy prowadzącej
do Zakładów Tworzyw Sztucznych, dumy miasta, jedynej fabryki w kraju, gdzie produkowano tapety ścienne. Choć był starszy od Baciaka o trzy lata, zaprzyjaźnił się z nim, bo czuł się pewniej w towarzystwie młodszych kumpli. To z nim Baciak łobuzował na mieście, gdy matki wysyłały synów po zakupy – choć odpowiedniejszym słowem byłoby polowanie na deficytowe w tamtych czasach masło, czekoladę czy prawdziwą kawę.
Towarzysz Baciaka zarażał młodszego kolegę swoimi pasjami. Tak było z szachami, w które nauczył go grać, nim ten jeszcze poszedł do szkoły, z  urządzeniem do przesyłania wiadomości, podpatrzonym w telewizyjnym programie „Zrób to sam”, a składającym się ze sznurka i kawałka listewki, z narysowanym alfabetem i systemem otworów, przesyłanym sobie z okna do okna, póki sznurka nie zerwała naczepa TIR-a jadącego po tapetę do pobliskiego zakładu. Zakazane częstotliwości polskojęzycznych rozgłośni starszy z kolegów zdobył najprawdopodobniej od szwagra pracującego w jakichś gdańskich zakładach
radiowych. W zasadzie jedyną pasją Baciaka przez nikogo nieinspirowaną były eksperymenty pirotechniczne – wspólny z bratem wynalazek autorski. Kiedyś brat wpadł na pomysł, by zbudować wielki zamek z zapałek, ale bez siarkowych główek. Skrobano więc zapałka po zapałce za pomocą zwykłych kombinerek. Tak zgromadzono znaczne ilości siarki, którą wypadało jakoś zagospodarować. I to był początek eksperymentów pirotechnicznych, o czym wkrótce mieli się przekonać okoliczni mieszkańcy. Pierwszy przekaz, po nastawieniu Radia Wolna Europa, stanowiły słowa jakiejś kobiety nazwiskiem Anna Walentynowicz, która mówiła, że oni, czyli stoczniowcy, są teraz mądrzejsi niż dziesięć lat temu i że nie wyjdą na miasto „pod kule”, tylko będą okupować swój zakład. Nie
bardzo wiedział, o co się rozchodziło z tym „pod kule”, ale podświadomie połączył to z dawnym wspomnieniem.
Lato 1971 roku spędzał z rodziną nad morzem, u krewnych w Gdyni.Będąc z matką i ciotką na spacerze, mijali jakiś park, gdy nagle ciotka orzekła, że tam nie wejdą, „bo napadają”. Natychmiast powiało stamtąd nieprzyjemnym chłodem. A gdy matka nachyliła się do ciotki
i spytała: „czy rzeczywiście strzelano do ludzi?”, chciał jak najprędzej uciec daleko od tego miejsca. Zwłaszcza że obie szeptały w przejęciu pomiędzy sobą. Pamiętał, że bał się okropnie parku na Wybrzeżu, gdzie strzelano do ludzi.
– Tylko wódki im dać, nierobom. – Matka, wpatrzona w telewizor, nie miała żadnego zrozumienia dla obiboków z klasy pracującej. – A ty, ścisz trochę to radio, bo nic nie można usłyszeć! – w ostrych słowach zwróciła synowi uwagę.
Przez kolejne dni strajków było podobnie. Mama oglądała „Dziennik Telewizyjny”, który syn zagłuszał Rozgłośnią Polską Radia Wolna Europa lub BBC. Z programów bieżących, czysto informacyjnych, wkrótce przeszedł na historyczne. Nawet żałował, że w  obliczu zbliżającego się roku szkolnego będzie musiał mocno ograniczyć to zajęcie, o ile nie zarzucić w ogóle. Ale oto na dzień przed rozpoczęciem szkoły gruchnęła wieść, że w Gdańsku podpisano porozumienia, a strajk zostaje zakończony. Czuł się trochę zawiedziony, że to tak po prostu, już i po wszystkim, bez prawdziwej walki, o jakiej opowiadał świętej pamięci dziadek. Co innego mama. Ta była podekscytowana. I najwyraźniej inaczej zaczynała oceniać niegdysiejszych „nierobów”. W  prasie, telewizji pojawiały się kolejne komentarze na temat nowego związku zawodowego, którego powstanie stanowiło jeden z  dwudziestu jeden postulatów strajkujących, od których spełnienia zależało zakończenie protestu. Nazywał
się on NSZZ  „S”, czyli Niezależny Samorządny Związek Zawodowy „Solidarność”, a na jego czele stanął robotnik ze Stoczni Gdańskiej Lech Wałęsa. Baciakowi trudno było wówczas rozstrzygnąć, co wydawało się większym obciachem – czy ta przydługa i dziwna nazwa związku, czy nazwisko przywódcy. Ale to go specjalnie już nie zajmowało.
Zaczęła się szkoła. Pochłonęły go inne sprawy. W końcu jak ma się dwanaście lat, zajmują człowieka sprawy adekwatne do wieku, takie jak jazda na motorowerze Komar, pierwsze próby podpalania papierosów, a przede wszystkim coraz bardziej zaawansowane eksperymenty pirotechniczne. O tym, co się dzieje w Polsce, dowiadywał się jakby mimochodem, i nie były to dla niego bynajmniej najważniejsze sprawy na świecie. Trochę zdziwił się na wieść o wstąpieniu mamy do Solidarności, po tym wszystkim, co mówiła o strajkujących. Jeszcze bardziej zdumiał się, gdy mama powiedziała do kogoś w jego obecności:
– Popatrz, że taki gówniarz, a miał rozeznanie, i skąd to to już wiedziało, co się naprawdę dzieje?
Trochę mu to pochlebiło, jako że wypowiedziała to z pewną dumą i uznaniem. Wszystko zresztą od tego czasu stanęło na głowie. Nawet ojciec jego przyjaciela z osiedla Wieśka,
dotychczas zahukany robotnik w  Zakładach Tworzyw Sztucznych, nabrał pewności siebie – w końcu był robotnikiem, a  więc członkiem społeczności, która zapoczątkowała „to
wszystko”.
Pewnego dnia Baciak starł się na lekcji ze swoją koleżanką, która przez kilka minut opowiadała o  siłach ciągnących kraj ku katastrofie. Miała naturalnie na myśli tych, co najpierw wywołali strajki na Wybrzeżu, a potem stworzyli związek zawodowy. A ponieważ w tej sprawie czuł się on dość wyedukowany, głośno wyrażał swoje oburzenie. O dziwo, pani wcale go nie uciszyła, lecz przeciwnie, zachęciła do wygłoszenia własnej opinii na ten temat. Nie wypadł chyba najbardziej wiarygodnie, gdyż emocje, jakie mu przy tym towarzyszyły, wprowadziły chaos w  jego wypowiedzi. Utarł jednak nosa koleżance. Miał z nią zawsze dobre relacje od początku pierwszej klasy, gdy chciała siedzieć z nim w jednej ławce, co bardzo go zadziwiło, bo jako szanujący się chłopak nie przepadał za towarzystwem
dziewczyn. Mama wytłumaczyła mu, że to pewnie pomysł jej taty – lokalnego
sekretarza PZPR-u w miasteczku. To on zapewne kazał siadać córce z nauczycielskim dzieckiem, bo niektóre tak zwane sfery powinny trzymać się razem. Wtedy chyba po raz pierwszy dowiedział się, że należy do jakiejś elity, i to z urodzenia.
*
Wybuch strajków na Wybrzeżu w połowie sierpnia 1980 roku stanowiło niezwykłe wydarzenie i wywołało spore zamieszanie w kraju. To, co zrobili gdańscy stoczniowcy i lubelscy kolejarze, wstrząsnęło nie tylko władzami w Warszawie, ale przede wszystkim w Moskwie, i nie chodziło jedynie o  względy natury politycznej. Przyspawanie wagonów
do torów kolejowych paraliżowało potencjalny ruch wojsk Układu Warszawskiego, blokując drożność na najważniejszym strategicznym kierunku natarcia w ewentualnym konflikcie z Zachodem, gdzie czas reakcji liczyć się miał w godzinach. Zaniepokojenie dawało się odczuć również w innych częściach Europy, zwłaszcza tam, gdzie istniały jakieś związki z Polską, odczuwali to także Polacy przebywający za granicą. Stało się to udziałem Jacka, ucznia Technikum Łączności w Warszawie, spędzającego wakacje u rodziny we Francji. W  miejscowej prasie pojawiły się tytuły głoszące: „Sowieci na ulicach Gdańska przebrani w polskie mundury!”. Krewni w związku z tymi dramatycznymi doniesieniami nie chcieli się zgodzić na powrót chłopca do kraju. Jacek jednak postanowił wrócić.
Jesień 1980 roku była dla niego czasem zaangażowania społeczno--politycznego. W październiku pluton „Wodniaków” Związku Harcerstwa Polskiego, działającego przy jego technikum, odwiedzili koledzy z 22 Drużyny Harcerskiej. Jacek, dla kolegów „Czarny”, był głównym pomysłodawcą plutonu oraz jego instruktorem. Okazało się, że organizacja skupiająca młodzież o nazwie Harcerska Służba Polsce Socjalistycznej upada z powodu
masowych z niej wystąpień. Popularność zyskiwały stowarzyszenia w wyraźnej opozycji do obecnego systemu, jak choćby nowo utworzony Krąg Instruktorów Harcerskich im. Andrzeja Małkowskiego, do którego Czarny i jego drużyna także postanowili się zapisać. Wśród uczniów szkół średnich rósł w siłę powstały na początku roku szkolnego (1980/1981) Międzyszkolny Komitet Odnowy. Kolega, chcący zachęcić go do wstąpienia w jego szeregi, tak tłumaczył cel założenia: – Chcemy doprowadzić do przestrzegania demokracji przez dyrekcję. Bronić prześladowanych z powodu światopoglądu religijnego i politycznego. Żądamy wolności słowa i  wolności prasy. Protestujemy przeciwko cenzurowaniu gazetek szkolnych. Chcemy zagwarantowania demokratycznych wyborów do samorządów szkolnych już od przyszłego roku. A  jak będą łamać nasze prawa, to ogłosimy strajk! To pierwsza taka organizacja, która grupuje młodzież licealną. Tak więc Czarny udzielał się w obu strukturach, podobnie jak wielu innych młodych ludzi, którzy narażając siebie i swoje rodziny, na miarę
własnych możliwości przeciwstawiali się komunistycznemu systemowi.
*
To, co działo się w kraju po wielkich sierpniowych strajkach, sporadycznie tylko docierało do świadomości Baciaka. Tak było w grudniu tego samego roku, kiedy kolega Staszek przyniósł do szkoły wiadomość, że ponoć Rosjanie lada chwila wejdą do Polski. „Tylko po co?” – zastanawiał się Baciak. Przecież wszyscy wiedzieli, że są oni już w Polsce, i to od dawna, gdzieś od drugiej wojny światowej. Ale Staszek upierał się, że to nie żart. W każdym razie było to na tyle intrygujące, że Baciak szukał potwierdzenia w zagranicznych radiostacjach. Podobno Rosjanie mieli stać przy granicach i lada chwila wejść, by zrobić w Polsce porządek. Pierwsze, co mu przyszło do głowy, to że nie będzie szkoły. Ciekawiło go, czy studenci też będą mieli wolne. Jego siostra Ola zaczęła studia polonistyczne w Toruniu. Ale Rosjanie ostatecznie nie weszli. Trochę nowych informacji ze stolicy przywoził ojciec, tyle że zdobywał je jakoś mimochodem, bo nie był entuzjastą zmian. Wydawało się to dziwne, bo biznes, jaki prowadził, był ściśle powiązany z kręgami kościelnymi, a Kościół katolicki był, jak mówiono, wielkim orędownikiem, nawet kołem zamachowym tych niezwykłych wydarzeń. Ojciec prowadził firmę usługową oferującą mechanizmy elektryczne wprowadzające
dzwony w  ruch. W  miasteczku miał nawet ksywkę „Dzwonnik z Notre Dame”. Pan Baciak słabo dokładał się do rodzinnego budżetu, ale zawsze oczekiwał ze strony bliskich pomocy w prowadzeniu swojego biznesu. W praktyce polegało to na asystowaniu mu podczas prac na wysokości. Toteż z synami zjeździł on kawał kraju. Wyjazdy te zostały zapoczątkowane
pewnym dość nietypowym zleceniem.
Gdzieś od 1980 roku ojciec zaczął pracować w Warszawie przy kościele akademickim św. Anny. Dziwna rzecz, bo prócz standardowego zlecenia – zamontowania urządzeń napędzających dzwony – zlecono mu także kompleksową konserwację dzwonnicy, właściwie jej górnej, tarasowej części. Po raz pierwszy zabrał ze sobą synów, i to obu (wcześniej
brat, choć starszy o trzy lata, nigdy ojcu w takich sytuacjach nie towarzyszył). Najmłodszy Baciak zawsze lubił jeździć do stolicy. Prócz zwykłej chęci zaopatrzenia się w „światowe” produkty, nie do dostania gdzie indziej, zyskiwał możliwość oderwania się od małomiasteczkowej rzeczywistości. Skoro więc u progu lata 1981 roku ojciec zaproponował
wspólny wyjazd, nie wahał się ani chwili. Warunki co prawda były spartańskie, bo mieszkali
głównie na wieży, z rzadka wpadając do hotelu, ale rekompensatę stanowiło położenie kościoła, przy placu Zamkowym, w pobliżu Starówki. W Polsce był to niezwykle gorący
czas. Wciąż wybuchały strajki, a  to protestacyjne, roszczeniowe lub solidarnościowe.
Po kraju krążyło mnóstwo ulotek, pism, plakatów i banerów, jak ten w  Bydgoszczy (o  czym Baciakowi doniósł kolega z  klasy) informując, że „Kraj Rad wszystko zjadł”, co miało tłumaczyć ludziom powszechne braki w zaopatrzeniu. Praca na wieży kościoła nie była zbyt uciążliwa. Polegała głównie na oczekiwaniu na ojca, który załatwiał na mieście sprzęt i materiały potrzebne do wykonania zlecenia. Zatrudniał on czasem pracowników, przeważnie studentów, do nieskomplikowanych prac remontowych, jak oczyszczenie konstrukcji stalowych przed pomalowaniem farbą. Zadaniem chłopców było doglądanie tych ludzi oraz wykonywanie prostych czynności malarsko-konserwatorskich. Dzwonnica kościoła św. Anny miała kilka pięter, wewnątrz galerię sztuki (właściwie miejsce do ekspozycji malarskich) i  apartament, w  którym pomieszkiwał nieznany chłopcom ksiądz rezydent. Poza tym, ot, zwykły stołeczny kościół, jakich Warszawa miała wiele. Co ciekawe, zamiast rezydenta spotykali często jakiegoś jegomościa, który nie był osobą duchowną. Mijali go czasami na parterze, gdy pojawiał się ze swoją przewieszoną przez ramię torbą, jakiej używali reporterzy
albo rzemieślnicy na narzędzia. To starszy brat wypatrzył go pierwszy, informując o tym młodszego słowami:
– Uważaj na takiego faceta, który tutaj często wchodzi.
– Jak to wchodzi? – Młodego Baciaka zdziwiła ta informacja, ponieważ wydawało mu się, że tylko ojciec i ksiądz mają klucze od wieży.
– Normalnie – brat wzruszył ramionami. – Ma swoje klucze i wchodzi. Pokażę ci go. Łazi z taką podłużną torbą na ramieniu.
Ta informacja była dość ważna z punktu widzenia roli, jaka im przypadła. Chodziło przecież o pilnowanie nie tylko robotników, ale i sprzętu, głównie wypożyczonego od ludzi dobrej woli z jakichś warszawskich budów, którym ojciec odwdzięczał się pieniędzmi lub bardziej przez nich pożądanymi półlitrówkami wódki. Tak więc, kiedy namierzyli z bratem tego mężczyznę, postanowili być bardziej czujni. W końcu na „ich” teren wtargnął „obcy”, który mógł przy tym poruszać się swobodnie, gdzie chciał. Co też bezwstydnie robił. Zawiedliby zaufanie ojca, gdyby pozostawili tę sprawę samej sobie. Postanowili działać, choć może bez jakiegoś
detektywistycznego zacięcia. Ot, tak po prostu, trochę z nudów i dla zasady tropili intruza na własną rękę. Dawali mu nawet do zrozumienia, że nie jest tu mile widziany. W praktyce wyglądało to tak, że gdy napotykali go, a było to przeważnie w najniższej kondygnacji, wpatrywali się w niego bezczelnie świdrującym wzrokiem. W końcu poinformowali ojca o pojawianiu się na wieży dziwnego jegomościa, który posiada klucze do drzwi wejściowych. Pochwalił ich za czujność i oświadczył, że zgłosi tę sprawę rektorowi, który rządził kościołem
akademickim św. Anny. Funkcję tę w tamtym czasie sprawował ksiądz prałat, człowiek niezwykle surowy. W okresie wojny był podobno oficerem, chyba nawet majorem. Spodziewali się więc zdecydowanej interwencji. Reakcja prałata była ostra i owszem, tyle że skierowana pod niewłaściwy, ich zdaniem, adres. Chłopcy otrzymali surowy nakaz odczepienia się od elektryka, który ponoć wykonywał ważne dla kościoła prace. Trochę to było dziwne, że ojciec wcześniej nic o tym nie wiedział. Ale polecenie to polecenie. Zwłaszcza że ksiądz rektor podobno nie lubił powtarzać dwa razy. Radzi nieradzi musieli odczepić się od intruza. Młody wkrótce zapomniał o całej sprawie; przypomniał mu o niej brat
– któregoś razu oznajmił, że spotkał tego człowieka na placu Zamkowym i że ten miał być w mundurze oficera wojska. Młodszy Baciak nie wierzył w ani jedno słowo, myśląc, że to kolejny z licznych jego żartów. Była połowa roku 1981, środek wydarzeń nazwanych potem karnawałem Solidarności; obaj bracia znajdowali się w samym jego centrum.
W maju odbył się w Warszawie pogrzeb prymasa Polski Stefana Wyszyńskiego, zwanego Prymasem Tysiąclecia, połączony z  manifestacją, jakiej stolica nie oglądała od dziesiątków lat. Potem, w sierpniu, kierowcy z Solidarności, którym nie pozwolono przejechać w manifestacji pod gmachem Komitetu Centralnego PZPR, zablokowali rondo w  centrum Warszawy. W  Śródmieściu niemal wszędzie trzeba było chodzić pieszo, ale Baciakowi to specjalnie nie przeszkadzało. Wszystko go tutaj ciekawiło. Najbardziej chyba ta dziwna, pokiereszowana, warszawska architektura, gdzie zza starych kamienic wyrastały toporne
bloki mieszkalne. No i gorączkowa atmosfera na ulicach, nazywali ją odnową. Okazało się, że w kościele św. Anny działo się całkiem sporo interesujących rzeczy. Odbywały się tam zebrania, na których ciekawi ludzie mówili o sprawach uchodzących za ważne. Z wieloma można było nawet porozmawiać i nie ignorowali człowieka tylko dlatego, że do niedawna
był jeszcze dzieckiem. Miał wrażenie, że to nie tyle zależało od miejsca, co od tego specyficznego czasu, jaki w Polsce nastał. Szkoda, że dziadek tego nie dożył. Niby wszyscy i wszędzie podkreślali doniosłość tych wydarzeń, ale co innego słuchać, a co innego w nich uczestniczyć.I on wreszcie poczuł tę atmosferę. Postanowił, że od tej pory będzie starał się „dotykać historii”, na ile będzie to tylko możliwe.
*
Listopadowego poranka 1981 roku, przed lekcjami w  XX Liceum Ogólnokształcącym na warszawskiej Pradze spotkało się dwóch kolegów zaangażowanych w Federację Młodzieży Szkolnej – Artur i Tomek, by omówić sprawę rozłamu w tej dopiero co powstałej strukturze.
– Powstał wielki spór między zwolennikami KOR-u i KPN-u – wyjaśniał szczegółowo Tomek. – Warszawa i Katowice są KPN-owskie, a reszta kraju KOR-owska. Przez to nastąpił rozłam. Spotkali się w roku szkolnym 1981/1982. Tomkowi, osobie o zbliżonym systemie wartości i poglądach, zaimponował nowy kolega, a zwłaszcza jego znajomości w niezależnych organizacjach młodzieżowych. Na fali polskiej odnowy, odradzania się społeczeństwa obywatelskiego do struktur działających pod egidą Solidarności garnęli się niemal wszyscy chcący uczestniczyć w tym procesie. Nie mogli do nich wejść na przykład studenci, gdyż z formalnego punktu widzenia związek zawodowy zarezerwowano tylko dla objętych stosunkiem pracy. Stąd powstało Niezależne Zrzeszenie Studentów. Taki sam problem
dotyczył uczniów szkół średnich. Jako pierwsi zmobilizowali się uczniowie z Wrocławia, z Liceum Ogólnokształcącego im. Adama Mickiewicza, powołując jeszcze we wrześniu 1980 roku Uczniowski Komitet Odnowy Społecznej. W Warszawie rywalizowały ze sobą Uczniowski Ruch Odnowy i Międzyszkolny Komitet Odnowy. Federacja Młodzieży Szkolnej, jako struktura ogólnopolska, została powołana w  Gdańsku we wrześniu 1981 roku. Artur pamiętał, jak warszawska FMS zaczęła zbierać się na terenie Politechniki Warszawskiej w Klubie Architekta przy ul. Koszykowej.  Wkrótce okazało się, że jest tam zbyt ciasno, postanowiono wówczas utworzyć w dzielnicach oddziały, między innymi na Pradze-Północ.
Artur zapamiętał entuzjazm, z jakim wraz ze znajomymi zabrali się do pracy. Hasłem Federacji stała się parafraza zawołania komunistycznego: „Uczniowie wszystkich szkół,
łączcie się!”, które nieco, dla żartu rzecz jasna, nadużywali. Choć spuścizna tej organizacji nie była zbyt imponująca, jej zaistnienie wydało jednak owoce nie do przecenienia w przyszłości – wzajemne kontakty pomiędzy młodymi ludźmi ze szkół średnich, stanowiące zaczyn przyszłej szkolnej opozycji.
*
Baciak po wakacjach spędzonych w Warszawie postanowił śledzić te wszystkie doniosłe wydarzenia. Jego starsza siostra studiowała na uniwersytecie w  pobliskim Toruniu, a  wypady tam traktował jako przedłużenie tego, co widział i doświadczył w stolicy. Toruń to nie była Warszawa czy nawet Gdańsk, ale lepsze to niż nic. Na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika działy się rzeczy z jego punktu widzenia bardzo interesujące. Wkrótce rozpoczął się tam strajk zwany okupacyjnym, studenci bowiem zamieszkali w budynkach uniwersyteckich. Jego siostra była jedną z nich. Okupowane były siedziby instytutów fizyki
i  astronomii oraz Collegium Maius, gdzie zgromadzili się studenci z kierunków humanistycznych. Protestujący grali w  karty, szachy, inni żywo dyskutowali. Nie mogli przy tym opuszczać gmachu, chyba że na godzinną przepustkę raz dziennie, co nie pozwalało nawet na odstanie swojego w  kolejce po papierosy. A palić studentom chciało się, że ho, ho! Dysponowali nimi nieliczni szczęściarze: był więc jeden palący i wydmuchujący dym w kierunku dziesięciu, łapczywie go wdychających. I tutaj Baciak znalazł dla siebie niszę, która
pozwoliłaby mu wkraść się w  łaski studentów.Postanowił, że będzie im dostarczał papierosy, które z trudem i w podłych gatunkach można było nabyć w  wolnym handlu (papierosy marki Sport czy Klubowe były na kartki). Tak też się stało. Matka przymykała oko na te wyjazdy do Torunia, nierzadko kosztem zajęć w szkole, bo jechał przecież do siostry „z aprowizacją”.
Szefostwo strajkowe urządzało, dość sporadycznie, spotkania z ciekawymi osobami (głównie ludźmi pióra), którzy bardzo chcieli wesprzeć młodych bojowników. Przesiadujący u studentów Baciak zapamiętał szczególnie wieczór z jakimś starszym panem, przebywającym
w czasach ostatniej wojny na Syberii. Człowiek ów, zanim zaczął czytać swe utwory, długo opowiadał o  pobycie na „nieludzkiej ziemi”, o  tym, jak próbował dotrzeć do armii generała Andersa, nie wspomniał jednak ani słowem, z  jakiego powodu Rosjanie wywieźli go w tamte strony. Baciak chciał nawet o to zapytać, ale zrezygnował. Tak przebiegały mu tygodnie gorącej politycznie polskiej jesieni 1981 roku.
Tymczasem w szkole, do której teoretycznie powinien był uczęszczać pięć dni w tygodniu, jego częsta nieobecność zaczęła wzbudzać zainteresowanie. Na szczęście wychowawczyni była osobą wyrozumiałą, ale przede wszystkim inteligentną. Doskonale znała powód częstych nieobecności swego ucznia. Dodatkowo przy sprawdzaniu listy obecności
przypominali jej o tym jego koledzy z klasy, którzy na standardowe pytanie: „A gdzie Baciak?”, odpowiadali chóralnie: „Na strajkach!”.
Około 10 grudnia siostra przyjechała do domu, mówiąc, że strajk się skończył, a ich puścili wcześniej do domu, na święta. Tymczasem w Polsce było coraz bardziej niespokojnie. Podobno Wałęsa miał grozić rządowi konfrontacją, czyli niby rzucił komunistom rękawicę wyzywającą do walki. Tak powiedzieli w telewizji pod koniec tygodnia. W sobotę w radiu puścili wypowiedź Wałęsy, gdzie odcinał się od tego, co miał powiedzieć w telewizji. „No to będzie w końcu ta walka czy nie będzie?!” – zastanawiał się Baciak. Zaczynał czuć to samo podniecenie, co latem w Warszawie, kiedy kierowcy zablokowali rondo. Tam pachniało prawdziwą walką. Jedni chcieli przejechać, drudzy im to uniemożliwiali. Trwała próba sił. W końcu odpuścili chyba ci z Solidarności. Może teraz nie odpuszczą. W Toruniu na uniwersytecie wiedzieliby, co się dzieje, byłoby kogo zapytać. Siostra zaraz po przyjeździe poszła odsypiać zarwane strajkowe noce „na okupacyjnym”. I tak przez kilka dni z rzędu aż do niedzieli, kiedy osobiście obudził ją po godzinie dziewiątej, mając do zakomunikowania ważną wiadomość, usłyszaną właśnie w telewizji.
 
5
5 (1)

Więcej notek tego samego Autora:

=>>