blogi

  •  |  Written by Smok Eustachy  |  0

    Od osobistości takich jak Redaktor Łukasz Warzecha, lewicowy publicysta Rafał Otoka-Frąckiewicz czy Marcin Palade nie dowiemy się niczego o Rosji. Nie powiedzą nic o zagrożeniach ze strony rosyjskiej. Np. przy okazji spodziewanego rozejmu nie wypowiadają się na temat sankcji. Że zostaną one zniesione i do Rosji popłynie strumień nowoczesnej techniki wojskowej, a z rosji strumień ropy i gazu, za który sfinansuje sobie ona dalszą inwazję. Że po rozejmie dopiero dadzą nam łupnia. O uzależnieniu Niemiec od rosyjskich surowców i chińskich podzespołów, które wpycha Niemcy w ramiona. Nie. Tylko o Ukrainie że stanowi problem i Ukraińcy. Że przyjadę weterani, że operacje, że to, że sio. Czy rozejm pogorszy naszą sytuację? W sensie takim, że teraz jest niedobrze a będzie jeszcze gorzej?

    Z drugiej strony Stretegy & Futore z Markiem Budziszem i dr Bartosiakiem nie doceniają komprodorskiego charakteru obecnego reżimu, który realizuje interesy Niemiec, a i Rosji też. Bartośiak wydał apel dzisiaj, niesensowny. Jak Tusk może coś tam zrealizować czy tam coś, jak musi blokować CPK, żeglugę na Odrze, porty, elektrownie atomowe itp.? Mimo wszystko działalność owego Fiuczera oceniam najbardziej pozytywnie.

    Jeśli mówimy o PiS to tu jest tyle do skomentowania, że pewnie o połowie rzeczy zapomnę i jeszcze jedną notkę będę musiał spłodzić:

    Najważniejsza kwestią jest sam modus operandi, czyli sposób działania, o którym było w poprzedniej notce: moralne wzmożenie, odklejenie, itp. co opisuje wspomniany Sadkowski. Utożsamienie włąsnego interesu z uniwersalną słusznością, nie negocjowanie, itp. To nigdy, w żadnej sprawie się nie uda i zawsze spowoduje porażkę.

    Oni mają jakiś opór mentalny wobec polskiej korzyści. Jak im się powie, że Polska powinna skorzystać na tej wojnie to nie – mamy stratę ponosić, cierpieć za miliony i się dać wyślizgać.

    Żadne normalne państwo nie przyznaje się do niczego jeśli nie musi. Dlatego nie winię tu Ukraińców za sprawę Wołynia, Bandery itp. Jak PiS chciał ekshumacji to powinien negocjować wtedy, kiedy pozycja była najsilniejsza. Czołgi Twardy i Kraby użyć jako argumentu.Domagać się kwitowania odpowiednio dostaw powinni. Żeby Ukraińcy ogłaszali głośno i wyraźnie naszą przewodnią rolę. Owszem, nam zależy na skutecznej walce z sovietem, ale Ukraińcom też powinno zależeć. I jeśli wolą obyć się bez Twardych to chyba aż tak im nie zależy? Włażeniem Ukraińcom w zadek sprawili, że ci stwierdzili, że i tak będziemy robić, co nam Amerykanie każą. I przestali się liczyć z pisiorstwem kompletnie.

    U nas natomiast pisowce nie były w stanie przełamać oporu lobby blokującego. Nie jest takie przełamanie łatwe, jedyna droga to to co teraz Trump robi: wywalić wszystkich i potem przyjąć paru. Mówię o lobby blokującym modernizację armii: nie był możliwy zakup uzbrojenia antyrosyjskiego u nas, o czym wielokrotnie pisałem. Aby uwalić Kraba np. Komorowski wywalił Szeremietiewa. Ten Szeremietiew zaś jest poważnie odklejony, opowiada takie bajania o II RP że głowa mała. Co poradzisz na to? W każdym razie nie dało się nic groźnego dla Rosji przeprowadzić poza F 16 bez bomb. F 16 już musiały przejść bo nie było innej rady, ze względu na zobowiązania NATO.

    Metody bloku były rozmaite: nierealistyczne wymagania, misjonarskość, jakieś Andersy, lobby poszczególnych producentów zagranicznych blokowało przetargi, cięcie wydatków (korweta Gawron irp.) Każdy koleś opowiadający o wymaganiach współczesnego pola walki i ich spełnianiu się skompromitował i powinien być odcięty od wszystkiego. Szczególnie przy okazji pozbywania się sprzętu typu czołgi T-72 i T-55. W razie wojny to wszystko się bowiem przydaje, co widać na Ukrainie. Ileż ja się naużerałem z towarzystwem. Ich linia była taka, że to przestarzałe jest, jak się ich pocisnęło to przechodzili na stanowisko, że wojna nam nie grozi, że ruskie to nasze druzja i towarzysze wspólnych szkoleń w ramach Układu Warszawskiego. Że tylko misje nam grożą.

    W każdym razie PiS nie potrafił rozpędzić towarzycha ale postanowił je obejść, co jest gigantycznym plusem. Minusem zaś jest nieuzasadnianie racjonalne poszczególnych zakupów. Szczególnie kwestii ilościowych, czy to wszystko jest realne? Z totalnymi taka dyskusja jest niecelowa, bo oni bełkocą mając wieloletnie doświadczenie w utrzymywaniu Polski w stanie kompletnej bezbronności przed Rosją. Stratedży ęd Fiuczer Bartosiaka miało natomiast pomysł nie tworzenia nowych jednostek, tylko wzmocnienia istniejących.

    Koncepcja odstraszania jest za to fatalna: że nowe uzbrojenie ma odstraszyć bolszewię. Bo jak ona nie da się odstraszyć to będzie karamba. Koncepcja odstraszania powoduje, że kupujemy to, co widać, a tego czego nie widać nie kupujemy. A to czego nie widać jest potrzebne do prowadzenia wojny. Do odstraszania nie jest potrzebne, bo nie widać.

    Dalej: 300 000 armia jest nierealna i ten postulat jest słaby. Zaczęli wcielać hydraulików itp. obsługę cywilną, żeby się zgadzało. Nie ma tylu ludzi u nas po prostu. Obrona Terytorialna jest za to super, bo jest to formacja stricte antytosyjska, co wzbudzało furię totalnych.

    Przypominam że jeśli projekt jest nierealny i trzeba ciąć bo brakuje środków to w efekcie możemy wydać kupę kasy i nie dostaniemy nic. Albo bardzo niewiele. Okaże się np. że zrobili śrubki ale na nakrętki nie starczyło. Albo że mamy samoloty ale nie mamy lotnisk i rakiet do nich. Itp. Tu studia nad Rydzem-Śmigłym dostarczają cennych wskazówek. Takie badania mitomanii i wzmożenia przeprowadziłem i wnioski przedstawiałem. Doktryna Rayskiego kufnia.

    Przypominam też, że mój plan zaproponowałem: 10 lat zbrojeń i potem wchodzimy na sam koniec, na wyczerpaną Rosję? 

    A jak Błaszczak oświadczał, że jesteśmy chronieni to oddawał się w ręce Rosjan. Bo obrona przeciwlotnicza jest dziurawa, zawsze były przekroczenia, np. przemyt ludzi czy papierosów. I w dowolnym momencie ruskie mogą wystrzelić rakietę, która doleci pod Bydgoszcz.

    Mamy jeszcze tu pojmowanie polityki zagranicznej jako głośnego mówienia czego chcemy i czego nie chcemy. Żadnych konkretnych działań. O tym zrobię kiedyś wpisa, Czemu Orban staje się coraz bardziej znaczący a my nie rozumiemy, że nasz interes nie jest do końca zbieżny z interesem Ukrainy, USA (z interesem Niemiec w ogóle jest niezbieżny), i PiS w ogóle odmawiał sformułowania go. Starcie z tezami Warzechy czy Otoki by im się przydało, a potrafią wyzywać tylko od onuc. Jak patrzę na Sakiewicza to mi się żal robi.

    O totalnych nie piszę tutaj, bo są niesamodzielni. Przy okazji zagranicznych działań (Niemcy) o nich napiszą. Jakieś linki dam w komciu, albo nie dam.

    W każdej dyskusji w TV powinien pojawiać się głos, że Putin jak zwykle nie dotrzyma i Trump powie: chciałem, a widzicie co się stało. Teraz nie chcę ale muszem dostarczyć Ukrainie 20 000 rakiet manewrujących, które ona wystrzeli taką salwą, która zmiecie wszystkie mosty, magazyny, zapasy moskiewskie. Czy tak będzie? Chyba nie. Ale trzeba się z tym liczyć. 

    Odezwa Bartosiaka:

     
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Porażka niemieckiej próby przebicia się do stalingradzkiego kotła była wyrokiem dla żołnierzy 6 Armii.
     
     
               Pomimo wielkiej ofiarności niemieckich lotników  6. Armia każdego dnia otrzymywała mniej niż 20% dostaw uznanych za niezbędne dla jej przetrwania.
     
     
               Chociaż w pierwszym tygodniu grudnia dostawy wzrosły do 110 ton  a 7 grudnia wyniosły nawet 360 ton, sytuacja żołnierzy Paulusa stawała się coraz bardziej beznadziejna.
     
     
               W tej sytuacji jedyną nadzieję upatrywano w sukcesie przygotowywanej przez Mansteina odsieczy.
     
     
                Manstein przeprowadził szereg rozmów telefonicznych, podczas których omówił sytuację z Richthofenem, stanowczo upierającym się, że jego flota powietrzna nie ma możliwości dostarczenia 6. Armii ilości zaopatrzenia choćby zbliżonej do niezbędnej dla jej przetrwania. Richthofen przekonywał, iż Paulus winien natychmiast się przebijać, wyrażał także sceptycyzm wobec szans przedarcia się  do kotła i ocalenia 6. Armii. Manstein podzielał ten pogląd, gdyż wątpił, iż otrzyma wystarczające siły, aby uratować armię Paulusa.
     
     
                 Mimo wszystko opracował śmiały plan, opatrzony kryptonimem Operacja Wintergewitter („Zimowa Burza”), przewidujący wysłanie potężnej kolumny wojsk, która przerwie kordon wokół 6. Armii i oswobodzi ją z duszącego uścisku wroga. Przez stworzony tym sposobem korytarz miano wysłać paliwo i amunicję, by zwiększyć jej mobilność i siłę. Następnie, jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem, miał przesłać 6. Armii komunikat radiowy „Donnerschlag” („grzmot”), sygnał, że ma przedrzeć się przez ten sam korytarz.
     

               IV Korpus Lotniczy Pflugbeila, który miał wspierać uderzenie Mansteina miał za mało samolotów (zaledwie ok. 200 sprawnych maszyn), aby zapewnić natarciu skuteczną pomoc.
     

               W momencie rozpoczęcia się operacji Mansteina okrążone wojska  zużywały o wiele więcej żywności, paliwa i amunicji, niż otrzymywały. 8 grudnia sytuacja stała się tak krytyczna, że Paulus, chcąc zachować część zapasów żywności do chwili aż siły Mansteina przełamią okrążenie, zmniejszył racje wszystkich żołnierzy kotle o dwie trzecie. Wiedział, że 6. Armia nie przetrwa długo, jeżeli odsiecz zawiedzie.


               12 grudnia przed świtem LVII Korpus Pancerny Hotha  (w rzeczywistości jedynie 6. i 23. Dywizja Pancerna)  rozpoczął natarcie z Kotelnikowa w kierunku odległej o 110 km „twierdzy Stalingrad”. Początkowo atak Niemców zaskoczył Rosjan i dopiero skierowanie na front doborowej 2. Armii Gwardyjskiej z Frontu Dońskiego doprowadziło do powstrzymania uderzenia Hotha.
     
     
                Wsparcie dla niemieckiego natarcia oraz pogorszenie się pogody sprawiło, iż samoloty Luftwaffe dostarczały do kotła coraz mniej zaopatrzenia. „Przez złą pogodę nie możemy zrobić absolutnie nic” – napisał Richthofen - Biedna 6. Armia”.
     
     
                  16 grudnia 1943 roku sytuacja Niemców dramatycznie się pogorszyła. Tego dnia rozpoczęła się operacja Mały Saturn. Sowieckie natarcie skupiło się na pozycjach zajmowanych przez włoskich żołnierzy.  Włochów opierali się dzielnie i pomimo ciężkich strat przeprowadzili kilka niewielkich kontrataków w desperackiej próbie uratowania frontu. Jednak pomimo usilnych starań, zostali przytłoczeni przez o wiele liczniejsze siły wroga i musieli się wycofać, pociągając za sobą rumuńskie dywizje. Rosjanie nacierali w kierunku głównych niemieckich baz lotniczych pomiędzy Dońcem a Czyrem.
     
     
               Jednocześnie w trzecim tygodniu grudnia flota transportowa działała z maksymalną wydajnością i spisywała się najlepiej od otwarcia mostu powietrznego. W tym okresie zdołano przerzucić do kotła tylko 1077 t zaopatrzenia, czyli dziennie średnio 215 ton.
     
     
                Jednak 24 grudnia Niemcy w ostatniej chwili ewakuowali lotnisko w Tacynsku, tracąc jednak ponad 40 samolotów oraz setki ton zaopatrzenia. Dostawy do stalingradzkiego kotła znacznie zmalały.
     

               Sytuacja szybko stawała się coraz gorsza. Czołgi Hotha ugrzęzły w ciężkich walkach w odległości 50 km od kotła. Manstein poinformował naczelne dowództwo, iż należy rozważyć  tylko jedno rozwiązanie: 6. Armia powinna się przebić, stopniowo cofając swój północny i wschodni front, i posuwając się w kierunku dywizji Hotha na południowym zachodzie. Pozwoliłoby to ocalić chociaż część żołnierzy i materiałów wojennych.
     

               Hitler nie chciał jednak opuszczać Stalingradu i odmówił pozwolenia na wyrwanie się 6 Armii z kotła. Liczył, iż wzmocniony dwoma dywizjami pancernymi korpus Hotha będzie w stanie wznowić natarcie na Stalingrad.
     
     
               Manstein miał diametralnie inny pogląd na sytuację, czym doprowadził Hitlera do furii. Führer przestał odbierać telefony feldmarszałka i odmówił mu prawa do zameldowania się osobiście.
     

               Jednak nieustające naciski generałów oraz stałe postępy Rosjan sprawiły, iż Hitler 28 grudnia zgodził się na wycofanie obu armii z Kaukazu i przeniesienie wielu ich dywizji do Grupy Armii Mansteina.
     
     
               Przesunięcie niemieckich lotnisk na zachód, wydłużyło odległość do Stalingradu. Samoloty transportowe potrzebowały więcej paliwa, przez co  były zmuszone do zmniejszenia przewożonych ładunków. Samoloty nie mogły też wykonywać kilku lotów dziennie, zamiast tego podejmowały tylko jeden W ostatnich dniach grudnia Niemcy przerzucali do kotła średnio 80 ton, jedynie 31 grudnia udało im się dostarczyć do kotła 310 ton. Głodujący i przemarznięci żołnierze Paulusa otrzymywali za mało dostaw, żeby mogli przetrwać przez dłuższy czas, nie wspominając nawet o zachowaniu wartości bojowej.
     
     
               Jednocześnie do końca grudnia 1942 roku niemieckie samoloty ewakuowały ponad 18 tyś. rannych lub chorych żołnierzy 6 Armii.
     

               W grudniu 1942 roku Niemcy stracili aż 62 Ju 52, a 24 doznało tak rozległych uszkodzeń, że musiały zostać wycofane ze służby i odesłane na większe remonty. Za około 50% strat odpowiedzialna była pogoda; za resztę artyleria przeciwlotnicza nieprzyjaciela oraz działania sowieckiego lotnictwa.
     
     
               Zwiększony dystans z baz macierzystych do kotła zmuszał niemieckie samoloty do obierania najkrótszych tras, a położenie lotnisk wewnątrz kotła do ograniczenia się do zaledwie kilku wariantów podejść. Dzięki temu odsady sowieckich dział przeciwlotniczych szybko poznały powszechnie wykorzystywane niemieckie trasy i pułapy. Byli w stanie zadawać straty, nawet gdy warunki atmosferyczne ograniczały ich widoczność. Gdy tylko usłyszeli charakterystyczne brzęczenie Ju 52, rozpoczynali ostrzał korytarza powietrznego, często trafiając samoloty, których nawet nie byli w stanie dostrzec.


               Na początku stycznia dowództwo sowieckiego lotnictwa utworzyło wokół kotła stalingradzkiego pierścień, rozciągający się na 50 km od jego krawędzi. Następnie podzieliło go na pięć sektorów i do każdego z nich przydzieliło odpowiednie jednostki powietrzne. Dzięki temu znacząco wzrosła liczba strąceń niemieckich maszyn.
     
     
    CDN.
    0
    Brak głosów
  •  |  Written by Smok Eustachy  |  0

    Donald Trump negocjuje w sposób normalny, czyli od góry. Jest to jedyna skuteczna metoda z Ruskimi, czy tam Chińczykami. Trzeba zacząć od maksymalnych postulatów, a potem schodzić w dół. Zaczynamy od żądań typu: zrzucimy na was atom, spalimy miasta, zaoramy, żywa noga nie wyjdzie. A potem w trakcie negocjacji zmniejszamy groźby aż do osiągnięcia kompromisu, który jest trwały. Oczywiście są tu niuanse, np. musimy mieć możliwości realizacji gróźb i tamci muszą wierzyć, że faktycznie je wcielimy w życie. Nie można pajacować.

    Tak trzeba rozumieć ostatnie stanowisko wobec Ukrainy i drugie stanowisko wobec Unii Europejskiej. Sytuacja rozwija się tak dynamicznie, że człowiek (i smok) nie jest w stanie się odnieść do wszystkich ważnych aspektów. Teraz nastąpi seria dygresji, które naświetlą:

    1. Pamiętajcie o taktyce Ochrany rozbijania: nasyłają radykalnych prowokatorów, którzy dokonują destrukcji środowiska atakując od strony radykalizmu. Popatrzcie kto atakuje PiS za prorosyjskość? Dlatego nie trzeba się kierować tym, co kto mówi, ale tym, co robi. Pisowce na przykład kupiły czołgi, założyły WOTa a peowce kwestionowały te zakupy, wcześniej utrzymując nas w stanie permanentnej bezbronności wobec Rosji. Bronek opowiadał o pomocy sojuszników tutaj. Pisałem o tym wielokrotnie, a teraz wspominam bo ma znaczenie aktualne.

    2. Przypominam doktrynę pisoską moralnego wzmożenia, która po raz kolejny została interesująco omówiona na Xsie:

    https://x.com/JanSadkiewicz/status/1706382391365787907

    image

    I obecnie jest podniesiona przez czynniki unijne, aby dać odpór zdecydowanym działaniom Trumpa:

    https://x.com/lkwarzecha/status/1890076525074223170

    image

    Zwolennicy Unii prężą tutaj muskuł, opowiadają, jak to ZSRS ma 440 milionów ludzi a USA zaledwie 330, Rosja zaledwie 140. Co to oni nie są. Jak to powinni dojechać Rosję sankcjami i wydatną pomocą dla Ukrainy.

    Tymczasem rzeczywistość wygląda zgoła inaczej, dlatego muszę tu popełnić krótką egzegezę wynurzeń Trumpa i jego wice J.D. Vance’a:

    Otóż gorzka prawda jest taka, że UE nic nie ma. Korzystała z amerykańskiego parasola ochronnego, który umożliwiał redukcję europejskich wydatków na obronę. I Trump wyraźnie mówił, że z tym koniec, dokładnie po linii powyższej propagandy ełrokołchozowej. Macie wydawać na zbrojenia i skoro macie tyle milionów ludzi to wybudujcie sobie 12 atomowych lotniskowców, fregaty, okręty podwodne, naprodukujcie czołgów itp. bombowców strategicznych jak mrówków. W skrócie armie państw Unii powinny mieć siłę równą armii USA. Teraz dodadzą jeszcze pewnie wyrównanie za ostatnie 25 lat zaniedbań.

     

     

    Funkcjonariat unijny rozdziera szaty i labidzi o wartościach moralnych. Ale nie takie są oczekiwania. Trump oczekuje konkretnej oferty: przejęcia finansowania pomocy dla Ukrainy, czyli Unia będzie płacić USA za uzbrojenie dla Ukrainy. Unia nie ma bowiem nic (Niemcy mają 300 czołgów np.), nie ma fabryk amunicji itp. Ale kasy też nie ma i nie przejmie finansowania tej pomocy, bo nie ma za co. Owszem, środki ze zbrojeń przerzucali na poziom życia, ale ostatnio wszystko przemarnili na zielone łady, zamykanie kopalń, wiatraki, walkę z klimatem itp. I nie ma. Dlatego ów viceprezydentus może sobie pozwalać na wystąpienia wywołujące białą gorączkę totalniactwa.

    image

     

    Teraz Trump dzwoni do Putina i ustala za plecami, bo USA finansuje pomoc. Jakby UE finansowało pomoc to by von der Leyen mogła dzwonić i ustalać nie za plecami Ukrainy. Warto ponosić koszta? Opłaca się?

    image

     

    Ja zaś w momencie rozpoczęcia sovieckiej inwazji zauważyłem, że PiS powinien domagać się uczynienia z obrony przed Rosją priorytetu unijnego i przekierowania środków z wiatraków na czołgi. PiS tego nie zrobił i teraz mają. Nie ma wspólnoty interesów między Europą Środkową a resztą. Niemcy są bowiem uzależnieni od surowców rosyjskich i półproduktów chińskich. Generalnie oddadzą bez większych problemów tereny na wschód od Wisły Putinowi w zamian za gaz, za pomocą którego będą zarządzać Europą. Rosja nie jest postrzegana przez Europę Zachodnią jako zagrożenie, o czem wielokrotnie pisałem. Ale to grochem o ścianę. Pisałem też, że dla Tuska i totalnych ruska inwazja na Polskę jest lepszym wyjściem niż przegrana w wyborach i oddanie władzy.

    image

     

    Tutaj pojawiła się nowa audycja dr Bartosiaka, który opisuje rozmaite koniunkcje od lat. Muszę posłuchać. Ja zaś otwarcie stawiałem pytanie: co trzeba dać Orbanowi aby opłacało mu się zmienić politykę? Nie było odzewu. Teraz zaś pojawia się moda na politykę transakcyjną więc zobaczymy.

    O wyskokach pisowców zaś będzie jeszcze. 

    PS: O widzę że Radzio zaczął bredzić:

    https://www.salon24.pl/newsroom/1428174,mocne-slowa-sikorskiego-od-wyniku-wojny-zalezy-wiarygodnosc-usa

    Za czasów tzw Majdanu ekscytował on Ukraińców i zastanawiałem się mówiąc szczerze co będzie jak Soviet jednak wjedzie na Ukrainę. Czy będą bronić Majdanu własną piersią, czy spierniczą? Taka ekscytacja, narażająca na konsekwencje jest jednak nieetyczna. 

     
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Most powietrzny do Stalingradu został otwarty 25 listopada, jeszcze zanim przybyła większość dodatkowych Ju 52 i przerobionych bombowców.
     

               Generalny kwatermistrz Luftwaffe zmuszony był zabrać kilkaset samolotów szkoleniowych wraz z najlepszymi załogami instruktorskimi, przez co zadał śmiertelny cios programowi szkoleniowemu. Zarekwirował też licznym agencjom rządowy samoloty transportowe i kurierskie, co miało negatywny wpływ na służby łączności i poczty.  Wycofał również wiele bombowców i samolotów dalekiego rozpoznania z grup na wszystkich frontach i przekształcił je w prowizoryczne transportowce powietrzne.
     

               Przybycie tych posiłków na lotniska 4. Floty Powietrznej wokół Stalingradu zajęło sporo czasu. Jednak do pierwszego tygodnia grudnia większość jednostek przydzielonych Richthofenowi przybyła na miejsce i rozpoczęła działania w ramach zaopatrzenia powietrznego. Stworzono wielką flotę transportową, składającą się z niemal dziewięciu pułków Ju 52; silnego zgrupowania He 111, dwóch pułków przekształconych Ju 86; pułku przekształconych He 177; a nawet formacji dalekiego zasięgu wyposażonej w samoloty Fw 200 Condor, Ju 90 i Ju 290.
     

               W sumie było to ok. 500 samolotów, z tym, że część z nich – zwłaszcza He 177 – nie nadawało się do roli transportowców i wkrótce stały się ciężarem. Oficerem odpowiedzialnym za zaopatrzenie 6 Armii drogą powietrzną został generał Victor Carganico.
     
     
                 Jednakże największą trudnością było utrzymanie działania lotnisk położonych wewnątrz kotła, pomimo bombardowań sowieckich samolotów.
     

               Carganico i jego sztabowi brakowało doświadczenia w dowodzeniu operacjami na tak dużą skalę, stąd też już 29 listopada Richthofen mianował gen.  Fiebiga nowym dowódcą odpowiedzialnym za zaopatrzenie drogą powietrzną .
     
     
               Od samego początku niesprzyjające warunki pogodowe utrudniały lotnicze zaopatrzenie 6 Armii.  Richthofen i Fiebig na próżno ostrzegali naczelne dowództwo, że pojawi się ten problem.  Średnia temperatura zimowa w Stalingradzie wynosiła -8,0 stopnia C, a okres w którym średnia temperatura spada poniżej zera trwał od 15 listopada do 21 marca. Dodatkowym utrudnieniem były duże opady śniegu, tworzące wielkie zaspy śniegu. W Zagłębiu Donieckim, gdzie  znajdowały się główne bazy 4. Floty Powietrznej – pokrywa śnieżna była tak gruba, że drogi były przejezdne jedynie, jeżeli nieustannie kursowały po nich zmotoryzowane pługi śnieżne.
     
     
                Podczas zamieci śnieżnych trudne okazywało się nawet wykonywanie połączeń telefonicznych. „Nic nie działa w tych cholernych warunkach”. -  narzekał Richthofen - Bardzo fatalna pogoda. Mgła. Oblodzenie. Zamieć. Brak działań w powietrzu, zaopatrzenie niemożliwe”.
     

               Niskie zachmurzenie (poniżej 650 m), połączone z występującą często przygruntową mgłą, utrudniało  starty i lądowania, i w znacznej mierze redukowało widoczność po wzniesieniu się w powietrze.
     
     
               Podczas pośpiesznej ewakuacji z lotnisk na wschód od Czyru, porzucono wiele specjalnie stworzonych urządzeń grzewczych oraz duże ilości sprzętu wykorzystywanego do rozmrażania silników innymi sposobami. Zostawiono również sporo pługów śnieżnych, kluczowych do oczyszczania pasów startowych ze śniegu.
     
     
               Pojawianie się dziesiątków samolotów transportowych każdego dnia w pierwszych dwóch tygodniach funkcjonowania mostu powietrznego, jedynie pogorszyło sytuację, zmuszając już i tak przeciążony personel naziemny do gorączkowych wysiłków mających na celu zapewnienie funkcjonowania lotnisk i samolotów.
     
     
               Generał Pickert wspomniał później: „Mróz powodował niewyobrażalne trudności w odpalaniu silników samolotów, a także w ich konserwacji, i to pomimo świetnie znanych, sprawdzonych procedur odpalania na mrozie. Bez jakiejkolwiek osłony przed zimnem czy zamieciami śnieżnymi, personel naziemny harował bez ustanku do czasu zamarznięcia dłoni. Mgła, oblodzenie i zamiecie wywoływały coraz większe trudności, dodatkowo potęgowane nocą”.
     
     
               4 grudnia gen. Fiebig zapisał w swoim dzienniku:  „Nocą miało miejsce pilne odmrażanie w Pitomniku [głównym lotnisku wewnątrz kotła], ale nadal nie da się startować przez gęstą mgłę. Wszyscy znajdują się pod presją, czekają w gotowości na okazję do startu. Wszyscy – personel naziemny i lotnicy – robią co w ich mocy. Ale kto może mierzyć się z siłami natury?”.
     
     
                W pierwszych tygodniach funkcjonowania mostu powietrznego kiepska widoczność powodowana przez zamiecie śnieżne, mgły i niskie chmury utrudniały działania Luftwaffe bardziej niż mróz. Starty były niebezpieczne i trudne, a nawet doświadczeni piloci nienawidzili lądować swoimi w pełni załadowanymi maszynami wewnątrz „twierdzy” w częstych okresach słabej widoczności.
     
     
               Gęsta mgła okrywająca lotniska w kotle często zmuszała nawet najodważniejszych pilotów do zawrócenia bez podjęcia próby lądowania, pomimo że na obu lotniskach znajdowały się radiolatarnie.
     
     
               Z sześciu lotnisk położonych wewnątrz kotła, tylko Pitomnik był odpowiednio wyposażony do radzenia sobie z operacjami na dużą skalę. Lotnisko posiadało nawet światła, oświetlenie pasów startowych oraz sprzęt łącznościowy do operacji nocnych. Pozostałe – z wyjątkiem Basargina, które pośpiesznie wyposażono w najbardziej potrzebny sprzęt – były jedynie gołymi trawiastymi pasami startowymi, na których brakowało wszelkich niezbędnych urządzeń do komunikacji i kontroli lotów. Te zasypane śniegiem lądowiska były praktycznie bezwartościowe dla Luftwaffe.
     
     
               Pickert pracował niestrudzenie, żeby zagwarantować, by dwa główne lotniska w kotle funkcjonowały jak najbardziej wydajnie, a rozładunek i dalszy transport zaopatrzenia przebiegał szybko i sprawnie. „Tutaj cały impet prac skupia się na operacji zaopatrzenia powietrznego, - zapisał w dzienniku - ewakuacji rannych i ich zakwaterowaniu do czasu odlotu”.
     
     
                Położenie rannych było koszmarne. Obsługa lotniska wielokrotnie była świadkiem „tragicznego widoku zamarzających rannych, czekających z sanitariuszami na ewakuację”. Wielu umierało przy pasach startowych, zwłaszcza w dniach, w których działania lotnictwa były skrępowane przez złą pogodę.
     
     
               Od końca listopada sowieckie myśliwce, bombowce i samoloty szturmowe skupiły się na Pitomniku, zdając sobie sprawę, ze znaczenia tego lotniska dla całego mostu powietrznego.
     
     
               Natomiast sowieckie informacje o zestrzeleniu wielu niemieckich samolotów transportowych nie są prawdziwe. Choć straty poniesione w przypadku działalności sowieckiego lotnictwa były kosztowne dla mostu powietrznego, to w rzeczywistości utrudniały operację w o wiele mniejszym stopniu niż pogoda i spowodowane przez nią wypadki podczas lądowań i startów.
     
     
             Jednak aktywność sowieckiego lotnictwa zmusiła Niemców do skierowania myśliwców do obowiązków związanych z eskortowaniem i osłoną lotnisk, choć były pilnie potrzebne na innych odcinkach frontu. W sumie Niemcy w rejonie Stalingradu dysponowali ok. 90 sprawnymi myśliwcami. Było za ich mało i nie dysponowały zasięgiem umożliwiającym eskortowanie transportowców w czasie długiej drogi powrotnej, a ponadto przez cały czas musiały strzec przestrzeni powietrznej nad kotłem.
     
     
              W ciągu pierwszych pięciu dni niemieckie samoloty zdołały przerzucić ok,. 300 ton zaopatrzenia, czyli tyle, ile  Göring obiecał dostarczać jednego dnia.
     
     
              Mimo wszystko gen. Pickert  nie mógł nadziwić się odwagi i znakomitych umiejętności pilotażu wykazywanych przez lotników, którzy z powodzeniem lądowali w złej pogodzie, czasami nawet w potężnych „zamieciach”. 29 listopada zapisał w dzienniku: „W najbardziej koszmarnej pogodzie, przy chmurach wiszących zaledwie na 80 m (…) zaopatrzeniowe He 111 pojawiały się na miejscu, genialne osiągnięcie. Wychwalam je pod niebiosa!”.
     
     
               Odwadze i umiejętnościom załóg dorównywały energia i coraz wyższa wydajność personelu naziemnego Pickerta. Nie korzystając z żadnych maszyn, duże zespoły nieustannie oczyszczały pasy startowe ze śniegu i wraków samolotów, którym nie udało się szczęśliwie wylądować. Odzyskiwały z tych szczątków wszelki ładunek i części maszyn, a następnie spychały je poza krawędź pasów startowych. Zespoły szybko obsługiwały przylatujące samoloty. Zazwyczaj rozładowywały ich ładunek i, pełne rannych, wysyłały z powrotem w powietrze w dwie godziny. Jednak  zimno oraz nieustanne nękanie przez wroga stopniowo rujnowały ich siły i morale. Pod koniec stycznia czas rozładunku i załadunku wzrósł do ponad czterech godzin.
     
     
    CDN.
    0
    Brak głosów
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Zamknięcie w stalingradzkim kotle niemieckiej 6 Armii doprowadziło do uruchomienia mostu lotniczego.
     
     
             Kontrofensywa sowiecka, która ruszyła 19 listopada 1942 roku, przełamała pozycje rumuńskie, zagrażając okrążeniem niemieckich armii w Stalingradzie. Następnego dnia rozpoczęło się drugie sowieckie natarcie na pozycje rumuńskie, tym razem na południa od Stalingradu.
     
     
            Ze względu na złą pogodę niemieckie samoloty odegrały niewielką rolę w powstrzymaniu  sowieckiego ataku  „Pogoda była koszmarna” – napisał gen. Richthofen w swoim dzienniku -  „Marznąca mgła, śnieg i zacinający deszcz. Nie byliśmy w stanie prowadzić żadnych działań. Właśnie dlatego nie mogliśmy nawet uzyskać jasnego obrazu sytuacji z powietrza”.
     
     
               Jedynie samolotom VIII Korpusu Lotniczego udało się w pierwszych dniach sowieckiego natarcia wykonać ponad 100 lotów bojowych. „Sztukasy” bombardowały i ostrzeliwały sowieckie oddziały, pojazdy, a zwłaszcza jednostki pancerne i kawaleryjskie.
     
     
               „Nieubłaganie zrzucam bomby na wroga – wspominał Hans-Ulrich Rudel - i kieruję serie z karabinu maszynowego w bezbrzeżne, żółto-zielone fale nadciągających żołnierzy (…) Nie został mi ani jeden pocisk, nawet żeby się bronić podczas ewentualnego ataku pościgowego. Teraz szybko wracam po amunicję i paliwo. Przy tych hordach nasze ataki są jedynie kroplą w morzu, ale nie chcę teraz o tym myśleć. Lecąc z powrotem znów obserwujemy uciekających Rumunów; mają szczęście, że zabrakło mi amunicji, żeby powstrzymać ten tchórzliwy pogrom”.
     
     
               Szybkie tempo sowieckiego natarcia sprawiło, iż Niemcy utracili szereg lotnisk polowych, pozostawiając na nich mnóstwo zaopatrzenia i wyposażenia.
     

               23 listopada 1942 roku jednostki obu sowieckich ramion kontrofensywy spotkały się pod miasteczkiem Sowietskij, 20 km na południowy wschód od Kałacza. W ten sposób Sowieci okrążyli ok 250 tysięcy niemieckich żołnierzy, wchodzących w skład 6. Armii  gen. Paulusa, liczne elementy 4. Armii Pancernej Hotha oraz resztki dwóch rumuńskich armii, a także szereg rozmaitych jednostek specjalistycznych i pomocniczych.
     

               W kotle znalazło się również ponad 12 000 żołnierzy Luftwaffe, w tym większość 9. Dywizji Artylerii Przeciwlotniczej generała majora Pickerta  kilka grup łączności, personel naziemny dwóch lotnisk, elementy 3. Pułku Myśliwskiego oraz 12., 14, i 16. Grup Rozpoznania Taktycznego. Ich dowódcą został gen. Pickert.
     

               W obliczu okrążenia niemieckich jednostek wezwany przez Hitlera do Berghofu  gen. Jechonnek (szef sztabu generalnego Luftwaffe) zapewnił go, że jeżeli zostaną wykorzystane samoloty transportowe i bombowce, i jeżeli uda się utrzymać odpowiednie lotniska wewnątrz i na zewnątrz kotła, to Luftwaffe zdoła dostarczyć armii potrzebne zaopatrzenie. Przypomniał, iż  minionej zimy lotnictwo z powodzeniem wspierało 100 000 ludzi w kotle demiańskim przez kilka miesięcy. Zapomniał jednak zaznaczyć, iż sowieckie siły lotnicze pod Demiańskiem były bardzo słabe, co pozwalało na ciągłe działania niemieckiego lotnictwa bez strat własnych.
     
     
               Sytuacja pod Stalingradem była zupełnie inna. Po pierwsze, było tam okrążonych niemal trzy razy więcej ludzi nić pod Demiańskiem. Jeżeli 100 000 żołnierzy potrzebowało 300 t zaopatrzenia dziennie, to, logicznie rzecz biorąc, 250 000 będzie potrzebowało ok. 750 t, co było tonażem niemożliwym do przerzucenia. Po drugie, Luftwaffe posiadała zdecydowanie za mało samolotów transportowych i dostępnych bombowców do dostarczenia tylu ładunków. Po trzecie, siły sowieckie siły lotnicze pod Stalingradem były obecnie znacznie liczniejsze niż pod Demiańskiem.
     

               Spontaniczne i nieprzemyślane zapewnienie Jeschonnka, że lotnictwo jest w stanie utrzymać przy życiu 6. Armię w Stalingradzie ucieszyło Führera, który mógł pozwolić 6 Armii opuścić miasta, skoro dwa tygodnie wcześniej  odtrąbił w monachijskim Löwenbräukeller, że jego wojska zajęły „miasto o żywotnym znaczeniu (…) noszące imię samego Stalina”.
     

               Hitler nie przewidywał mostu powietrznego o skali i czasie funkcjonowania tego spod Demiańska, gdyż wierzył, że Manstein szybko przełamie sowieckie okrążenie. W tej sytuacji 6. Armia musiała być  zaopatrywana drogą powietrzną tylko w międzyczasie.
     
     
               W tym samym czasie wyżsi oficerowie 6. Armii uważali, że o ile natychmiast nie wyrwą się z okrążenia (co bez powodzenia zalecali), to ich armia będzie musiała być zaopatrywana drogą powietrzną przez całe tygodnie, jeżeli nie miesiące.


               Richthofen uważał plan obrony okrężnej pod Stalingradem Paulusa oraz oparcie jego  nadziei na tym, że Luftwaffe będzie zaopatrywać ich armię, był szaleństwem. Lotnictwu po prostu brakowało możliwości jej zaopatrywania. „Podejmuję wszelkie wysiłki, - napisał w dzienniku - żeby ją przekonać, że nie da się tego osiągnąć, ponieważ niezbędne środki transportu są niedostępne”. Podczas „nieopisanej liczby rozmów telefonicznych (…), trwających do późnej nocy”, ostrzegał wszystkich rozmówców – w tym Göringa w Berlinie, Zeitzlera w Prusach Wschodnich, Jeschonnka w Berchtesgaden i Weichsa w kwaterze Grupy Armii B – że nie ma środków transportu, by zaopatrywać armię Paulusa.  Dlatego uważał, iż 6 Armia powinna podjąć natychmiastową próbę wyrwania się z okrążenia.


              Należy jednak zaznaczyć, iż gdy Jeschonnek dowiedział się, iż okrążenie 6. Armii potrwa dłużej niż pierwotnie twierdzono, a jego początkowe pospieszne kalkulacje były błędne, przyznał się do błędu i próbował wyperswadować pomysł Hitlerowi i Göringowi. Ci jednak zignorowali jego ostrzeżenia.
     
     
              Prawie miesiąc przed sowiecką ofensywą rozpoczął się atak Montgomery’ego na pozycje Rommla pod El Alamein, a w nocy z 7 na 8 listopada 1942 roku doszło do lądowania oddziałów brytyjsko-amerykańskie w Maroku i Algierii.
     
     
              A zatem Hitler, zdekoncentrowany wydarzeniami nad Morzem Śródziemnym, nie był w stanie skupić swojej uwagi wyłącznie na katastrofalnej sytuacji na wschodzie. Decyzję o rzuceniu do Tunezji znacznej liczby żołnierzy i sprzętu w owym krytycznym okresie, należy ocenić jako jedną z gorszych w historii.  81 000 niemieckich żołnierzy, którzy wylądowali w Tunezji, a także 250 Ju 52 wykorzystane do ich transportu, zostały zmarnowane na pozbawioną szans na sukces kampanię o niewielkiej wartości strategicznej. Ci żołnierze i te samoloty mogły w kluczowy sposób wpłynąć na losy Niemców w znacznie ważniejszym rejonie Don-Doniec, gdyby zamiast do Tunezji zostały przekazane Mansteinowi i Richthofenowi.
     

               Hitler kompletnie zignorował wielokrotne apele i ostrzeżenia swoich polowych dowódców wojsk lądowych i lotnictwa, niesprawiedliwie nazywając ich „defetystami” ponieważ podważyli jego formułę „niezłomnej obrony”, którą wyniósł do rangi doktryny. Z radością przyjął obietnice i gwarancje Göringa, pomimo że marszałek Rzeszy nie podjął rzeczywistych kroków w kierunku zapoznania się z sytuacją pod Stalingradem.
     
     
                Z kolei Göring na żadnym etapie funkcjonowania mostu powietrznego nie rzucił na szalę swojej rzekomej „brutalnej energii”, żeby zapewnić powodzenie całemu przedsięwzięciu. Przeciwnie, zamiast zostać na miejscu i samemu organizować oraz nadzorować tę kluczową operację, wyjechał na zakupy do Paryża, a potem, już po powrocie, rzadko starał się angażować w jej postępy.
     
     
               Większość jednostek transportowych Richthofena było w akcji bez przerwy od lata 1942 roku, a odbudowa i doposażenie jednostek bojowych zawsze miało pierwszeństwo nad ich potrzebami. W rezultacie ich średni odsetek maszyn sprawnych, wynoszący ok. 40%, był o 10% niższy niż w jednostkach bojowych. Większość jego samolotów transportowych wykonywało ważne zadania na innych odcinkach frontu. W rezultacie 25 listopada 1942 Richthofen mógł zaangażować w zaopatrywanie 6. Armii zaledwie 30 ze swoich 295 samolotów transportowych..
     
     
               Zaopatrzenie 6. Armii w 300 t ładunku dziennie – absolutne minimum potrzebne armii (w rzeczywistości potrzebowała 500 t) – wymagało, aby każdego dnia w kotle lądowało średnio 150 w pełni wyładowanych Ju 52. Oczywiście ze względu na to, że w wiele dni pogoda uniemożliwiłaby transport tego tonażu, podczas dobrej aury należało przerzucić znacznie więcej niż 300 t. Ładowanie i rozładowywanie zaopatrzenia było czasochłonne, więc każdy samolot mógł wykonać jeden, najwyżej dwa loty dziennie.
     
     
              W związku z tym Richthofen potrzebował przynajmniej 800 Ju 52, żeby spełnić obietnice Göringa i sprostać najskromniejszym potrzebom 6. Armii. Jednak w tym czasie cała Luftwaffe posiadała tylko 750 takich maszyn, a ponad połowa z nich operowała na śródziemnomorskim teatrze działań wojennych.
     
     
    CDN.
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Smok Eustachy  |  0

    Prezydent Donald Tramp popełnił spory błąd wywodząc, że są tylko dwie płcie: kobiety i mężczyźni. A gdzie feministki? Poza tą wpadką front robót który przeprowadza jest jednak imponujący. Rozgrzebał rozliczne fronta, gdzie przeprowadza rozmaite ofensywy. Wstrzymał kasiorkę dla Krytyki Politycznej np. Świat nieco oniemiał widząc, co się dzieje. Dynamika działań połączona z druzgotaniem oporu budzi podziw połączony z przerażeniem. Sprawa Kolumbii, która odmówiła przyjęcia samolotu z nielegalną imigracją jest znamienna: przez kilka godzin lewaki się ekscytowały, że niby fiasko. A tu padła groźba ceł 25% i Kolumbia sama przysłała samolot po nich. To budzi uznanie, ale jest zaskakujące dla nie słuchających nauk Korwina:

    JKM, powołując się na kogoś tam wywodził już dawno że na reformy jest 3 miesiące czasu. Po tym okresie biurokracja zwiera szeregi i udaremnia zrobienie czegokolwiek. W tym świetle działania Trumpa jawią się niezwykle przemyślanymi i dynamicznymi. On wiedział wcześniej, co zamierza i się przygotował. Jest to zachowanie odmienne od standardów europejskich. Jest też ten drugi Musk, który specjalizuje się w wywalaniu złogów. Z Tłitera (X) wywalił całą cenzurę i teraz jest płacz lewaków, ale atmosfera się oczyściła.

    Jak widać skuteczne jest zatrzymanie wszystkiego, a potem włączenie pojedynczych rzeczy. A nie deliberacja nad każdą pierdołą. Pamiętacie co było z kartą pływacką czy rowerową u nas? Ja już średnio pamiętam.

    ****

    Czytam sobie ostatnio Dzienniki Kisiela (Stefan Kisielewski, artysta i publicysta) które są niezwykle aktualne. Wychodzi tam Broniarek i stwierdza, że de Gaulle (de Gol, prezydent Francji, walczył we wojnie z bolszewikami) za bardzo wygrał wybory i musi rządzić bez opozycji, bo ta jest słaba. I to jest idiotyzm. Jednostkom totalnym wytłumaczyć muszę paradoks, bo nie pojmą: otóż w PRL nie było żadnej oficjalne opozycji w owym czasie. Koło Znaku itp. nie spełnia znamion definicji. Skoro bez opozycji się nie da a u nas nie ma to chyba nie da się rządzić sprawnie w PRL? Jest też drugie wyjaśnienie: opozycja wcale nie jest specjalnie potrzebna i Broniarek bredzi, jak to ma w zwyczaju. Zawsze na dwie strony przynajmniej można takie wnioskowania rozwiązywać. My, mając tego świadomość wrzucamy zwykle wysoko przetworzoną szyderę z podobnych bredni totalnych, którzy się wzorują na Trybunie Ludu. A oni nie rozumieją tego w ogóle bo jakby zrozumieli to by przestali być totalnymi.

    Podobnie jeśli w USA ktoś biadolił w prasie, że nie ma tam wolności to oznaczało, że wolność tam jest, bo może to pisać w oficjalnym obiegu. U nas zaś w Trybunie Ludu nikt nie pisał, że nie ma u nas wolności. Wprost przeciwnie – pisali, że jest. I dlatego wolności u nas nie było. Jest to niezwykle aktualne przy rozpatrywaniu kwestii poniższej:

    ****

    Sporo uwagi poświęcaliśmy problemowi takiemu:

    Czy da się przeprowadzić rewolucję neopaździernikową nie dysponując aparatem terroru, a wyłącznie środkami zawstydzania?

    Okazuje się, że jednak nie. Grecia nie wystarczy. Jeśli pozostawione zostają wybory to w końcu ludzie zaczną głosować przeciw. Tamci zaś są osłabieni niemożnością otwartego przedyskutowanie tego problemu. Udawać muszą. Dlatego obecnie przechodzą do terroru klasycznego, we Wielkiej Brytanii wsadzają do pudła za lajki itp. U nas widać co się dzieje, jest Rumunia itp. Ciało demokratyczne zakłada, że jak przegrało wybory to musi przeanalizować, co zrobiło źle, pokajać się i przygotować do następnych. A nie twierdzić, że jak przegrali to nie ma demokracji. Jak widać pisiory to stronnictwo demokratyczne, Trump też jest demokratyczny. A Platforma nie.

    Walka z klimatem, zawstydzanie poprzez wyzywanie ludzi, że są rasistami, xenofobami, grifterami, hejterami nie przynosi sukcesu. Ludzie jak mogą to przestają kupować gry. Oglądać filmy przestają i głosują w wyborach. Tamci tymczasem te wszystkie zjawiska widzą oddzielnie. Ich nieporadność intelektualna, wyrażająca się zdziwieniem oporem społeczeństwa, które się broni, bo chce żyć, pozbawiła ich resztek autorytetu w szerokich kręgach społecznych. O kim z czystym sumieniem można powiedzieć, że jest głupszy niż prof. Markowski czy Sadurski? No o ministerzycy Kotuli można np. A o ministerze Nowackiej?

    Istnieje taki gościu Tomasz Markiewka. Oto co on rozumie z przemian odbywających się na naszych oczach:image

    Podstawowa niemożność hierarchizacji problemów i ich analizy. Zapewne jest dumny z bycia dziedzicem głupot Broniarka. No jest. Takie ma ałtoryteta. Demokracja jest dla niego zjawiskiem nieznanym. Powinien domagać się respektowania wyników wyborów. Zmienia się władza i do koryta dochodzą jej akolici, a akolici poprzedniej idą na dietę. Tego powinien się domagać intelektualista jeden.

    Taki sposób myślenia, że przeznaczymy jeden procent na AIDS i dlatego mają nam zostawić 99% pozostałe bo się koryto lewakom należy jest żałosny. Ciekawe czy Polityce też obciął Trump kasę. Czy tylko Wyborczej i Krytyce Politycznej? Dyletanckie jest to wszystko.

    No nic kończę na razie, bo nie nadążam za samym wymienieniem wyczynów Trumpa. Red. Warzecha nakręcił audycję o nich, aż se obejrzę. Dodam, że wcale nie jest pewne czy fundusz na rzecz AIDS w Afryce faktycznie pomagał na to AIDS. Raczej jest wątpliwe. 

    Na zdjęciu: Status Quo

    O Status  Quo:

    https://youtu.be/EIxsPBbZ_b8?si=TxkFLcfsENUtclfA

    https://pl.wikipedia.org/wiki/Status_Quo_(zespół_muzyczny)

    5
    5 (1)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Mówili o niej „skarpeta”, a jej wersję Sport uznano za najpiękniejsze auto „zza żelaznej kurtyny”.
     
     
            W maju 1953 roku KC PZPR podjął uchwałę o budowie nowego popularnego samochodu, „oszczędzającego czas środek przewozu przy wykonaniu czynności służbowych i wypoczynku, przeznaczonego dla racjonalizatorów, przodowników pracy, aktywistów, naukowców i przodujących przedstawicieli inteligencji”.
     
     
            Gdy w 1947 roku władze PRL chciały kupić licencję od włoskiego Fiata, który oferował pomoc w budowie fabryki, Stalin sprzeciwił się uznając, że państwa socjalistyczne powinny się wzajemnie wspierać, a nie korzystać z pomocy kapitalistów.
     
     
             W rezultacie w 1950 roku PRL kupił od ZSRR licencję na samochód GAZ-M20 Pobieda (po rosyjsku: Zwycięstwo). Było to auto wzorowane na jednym z modeli amerykańskiego Forda, który sprzedał licencję ZSRS jeszcze przed II wojną światową. W PRL-u stało się znane jako Warszawa.
     
     
               Projektowi nowego samochodu nadano nazwę Syrena i tak już zostało. „Było w tym trochę partyzantki, ale także tego, czego dzisiaj już nie ma: każdy chciał, żeby to jakoś poszło – wspominał Wojciech Świerzewski, specjalista do spraw obsługi technicznej w FSO.
     
     
             Najpierw chciano zbudować auto z czterosuwowym silnikiem oraz nadwoziem o nowoczesnym opływowym kształcie. Niestety, w PRL-u wszystkiego brakowało, zbudowano więc auto, z tego było pod ręką. Wiele części, na przykład koła czy kierownicę, zaczerpnięto z samochodu Warszawa. Dlatego niektórzy nawet żartowali, że Syrena powstała jako uboczna produkcja przy montażu Warszawy.
     
     
               Pierwszy prototyp Syreny był gotowy na 31 grudnia 1953 roku. Silnik skonstruował inżynier Fryderyk Bluemke, który przed II wojną światową projektował motocykle Sokół. Po wojnie pracował w Wytwórni Sprzętu Mechanicznego w Bielsku-Białej, która wytwarzała dwusuwowe silniki do pomp dla straży pożarnej. Prototypowa Syrena otrzymała taki właśnie zmodyfikowany silnik od sikawki strażackiej – miał dwa cylindry, pojemność 690 centymetrów sześciennych i moc 22 KM (ostatecznie do produkcji weszła wersja o pojemności 744 centymetrów i mocy 27 KM, która pozwalała się rozpędzić do około 100 km/h).
     
     
               Nadwozie stworzył Stanisław Panczakiewicz, jeden z najwybitniejszych polskich konstruktorów – samochody projektował już przed wojną, a w PRL-u budował ciężarówki marki Star. Wobec tego, iż nie mógł do budowy wykorzystać tłoczonych blach, gdyż pochodziły z importu, zaprojektował nadwozie z … z drewna i płyt pilśniowych, pokrytych dermą. Po wypadku testowego auta, w czasie którego kawałki dermy i drewna fruwały dookoła,   postanowił wykonać nadwozie z kawałków ręcznie klepanej blachy, które łączono ze sobą pojedynczymi spawami.
     
     
            „Te blachy, spawane ręcznie, sprawiały, że Syrena w czasie jazdy cała dygotała jak młoda panna na ślubie” – opowiadał inżynier Jerzy Kałwa.
     
     
            Projekt nadwozia wzbudzał skrajne emocje. Jedni zawzięcie go krytykowali, podczas gdy dla innych przód auta przypominał sportowy, włoski samochód Cisitalia 202 Pinin Farina z 1946 roku, który został uznany za dzieło sztuki wzornictwa przemysłowego i trafił do Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Nowym Jorku.
     
     
            Produkcja Syreny ruszyła pełną parą we wrześniu 1958 roku. Przy linii montażowej w warszawskiej fabryce FSO na Żeraniu zaśpiewał Jan Kiepura, światowej sławy polski tenor mieszkający w Nowym Jorku, który akurat przyjechał z recitalem do kraju.
     
     
              Zaplanowano, że FSO będzie opuszczało 10 tysięcy Syren rocznie. Ale w pierwszym roku udało się zbudować zaledwie 700, a w kolejnym – niewiele ponad 1000. Dopiero na początku lat 70. produkcja rozkręciła się do 20 tysięcy.
     
     
               Produkcja Syreny natkała na opór Władysława Gomułki, który uważał auto za zbyt luksusowe dobro dla robotnika. „Mamy ważniejsze sprawy, musimy budować mieszkania, a poza tym auta te są zbyt wyszukane, burżuazyjne” – mówił w 1959 roku Gomułka w czasie wizyty w FSO.
     
     
               Syrenę nazywano „skarpetą”, od charakterystycznej błękitnej smużki, wydzielanej przez dwusuwowy silnik, która – jak niektórzy twierdzili – śmierdziała niczym stara skarpeta. Drzwi montowane w pierwszych wersjach syren otwierały się odwrotnie niż w większości dwudrzwiowych samochodów. Złośliwi mówili na nie „kurołapy” – gdy jechało się przez wieś, można było je otworzyć i łapać nimi kury, które same wpadały do środka.
     
     
               Krążył też dowcip na temat szczelności Syren i Mercedesów. Aby ją sprawdzić, należało w obu autach zamknąć na noc kota. Mercedes był szczelny, jeśli kot rano jeszcze żył, a Syrena – jeśli w środku jeszcze był.
     
     
               Ale żarty nikomu nie przeszkadzały, bo w PRL-u samochód był przedmiotem marzeń i po Syreny ustawiały się długie kolejki.
     
     
               Szczęśliwcy, którzy nabyli Syrenę 100, czyli pierwszą, najstarszą jej wersję, otrzymywali, dołączony do instrukcji obsługi, kategoryczny zakaz dodawania gazu na zakręcie.
     
     
               W 1960 roku FSO postanowiła wysłać dwie Syreny na słynny rajd Monte Carlo. Mimo początkowego sceptycyzmu oba samochody dojechały do mety, choć jedna z Syren prowadzona przez Marka Varisellę przekroczyła linię mety tyłem, bo zepsuła się skrzynia biegów i działał tylko wsteczny bieg.
     
     
               Syreny startowały w rajdzie jeszcze trzykrotnie – po raz ostatni w 1964 roku, budząc duże zainteresowanie kibiców i uczestników rajdu.
     
     
               Inżynierowie z FSO próbowali unowocześnić syrenę oraz wprowadzić do produkcji nowe modele. W 1959 roku powstał prototyp siedmioosobowego Mikrobusu, a rok później dwuosobowej Syreny Sport. Zaprojektował je Cezary Nawrot, profesor Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie (późniejszy twórca nadwozi motocykla WSK i Poloneza Caro).
     
     
               Prototyp Syreny Sport był przechowywany przez ponad dekadę w garażu w podwarszawskiej Falenicy. Na początku lat 70. władze PRL-u poleciły go zniszczyć. Powołały nawet specjalną komisję, która czuwała nad tym, aby z auta nic nie pozostało. Zachowały się tylko nieliczne zdjęcia. Syrena Sport przypomina na nich Porsche albo Ferrari. To dwumiejscowy supernowoczesny samochód, który wyprzedzał swoje czasy.  Auto miało czerwoną karoserię z tworzywa sztucznego oraz silnik typu boxer, podobny do tych, które napędzały motocykle BMW.
     
     
             Kilka lat później powstała Syrena 110 – jeden z pierwszych na świecie hatchback, czyli auto z tylną klapą otwieraną do góry. Syrena 110 miała być nowoczesnym samochodem małolitrażowym i zastąpić pierwsze wersje auta. Jednak Tadeusz Wrzaszczyk, dyrektor Zjednoczenia Przemysłu Motoryzacyjnego, późniejszy minister przemysłu maszynowego i wicepremier – jedna z najbardziej wpływowych postaci w ekipie Edwarda Gierka, sprzeciwił się wejściu tego modelu do produkcji, uznając, że FSO bardziej skorzysta na zakupie licencji na zachodnie auto, bo wraz z nią otrzyma dostęp do nowoczesnej technologii.
     
     
            W rezultacie FSO kupiła licencję od włoskiego Fiata i w 1967 roku rozpoczęła produkcję Fiata 125p.
     
     
             Edward Gierek w odróżnieniu od Gomułki stawiał na przemysł motoryzacyjny. Zakupiono więc od Włochów licencję na tani, mały samochód, który miał być dostępny „dla każdego Polaka”. Fiat 126p stał się symbolem lat 70. i najpopularniejszym autem w PRL. To właśnie „maluch” okazał się najgroźniejszym konkurentem Syreny, którą produkowano od 1972 roku w Fabryce Samochodów Małolitrażowych w Bielsku Białej.
     
     
             W Bielsku produkowano Syrenę 105. Była to już kolejna, udoskonalona wersja auta. W przeciwieństwie do poprzednich – oznaczonych numerami od 100 do 104 – miała drzwi otwierane tak jak w innych autach, z zawiasami w przedniej części nadwozia i klamkami zapożyczonymi z Fiata 125p. Powstał nawet model 105 Lux, w którym drążek zmiany biegów zamontowano w podłodze (a nie, jak dotąd, przy kierownicy) oraz można było regulować kąt oparcia przednich foteli.
     
     
               Do produkcji wprowadzono też wersję dostawczą R20 – ze skrzynią na towary, oraz rolniczą Syrenę Bosto – furgonetkę do przewozu warzyw.
     
     
              Ostatnia Syrena zjechała z taśmy montażowej 30 czerwca 1983 roku. Ogółem wyprodukowano ponad 521 tysięcy Syren, z czego 177 tysięcy w FSO w Warszawie,
     
     
               Syrena była jedynym autem całkowicie polskiej konstrukcji, które weszło do masowej produkcji. W dodatku produkowano ją najdłużej spośród wszystkich aut – licząc od powstania pierwszego prototypu – równo 30 lat. Nic dziwnego, że stała się legendą – ikoną PRL
     
     
     
    Wybrana literatura:
     
     
    P. Lipiński. M. Matys – Absurdy PRL-u
     
    A. Glajzer - Prawdy i legendy. Syrena Sport
     
    P. Lipiński Piotr - Wyścigowe skarpety
     
    W. Skoczyński , A. Glajzer Andrzej - Podróż sentymentalna przystanek S-17
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Afera hotelu „Orbis-Silesia” w Katowicach dobrze ukazywała skrywane oblicze peerelowskiej rzeczywistości, nie tylko w hotelowej perspektywie.


               „Jeżeli chodzi o częstowanie mnie alkoholem, - wyjaśniał oskarżony Zimny - to gdy zabawa się rozkręciła, czasami niektóre panie stawiały mi drinka. Tylko że ja rzadko kiedy z tego korzystałem. Wyglądało to tak, że bez mojej wiedzy zamawiały alkohol u danej barmanki. Dopiero po wyjściu gości z lokalu barmanki mówiły mi, że ta czy tamta postawiła mi alkohol. Ja albo wypijałem, co zdarzało się rzadko, albo po prostu wycofywałem pieniądze”.
     

               Furman i Zimny – podobnie jak Henryk Bujak – zgodnie kwestionowali również wyliczoną im przez prokuraturę kwotę wypitych drinków, uważając ją za dużo mniejszą.
     

               Oskarżony Andrzej Chłodnicki zaprzeczył, jakoby przyjmował od barmanek jakiekolwiek korzyści majątkowe. „(…) Były wypadki, że z panem dyrektorem Bujakiem wypiliśmy po kieliszku. – wyjaśniał -  Miało to miejsce na przykład podczas urodzin czy innych uroczystości. Zawsze płaciliśmy przed wypiciem za ten alkohol”.
     

               Oskarżone barmanki generalnie przyznały się do wręczania korzyści majątkowych Bujakowi, Furmanowi, Zimnemu i Chłodnickiemu, twierdząc jednak, że były to sumy dużo niższe niż wyliczone przez prokuratora.
     
     
               Zeznająca oskarżona Kawka oświadczyła, iż nie poczuwa się do polskości, gdyż jej matka była Niemką. Także jej mąż uważa się za Niemca. Oskarżenie uznaje za wynik prześladowania jej za narodowość.
     

               W trakcie składania przez nią wyjaśnień, obecny na sali jej małżonek zaczął coś wykrzykiwać po niemiecku. Sąd upomniał go i zagroził, że w razie powtórzenia się nieodpowiedzialnych wystąpień z jego strony zostanie wydalony z sali.


               Prokurator  „z uwagi na prowokacyjny charakter wyjaśnień składanych przez oskarżoną Kawkę w dniu wczorajszym”, wniósł o „utrwalenie na zasadzie artykułu 133 kodeksu postępowania karnego przebiegu czynności sądowych w dniu dzisiejszym za pomocą aparatury utrwalającej dźwięk”. Sąd – po naradzie – wyraził zgodę.
     

               Największą sensację wśród zgromadzonej na sali rozpraw publiczności wzbudziła defilująca przed obliczem Wysokiego Sądu galeria pań lekkich obyczajów. Sama elita katowickiej prostytucji dewizowej: słynna „Baśka Fiat 1100”, Wanda „Druciara”, Zośka zwana „Chinką”, Kryśka „Fabryka” czy „Mama Leone” – prawdziwa legenda hotelu „Silesia”, o której mówiono z podziwem, że najlepiej na świecie robi „Kaczki w Przeciwstawnym Locie”, co by to nie było.
     

               Dewizowe „panienki” chętnie opowiadały o tym, któremu kierownikowi i ile stawiały, czy też wręczały gotówki za umożliwienie wejścia do nocnego baru. Niektóre płaciły za to „w naturze”.
     
     
               Ostatecznie w czasie procesu ustalono, iż  oskarżony Henryk Bujak wypił tylko za 50 tysięcy złotych, co sąd wycenił na dwa lata pozbawienia wolności, 50 tysięcy złotych grzywny i zakaz zajmowania stanowisk kierowniczych na lat trzy.
     
     
               Marian Furman został skazany na półtora roku za kratkami, 30 tysięcy złotych grzywny i dwa lata zakazu zajmowania stanowisk kierowniczych. Dokładnie taki sam wyrok dostał Henryk Zimny, chociaż przyjął od panienek mniej gotówki o całe dziesięć tysięcy złotych  i „sprzedał nie mając do tego uprawnień w barze nocnym własnego alkoholu” o sześć tysięcy mniej niż kolega.
     
     
               Andrzej Chłodnicki, który do końca konsekwentnie zarzekał się, że nigdy w życiu nie przyjął od nikogo żadnej łapówki, dostał rok pozbawienia wolności, 15 tysięcy złotych grzywny i dwa lata zakazu zajmowania stanowisk.
     
     
               Janinę Kawkę skazano na półtora roku w zawieszeniu na trzy lata i 20 tysięcy złotych grzywny. Na tyle samo sąd wycenił działalność jej koleżanki za barowej lady Anny Kotowskiej-Marek.
     
     
               Ewę Budniok i Joannę Muchę sąd uznał za winne zarzucanych im czynów, postępowanie wobec obu pań umorzył jednak z powodu amnestii.
     
     
               Sam hotel „Silesia” został zamknięty 16 grudnia 2006 roku.  Po kolejnych trzynastu latach budynek został wyburzony w 2019 roku.
     
     
     
     
    Wybrana literatura:
     
     
    M. Słowiński - Wielkie afery. Mroczny PRL
     
    I. Kienzler - Kronika PRL 1944-1989. Afery i skandale
     
    M. Gerlich – Biurwy, mewki, arabeski. Prostytucja w czasach PRL
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    W peerelowskich hotelach niejednokrotnie dochodziło do nadużyć gospodarczych.
     
     
           Kiedy w maju 1971 roku dokonywano w Katowicach uroczystego otwarcia, „Silesia” uchodził za jeden z najdroższych i najbardziej luksusowych hoteli w PRL. Stanowiła namiastkę wielkiego świata. „Pobyt w hotelu „Silesia” to pełny relaks po trudach dnia codziennego” – brzmiało jego hasło reklamowe.
     
     
           W hotelu były sto dziewięćdziesiąt cztery pokoje, w tym sześć apartamentów, wszystkie z łazienkami, z telewizorami, radioodbiornikami i telefonami. Goście mogli korzystać z kantoru wymiany walut, salonu fryzjerskiego, salonu kosmetycznego, sklepu spożywczego, kiosku i Peweksu. A przy hotelu był garaże oraz strzeżony parking.
     
     
          W hotelu była też renomowana restauracja oraz klub nocny ze striptizem. Swoje wdzięki pokazywały Czeszki i Węgierki, bo Polkom początkowo nie było wolno.
     
     
         Nocowali w hotelu m.in.: Charles Aznavour, noblista Josif Brodski, Krzysztof Penderecki, Czesław Miłosz  oraz narodowe drużyny piłkarskie Niemiec i Szwecji.
     
     
          Z okazji  oddania pieca martenowskiego w Hucie Katowice zorganizowano w hotelu wykwintne przyjęcie , w którym uczestniczył sam Aleksiej Kosygin, premier Związku Socjalistycznych Republik Sowieckich.
     
     
         Jak każdy luksusowy hotel w PRL-u, także i „Silesia” miała swoje tajemnice. Obok recepcji, za lustrem wiedeńskim był prowadzony nasłuch gości. Peerelowskie hotele były miejscem permanentnej inwigilacji gości, zazwyczaj zagranicznych gości.
     
     
          Po holu hotelu kręciły się córy Koryntu, zwane wtedy „dewizówkami”. Na podjazdach czaili się taksówkarze, a cinkciarze nagabywali obcokrajowców: czeńdż many, czeńdż many. Wszyscy oni współpracowali ze służbami specjalnymi.
     
     
          W okresie PRL-u prostytucja stanowiła temat tabu. Takie zjawisko oficjalnie po prostu nie istniało.  Prawdziwy boom w tej profesji zaczął się w latach siedemdziesiątych za rządów Edwarda Gierka i nawiązaniu przez władze współpracy z Zachodem. Rozkwit prostytucji wynikał nie tylko z obecności znacznej liczby zachodnich turystów, ale także nawiązania przez kraje bloku wschodniego politycznej i gospodarczej współpracę z państwami arabskimi.
     
     
          Obywatele krajów Bliskiego Wschodu praktycznie bez żadnych przeszkód mogli przekraczać zarówno granice Polski. W ten sposób zaczęła się rozwijać seksturystyka; arabscy fachowcy, którzy pracowali na kontraktach w zachodnich Niemczech, otrzymywali wypłatę w twardej walucie. „Ponieważ w RFN za „numerek” musieli zapłacić ponad 40 dolarów, a w Polsce za podobną usługę córy Koryntu żądały tylko 10, kraj nad Wisłą co weekend odwiedzali liczni przybysze o śniadej cerze (…)”.
     
     
          Dewizowe prostytutki były cennym źródłem informacji dla Milicji Obywatelskiej i Służby Bezpieczeństwa. Dzięki nim funkcjonariusze mieli wgląd w działalność półświatka, a przede wszystkim do chutliwych zagranicznych dyplomatów i inżynierów. Zdjęcia i nagrania z pokojów hotelowych służyły później do przekonania „amanta”, aby rozpoczął współpracę z tajnymi służbami peerelowskimi.
     
     
         Pomimo opieki służb specjalnych dochodziło do nadużyć gospodarczych. Tak też i było w „Silesii”.
     
     
              Funkcjonariusze MO w 1977 roku ustalili, iż w latach 1973-1976 kierownicy sali restauracyjnej oraz baru nocnego przyjmowali łapówki od prostytutek za wpuszczanie ich do baru nocnego.
     
     
            W toku dalszych czynności śledczych odkryto, iż grupa pracowników „wprowadzała własne produkty do sprzedaży w prowadzonych przez siebie bufetach”.
     
     
           W rezultacie prowadzonych przez katowicką milicję czynności, na ławie oskarżonych Sądu Wojewódzkiego w Katowicach, zasiadło osiem osób: Henryk Zimny, Marian Furman,  Henryk Bujak, Andrzej Chłodnicki, Janina Kawka, Anna Kotowska-Marek, Ewa Budniok i Joanna Mucha.
     
     
          Rozprawie sądowej, która rozpoczęła się 9 listopada 1977 roku, przewodniczył sędzia Zdzisław Majkowski, a w charakterze ławników ludowych wystąpili: Zbigniew Ziemniak, Jan Zarzycki, Emanuel Malota i Maria Nędza. Protokołował Przemysław Słowiński, oskarżał zaś (z ramienia Prokuratury Wojewódzkiej) Włodzimierz Wolny.
     
     
           Marian Furman i Henry Zimny zostali oskarżeni o czerpanie „korzyści majątkowych z cudzego nierządu w postaci pieniędzy’ o łącznej wartości około 50 tysięcy zł. oraz wprowadzenie do obrotu – w porozumieniu z barmankami – własnego alkoholu o wartości około 30 tyś, zł.
     

               Andrzej Chłodnicki został oskarżony o przyjęcie od dwóch barmanek korzyści majątkowych w wysokości ok. 20 tyś. zł. w zamian z za ustalenie dla nich dogodnego harmonogramu pracy. Cztery barmanki zostały oskarżone za wręczanie korzyści majątkowych.
     
     
               Z kolei  Henryk Bujak (zastępca dyrektora hotelu ds. eksploatacji) został oskarżony o przyjmowanie od barmanek „korzyści majątkowych w postaci winiaku o łącznej wartości około 103 tysięcy zł.”. Pan Henryk miał zwyczaj żądać nalaniu mu po przyjściu do pracy jednej lub dwóch kieliszków winiaku, za który nie płacił.
     

               Od samego początku zarówno Henryk Bujak jak i jego obrońca starali się przekonać wysoki sąd, że żadnego stawiania winiaków oskarżony na barmankach nie wymuszał i że wszystkie kobiety czyniły to jedynie z czystej sympatii do niego oraz zgodnie z panującymi w branży gastronomicznej zwyczajami.
     

               „Nigdy nie prosiłem żadnej z barmanek o nalanie mi alkoholu. Zdarzały się natomiast wypadki, że się spieszyłem i nawet odmawiałem wypicia postawionego mi alkoholu – dowodził z godnością dyrektor  – Były wypadki, że płaciłem za postawiony mi winiak, ale niestety – tu rozłożył bezradnie ręce – barmanki odmawiały przyjęcia pieniędzy.”
     
     
              Widząc, że  sąd niespecjalnie podziela jego tok rozumowania, skupił się na kwestionowaniu wyliczonej przez prokuraturę wartości wypitego alkoholu. Sporo czasu zajęło więc szczegółowe ustalanie cen: ile kosztował winiak w barze nocnym,  jak zmieniały się ceny trunku na przestrzeni lat. Miał o co walczyć, gdyż w latach 70. „mienie znacznej wartości” określone zostało jako mienie o wartości przekraczającej sto tysięcy złotych.
     
     
             Jednocześnie oskarżony dowodził, że pijał jedynie „Winiak Luksusowy”, najtańszy alkohol w barze, w dodatku rodzimej produkcji, gardząc możliwością konsumpcji dużo droższych alkoholi pochodzących ze „zgniłego” Zachodu.
     

               Panowie Zimny i Furman przyznali się do zarzucanych im w akcie oskarżenia czynów „częściowo”. To znaczy przyznali się, że przyjmowali od prostytutek alkohol w postaci stawianych im drinków i że za te niewypite kasowali od barmanek ekwiwalent w postaci gotówki, stanowczo zaprzeczyli jednak zgodnie, aby którykolwiek z nich dostał od „nocnych panienek” choćby złotówkę.  Mieli chłopaki swoją ……godność.
     

               „(…) Nie wiem za co kobiety trudniące się nierządem stawiały mi alkohol. – zeznawał Furman -  Przypuszczam, że po prostu starały mi się przypochlebić. Ja sam nigdy im tego nie proponowałem. Od innych gości, prócz tych kobiet trudniących się nierządem napiwków nie dostawałem. No, może z wyjątkiem napiwków od mężczyzn będących w towarzystwie tych kobiet. Kobiet trudniących się nierządem przychodziło do hotelu „Silesia” około dwudziestu. Wszystkie te kobiety traktowałem tak jak innych konsumentów. Jeżeli zachowywały się prawidłowo, to nie miałem z nimi konfliktów. Z wieloma jednak miałem. Czasami nie chciały płacić za wypity alkohol, bywało, że zaczepiały mężczyzn, którzy sobie tego nie życzyli”.
     
     
    CDN.
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    W 1975 roku rozpoczął się w Warszawie proces tzw. „złotogłowych”, członków największego w PRL gangu przemycającego złoto.
     
     
            1 grudnia 1975 roku „złotogłowi” zasiedli na ławie oskarżonych Sądu Wojewódzkiego w Warszawie, wykryci po długotrwałym śledztwie prowadzonym przez Biuro Śledcze Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. W sumie przed sądem stanęli: Witold Mętlewicz, Mieczysław Młynarczyk, Włodzimierz Chryniewiecki, Leon Dygas, Witold Oksztel, Roman Matela, Wanda Dębińska, Bożena Listkiewicz,  Zofia Młynarczyk oraz Mieczysława Mętlewicz.
     
     
          Jeszcze przed procesem MSW zarekwirowało oskarżonym luksusowe wille, drogie zagraniczne samochody,  dzieła sztuki, waluty obce i polskie złotówki.  W sumie skonfiskowano majątek wyceniony na ćwierć miliarda złotych – kwotę wówczas gigantyczną.
     
     
          Za stołem sędziowskim zasiadło trzech sędziów zawodowych: przewodniczący Mieczysław Malik oraz Włodzimierz Skrzypiński i Maria Chłopecka.
     
     
         Liczący sto stron akt oskarżenia odczytał prokurator Kazimierz Radomski. Oskarżył grupę o wywiezienia z Polski osiemnastu milionów dolarów oraz przywiezienie i sprzedanie szesnastu ton złota w sztabkach i złotych monet. Ponadto oskarżył ich o wywiezienie i sprzedanie zagranicznym antykwariuszom cennych dzieł sztuki, częstokroć stanowiących niepowtarzalne pamiątki narodowe.
     
     
          Treść artykułu 135 Kodeksu karnego z 1969 roku (zwanego popularnie Kodeksem Andrejewa), z którego mieli odpowiadać, brzmiała groźnie: „Kto w porozumieniu z innymi osobami bez wymaganego zezwolenia albo wbrew jego warunkom nabywa, zbywa lub wywozi za granicę wartości dewizowe w wielkich ilościach, narażając przez to interesy Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej na wielką szkodę, podlega karze pozbawienia wolności na czas nie krótszy od lat 8 albo karze 25 lat pozbawienia wolności”.
     
     
          Artykuł ten występował w akcie oskarżenia w związku z artykułem 58 kk, który stanowił, że „w razie skazania za przestępstwo ciągłe [a takim był niewątpliwie dokonany przez oskarżonych czyn] sąd może orzec karę w granicach do najwyższego ustawowego zagrożenia zwiększonego o połowę (…)”.
     
     
         Na ławach obrończych zasiadło kilkunastu obrońców, kwiat warszawskiej palestry, między innymi mecenasi: Tadeusz de Virion, Jacek Wasilewski, Mieczysław Maślanko, Maciej Dubois, Władysław Pociej, Włodzimierz Mizgier-Chojnacki i Kazimierz Łojewski.
     
     
         Perspektywa tak wysokiej kary rozbiła mafijną solidarność. Już w śledztwie sypali jedni drugich na wyrywki, obciążając się wzajemnie odpowiedzialnością.
     
     
         Oskarżeni szybko przyznali się do handlu złotem, nie chcieli natomiast mówić o obrazach, rzeźbach, starym srebrze, porcelanie, antycznych meblach, czy starym szkle, które bez najmniejszych skrupułów wywozili do Wiednia z tak ograbionego wojną kraju.
     
     
          „Tych ton złota, setek tysięcy złotych monet przeciętny zjadacz chleba nie mógł sobie wyobrazić – przekonuje Jerzy Kochanowski – Dlatego ta sprawa budziła skrajne uczucia: zazdrość i nienawiść”. Warszawa dosłownie ziała nienawiścią do oskarżonych, co znajdowało wyraz w licznych listach nadchodzących do redakcji gazet.
     
     
          18 grudnia 1976 roku, po trzystu osiemdziesięciu czterech dniach procesowych, przewodniczący Malik ogłosił wyrok w największej w PRL aferze przemytniczo-dewizowej. Witolda Mętlewicza i Mieczysława Młynarczyka sąd skazał na kary po dwadzieścia pięć lat pozbawienia wolności i po milionie złotych grzywny. Leon Dygas został skazany na  dwanaście lat więzienia, skonfiskowano mu ponad 250 obrazów (dużo ze szkoły flamandzkiej), 617 wyrobów ze srebra, 73 rzeźby i wyroby z porcelany, 124 starodruki. Wanda Dębińska dostała dziewięć lat i milion złotych grzywny, Bożena Listkiewicz – jedenaście lat i milion dwieście tysięcy grzywny, Roman Matela – jedenaście lat i milion, Witold Oksztel – dziewięć lat i milion, Włodzimierz Chryniewiecki – osiem lat i milion, Leon Dygas – dwanaście lat i milion. Zofia Młynarczyk została skazana na cztery lata więzienia i dwieście tysięcy grzywny, a Mieczysława Metlewicz  na pięć lat i trzysta tysięcy grzywny.
     
     
           Ministerstwo Spraw Wewnętrznych hojnie nagrodziło osoby zaangażowane w wykrycie afery. Dyrektor Biura Śledczego Tadeusz Kwiatkowski otrzymał dwadzieścia pięć tysięcy złotych, a inspektorzy i prokuratorzy dostali po dziesięć tysięcy złotych, sędziowie z I instancji od ośmiu do trzynastu tysięcy, a szeregowi funkcjonariusze MSW po 1500 zł.
     
     
          Większość skonfiskowanych oskarżonym wilii zagarnęli prominenci – m.in. dom Metlewicza otrzymał gen. Mirosława Milewski. Po ujawnieniu jesienią 1990 roku afery „Żelazo” Milewski został zmuszony do zwrotu państwu zajętej willi Mętlewicza przy ulicy Łowickiej.
     
     
           Skonfiskowane złoto i waluty przejął Narodowy Bank Polski. Samochody (w tym Mercedesa 230 Młynarczyka, BMW 1600 oraz Volkswagena 1300 Mętlewicza) wzięło MSW.
     
     
          W kwietniu 1978 roku Muzeum Narodowe zorganizowało wystawę zatytułowaną „Dzieła sztuki odzyskane dla kultury narodowej przez SB i MO”, na której można było obejrzeć „odzyskane” obrazy Aleksandra Gierymskiego, Juliana Fałata, Henryka Siemiradzkiego, Wojciecha i Juliusza Kossaków oraz innych polskich malarzy.
     
     
           Żaden ze skazanych nie odsiedział wyroku do końca. I tak np. główny oskarżony Witold Mętlewicz wyszedł na warunkowe zwolnienie po 15 latach i trzech miesiącach odsiadki w listopadzie 1988 roku.

     
            23 grudnia Sejm PRL uchwalił wniesioną przez rząd Mieczysława Rakowskiego liberalną ustawę o działalności gospodarczej, od nazwiska ministra przemysłu zwaną „ustawą Wilczka”.
     
     
            Niecałe trzy miesiące później – 16 marca 1989 roku – Aleksander Gawronik (również współpracownik SB) otworzył na granicy w Świecku pierwszy prywatny kantor wymiany walut.
     
     
           Witold Mętlewicz zmarł 11 stycznia 1997 roku i pochowany został na Cmentarzu Powązkowskim w Warszawie. W tym samym grobie spoczęły doczesne szczątki Tomasza Mętlewicza, który zmarł 4 stycznia 2010 roku.
     
     
           Leon Dygas zmarł po wyjściu z więzienia na warunkowe zwolnienie. Został pochowany na  cmentarzu parafialnym we wsi Wieliszewo nieopodal Legionowa. Uratowany przed SB  kapitał ulokowany w szwajcarskim banku posłużył jego dzieciom w rozkręceniu biznesów.
     
     
     
    Wybrana literatura:
     
     
    M. Słowiński - Wielkie afery. Mroczny PRL
     
    I. Kienzler - Kronika PRL 1944-1989. Afery i skandale
     
    J. Kochanowski – Tylnymi drzwiami. „Czarny rynek” w Polsce 1944-1989
     
    S. Podemski - Pitawal PRL-u
    0
    Brak głosów
  •  |  Written by sprzeciw21  |  0

    Zwolennicy obecnej koalicji rządzącej nie mogą się nadziwić sytuacją w KGSie? Minął ponad rok od zmiany rządu, a Marek Zagórski były poseł i minister PIS, nadal pełni funkcję prezesa Spółki (i prawdopodobnie będzie nim do marca, kiedy skończy się kadencja obecnego zarządu)? Jaka była w tym rola wiceministra Zbigniewa Ziejewskiego?

     

    Rząd się zmienia, Zagórski pozostaje

    Krajowa Grupa Spożywcza to spółka strategiczna, podlegająca ministrowi aktywów państwowych. Bezpośrednią kontrolę z ramienia Skarbu Państwa pełni wiceminister aktywów państwowych Zbigniew Ziejewski i departament nadzoru II.

    Początkowo wydawało się, że minister Zbigniew Ziejewski jest przeciwnikiem istniejącego układu w KGSie. W styczniu 2024 roku wymienieni zostają członkowie rady nadzorczej. Następnie odwoływani zostają wszyscy członkowie zarządu z ramienia Skarbu Państwa poza … prezesem Markiem Zagórskim, byłym ministrem ds. cyfryzacji za rządu Morawieckiego, współodpowiedzialnym za przekazanie danych PESEL Poczcie Polskiej ws. tzw. wyborów kopertowych.

    Dziwnym trafem, pierwotnie Zagórski znika z listy „świadków” przed sejmową komisją śledczą ds. wyborów kopertowych, a powraca dopiero po ujawnieniu tego faktu przez wp.pl. Pozostaje na stanowisku po ujawnieniu szacowanej straty na rok 2024/25 w wysokości 600 mln zł, po ujawnieniu udziału KGS w kampanii wyborczej z 2023 roku (zyciestolicy.com.pl) po przegranym z kretesem przetargu przez KGS na terminal zbożowy w Gdyni (mimo zaangażowania 3 wiceministrów) i także po skierowaniu zawiadomienia o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez sejmową komisję śledczą itd itd.

    O dziwo odwołane zostaje posiedzenie sejmowej komisji rolnictwa z 15.10.2024 roku poświęcone Krajowej Grupie Spożywczej, a przewodniczący Komisji nie zwołuje posiedzenia mimo wniosku Związku Zawodowego Rolnictwa „Korona” w tej sprawie (cenyrolnicze.pl).

    Jak informował wp.pl MAP, pytane o Zagórskiego, odsyłał do rady nadzorczej KGS (w której 8 na 12 członków powoływanych jest przez MAP), która z kolei nie miała zastrzeżeń do prezesa i nie podjęła (mimo przywołanych wyżej okoliczności) żadnych działań w celu zmiany prezesa. Dlaczego?

    Być może odpowiedź na to pytanie, leży w niektórych decyzjach KGS i spółek zależnych?

     

    Sponsoring Klubu Piłkarskiego

    W ramach podpisanej umowy logotypy Pomorsko Mazurskiej Hodowli Ziemniaka oraz Grupy Kapitałowej Krajowej Grupy Spożywczej znalazły się na koszulkach i spodenkach meczowych pierwszej drużyny GKS-u Wikielec, promowane będzie także na nośnikach reklamowych na Stadionie Gminnym w Wikielcu. Wizerunek marki Sponsora umacniany będzie także poprzez reklamę na stronie internetowej oraz w klubowych mediach społecznościowych. Elementem zawartej współpracy jest także Świąteczny Turniej Halowej Piłki Nożnej o Puchar Pomorsko Mazurskiej Hodowli Ziemniaka oraz Grupy Kapitałowej Krajowej Grupy Spożywczej, który 21 grudnia odbędzie się na hali sportowej w Wikielcu.

    – czytamy 16 grudnia na profilu facebooka i na  stronie Klubu GKS Wikielec

    Ktoś powie, zwykły kolejny sponsoring GK KGS SA. Ale czemu sponsorować mało znany III-ligowy klub sportowy (znany w przeszłości z powiązań z konkurencyjnym w zakresie nasiennictwa – Rolimpexem) i równocześnie rezygnować ze sponsorowania KZ Pomezania z Malborka, czyli miejscowości w której KGS i Elewarr mają swoje oddziały (malbork.naszemiasto.pl)? Czy ta polityka sponsoringowa ma jakikolwiek sens?

     

    Szczególne związki Ziejewskiego z GKS Wikielec?

    Otóż GKS Wikielec kojarzony jest z wiceministrem aktywów państwowych Zbigniewem Ziejewkim, nadzorującym KGS.

    Listopad 2020 roku Sponsorem GKS Wikielec zostaje spółka Ziemiar. Udziałowcem i prezesem spółki Ziemiar jest poseł PSL Zbigniew Ziejewski (GKS Wikielec).

    2023 06 17 uroczystosci na meczu z jeziorakiem 16Czerwiec 2023.

    Zbigniew Ziejewski, poseł na Sejm i właściciel sponsorującej nas firmy Ziemar, sprezentował nam tablicę świetlną, z której skorzystaliśmy już podczas meczu z Jeziorakiem…

    2023 06 17 uroczystosci na meczu z jeziorakiem 09My z kolei wręczyliśmy pamiątkowe statuetki, dziękując za wsparcie i przychylność, naszym lokalnym VIP-om:  wójtowi gminy Iława Krzysztofowi Harmacińskiemu, przewodniczącemu rady gminy Iława Romanowi Piotrkowskiemu, posłowi na Sejm Zbigniewowi Ziejewskiemu, posłowi na Sejm Zbigniewowi Babalskiemu

    – czytamy na stronie Klubu.

    W lutym 2024 roku w czasie gminnej Gali Sportu i Kultury w Szkole Podstawowej w Wikielcu w dziedzinie sportu w kategorii Serce dla Sportu nagrodzony zostaje Zbigniew Ziejewski – Vice Minister Aktywów Państwowych, Poseł na Sejm X kadencji (Gazeta Olsztyńska)

    A zatem czy kogoś dziwi sponsoring GKS Wikielec ze strony GK KGS i PMHZ? Czyżby nieformalny deal a może chęć przypodobania się ministrowi?

    Co ciekawe, umowy zawarto w grudniu, tuż przed ogłoszeniem konkursów na prezesa i innych członków zarządu na następną kadencję? Czy dlatego rozciągnięto postępowanie konkursowe aż do lutego? Czysty zbieg okoliczności? Ktoś w to uwierzy?

     

    „Afera KHBC” pod dywan?

    W połowie października do Krajowej Grupy Spożywczej, Ministerstwa Aktywów Państwowych, Krajowej Administracji Skarbowej, organów samorządowych trafiło zawiadomienie sygnalisty dotyczących politycznych zatrudnień i nieprawidłowości gospodarczych w KHBC (Kutnowska Hodowla Buraka Cukrowego). Informacje dotarły także w tym zakresie do naszego portalu (Życie Stolicy). Zarzuty zgłoszone w zawiadomieniu sygnalisty są bardzo poważne i dotyczą m.in celowej niegospodarności ze strony aktualnego kierownictwa spółki.

    Nie nam oceniać zasadność tych zarzutów, ale według uzyskanych przez nas kopii dokumentów postępowanie w sprawie prowadzi Krajowa Administracja Skarbowa, a także na skutek powiadomienia przez Burmistrza Kłodawy i Urząd Marszałkowski w Łodzi – także prokuratura w Kole (postępowanie wyjaśniające).

    Gdy zwróciliśmy się do MAP o stanowisko w sprawie najpierw szukano pretekstu formalnego do odwlekania odpowiedzi a następnie przytoczono jakieś ogólniki, że MAP nie posiada informacji nt. zmian w zakresie zatrudnienia w KHBC i że w przypadku nieprawidłowości podejmuje działania wyjaśniające przy wykorzystaniu prawem narzędzi korporacyjnych.

    Tymczasem na podstawie maila sygnalisty, możemy stwierdzić że informację o nieprawidłowościach zostały przesłane do Departament Nadzoru Właścicielskiego II MAP podlegający wiceministrowi Zbigniewowi Ziejewskiemu. Więcej 14 listopada w KHBC pojawił się z wizytą wiceminister Zbigniew Ziejewski (PSL), który obficie fotografował się z kierownictwem Spółki. Co miała oznaczać ta wizyta? Poparcie dla zarządu (przypomnijmy powołanego w kwietniu br przez zarząd KGS)? Krajowa Grupa Spożywcza co prawda zleciła kontrolę spółki, ale jak do tej pory nie słychać o jakichkolwiek jej skutkach  (Życie Stolicy).

     

    Przeniesienie siedziby Elewarru do Malborka?

    Okręgiem wyborczym posła ministra Zbigniewa Ziejewskiego jest okręg elbląski, który obejmuje m.in Malbork. W mieście tym KGS posiada cukrownię, a Elewarr – oddział. W sierpniu 2024 roku Życie Stolicy został powiadomiony przez pracowników Elewarru o planach przeniesienia siedziby spółki z Warszawy do … Malborka.

    Ten absurdalny pomysł, który przyniesie więcej szkody niż pożytku forsowany miał być zdaniem pracowników forsowany przez prezesa Elewarru Jacka Łukaszewicza (dla którego byłoby bliżej do swej macierzystej firmy – PZZ Stoisław), prezesa KGS – Marka Zagórskiego (czyżby w ten sposób „wkupywał się” w łaski Ziejewskiego) i Andrzeja Stalińskiego – dyrektora biura wykonawczego segmentu zbożowo-młynarskiego KGS (który miałby tam biuro i bliżej do domu). Oczywiście nowa siedziba oznaczałoby zwolnienie pracowników w Warszawie i zatrudnienia w Malborku (także lokalnych znajomych ministra), a że ekonomicznie będzie to nieopłacalne …

    Do przeniesienia jeszcze nie doszło, ale pomysł nie został zarzucony. Prawdopodobnie będzie próba realizacji w tym roku.

     

    Minister rozegrany?

    Czy minister Zbigniew Ziejewski wszedł w układ z Zagórskim i jego środowiskiem, czy też dał się zwyczajnie rozegrać?

    Jak „zorientowani” twierdzą:

    gdyby wybory wygrała nie obecna koalicja, a PIS, to Zbigniew Ziejewski dołączyłby do lokalnego PISu.

    Czy to prawda?

    Nie dowiemy się, ale może coś było na rzeczy, skoro na czele KGS wciąż stoi (i prawdopodobnie do marca) były prominentny minister PIS, współodpowiedzialny za przekazanie danych PESEL Poczcie Polskiej w tzw. wyborach kopertowych i wobec którego sejmowa komisja śledcza złożyła do prokuratury zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa.

    Jak oceniają pracownicy:

    Skutkiem jednak jest betonowanie układów i zależności w ramach KGS, a skutki tego będą odczuwalne przez dłuższy okres.

    Czy o to ministrowi chodziło?

    ( za https://zyciestolicy.com.pl)

    0
    Brak głosów
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Od 1971 roku rozpoczęły się aresztowania członków gangu „złotogłowych”, dotychczas pozostających pod ochroną służb specjalnych.
     
     
             W działalności przestępczej oskarżonych można wyróżnić trzy odrębne fazy. Początkowo wykorzystywano w obrocie własną walutę wywożoną przez dyplomatów do Szwajcarii. Tam kupowano złote dwudziestodolarówki, ruble, dukaty austriackie i złoto w sztabkach stugramowych rafinerii szwajcarskich lub południowoafrykańskich próby 1000, oznaczonej czterema dziewiątkami. Brazylijscy dyplomaci przywozili to wszystko w bagażu dyplomatycznym do Polski. Następnie, kasując za usługę 10-15 procent wartości, przekazywali złoto odbiorcom: Mętlewiczowi, Listkiewiczowej, Oksztelowi i Młynarczykowi. Ci z kolei przekazywali je następnym kontrahentom, otrzymując zapłatę z reguły w dolarach. Otrzymywane dolary wracały podobną drogą – przez tych samych pośredników i udziałowców – do Brazylijczyków. I tak koło się zamykało.
     
     
              W Szwajcarii dostarczaniem złota zajmował się bankier René Charpie, związany wspólnymi interesami z dyplomatami. On też opiekował się zagranicznymi kontami Mętlewicza i Młynarczyka pilnując, by odpowiednie prowizje przelewane były na ich nazwiska.


              Handel dziełami sztuki ruszył od roku 1959. Głównym organizatorem i głównym odbiorcą przemycanego towaru był Czesław Bednarczyk. Współpracowali z nim trzej inni antykwariusze z Wiednia: Tomasz Mętlewicz, Zenon Morawski i Alexander Axelerad oraz Andrzej Kozłowski z Paryża i Oskar Labiner z Monachium. Interesem w Polsce kierował Witold Mętlewicz, mający świetne rozeznanie w tym rynku.
     
     
              Zakupione dzieła sztuki zagranicę wywozi w bagażu dyplomatycznym brazylijscy dyplomaci. Paczki docierały do Wiednia, do Czesława Bednarczyka, któremu przysługiwało prawo pierwokupu. Resztę otrzymywali pozostali antykwariusze. Dzieła sztuki sprzedawane były najczęściej bezpośrednio w antykwariatach wymienionych odbiorców. Czasami wstawiano je do salonów aukcyjnych w Austrii, RFN, Francji lub w innych krajach zachodniej Europy. Uzyskane ze sprzedaży pieniądze wracały poprzez dyplomatów do Polski. Czasem nabywano za nie złoto albo lokowano na kontach członków gangu w  Union de Banques Suisses w Genewie. MSW nigdy nie zdołało położyć na nich łapy.
     
     
             Większość wywiezionych dzieł sztuki stanowiły przedmioty o znacznej wartości zabytkowej i muzealnej. Niektóre miały wręcz unikalny charakter, jak na przykład wyroby ze srebra firmy Fabergé, przedmioty z porcelany miśnieńskiej czy sewrskiej, wreszcie obrazy znanych mistrzów polskich i obcych.
     
     
             Formalnie obowiązywał zakaz wywozu dzieł sztuki z kolekcji prywatnych i państwowych, jednak w ustawie „O ochronie dóbr kultury” z 15 lutego 1962 roku istniała furtka – zgodnie z artykułem 5 ustawy: „Nie podlegają zakazowi wywozu przedmioty, wymienione w art. 5, o ile wyrazi na to zgodę wojewódzki konserwator zabytków”. Gdy konserwator jednego województwa odmawiał członkom gangu na wywóz, zwracano się do innego. A województw było siedemnaście.
     
     
             Gang specjalizował się również w oszukiwaniu klientów, głównie zagranicznych, sprzedając im falsyfikaty, na przykład „antyczne” srebra. Dysponowali do tego celu odpowiednimi narzędziami uzyskanymi od wytrawnego fałszerza o ksywie „Senator”. Były to imitacje XVIII-wiecznych puncy do znakowania sreber. Fałszywego Rembrandta przyciemniano syropem od kaszlu.
     
     
             Świetnie zorganizowany interes kręcił się znakomicie przez lata, przy cichym wsparciu służb specjalnych. Mętlewicz i inni członkowie gangu od dawna znajdowali się na celowniku organów ścigania, ale zlikwidowanie przestępczego procederu postępowała jakoś dziwnie opornie.
     
     
             Sprawa „wypłynęła” dopiero po  wykrycia w 1971 roku działalności braci Iwanickich, właścicieli składu pasz w Warszawie przy ulicy Tarczyńskiej, oskarżonych o przestępstwa dewizowe na dużą skalę.
     
     
             Stało się to w momencie zmiany szefa MSW, którym w lutym 1971 roku został Franciszek Szlachcic, którego postanowił zlikwidować rekinów czarnego rynku walutowego. Sygnał do tego dało zapewne posiedzenie Biura Politycznego KC PZPR, na którym rozpaczano nad tragicznym brakiem dewiz w budżecie państwa. Ekspert z Ministerstwa Finansów wspomniał o ludziach, którzy nie sieją, nie orzą…
     
     
            Jednymi z pierwszych „ofiar” nowej polityki stali się właśnie bracia Iwaniccy, a w dalszej kolejności także „złotogłowi”.
     
     
            Prowadzenie śledztwa w sprawie gangu „złotogłowych” powierzono Wydziałowi I Biura Śledczego MSW, którego szefem był  płk. Tadeusz Kwiatkowski. Kolejni aresztowani wsypywali innych członków gangu.
     
     
             Aresztowany w 1973 roku Mieczysława Młynarczyka napisał list do kolejnego szefa MSW Stanisława Kowalczyka, w którym przypomniał, od 1951 roku był agentem, który przekazał co najmniej sześćset pisemnych meldunków, podpisując je kryptonimami „Hieronim” albo „Stefan” oraz kilkaset informacji ustnych. Pozyskany został do współpracy w celu kontrwywiadowczego zabezpieczenia poselstwa Brazylii.
     
     
            „(…) Układ był taki: – pisał Młynarczyk. – Ponieważ nie otrzymuję pensji z MSW, to, co zarobię, będzie moją zapłatą”.
     
     
             Młynarczyk chwalił się, że „w 1963 roku usunąłem podstępem strażnika, aby pracownicy MSW mogli wejść do ambasady (…) W 1972 roku wywiad radziecki zwrócił się o uruchomienie mnie w celu zdobycia szyfrów. Aresztowanie zniweczyło wykonanie mojego ostatniego zadania: zdobycia odcisków kluczy do drzwi wejściowych i od kuchni ambasady”.
     
     
             Tak więc MSW doskonale wiedziało o jego udziale w nielegalnym handlu złotem i dolarami. Przymykano na to oko dopóki interes operacyjny – być może prowadzony nawet na zlecenie Moskwy – był priorytetem.
     
     
              Jeszcze przed rozpoczęciem procesu Młynarczyk zobowiązał się zachować współpracę w tajemnicy, „niezależnie od wysokości grożącej kary”.
     
     
              Także inny uczestnik gangu Witold Metlewicz został w 1963 roku agentem SB. W zamian za paszport zobowiązał się donosić  na wiedeńskiego antykwariusza Czesława Bednarczyka, przyjaciela rodziny Mętlewiczów. Z każdej wyprawy do Wiednia Mętlewicz sporządzał donos na temat obiektu inwigilacji, lecz wyraźnie starał się antykwariusza chronić. „W Polsce nie ma już rzeczy, które by mnie jako antykwariusza interesowały” – cytował w rozmowie z esbekami słowa Bednarczyka.
     
     
             Ulokowany w Wiedniu agent „Senior” donosił, że Bednarczyk „dorobił się, odsprzedając z zyskiem szmaragdy, brylanty, złoto i futra kupione od emigrantów żydowskich, którzy po 1956 roku jechali przez Polskę do Izraela”. Inny agent „Senior” informował o kanale przerzutowym dolarów, złota i dzieł sztuki, obsługiwanym przez brazylijskich dyplomatów.
     
     
             „To była dziwna sprawa – twierdzi Andrzej Gass, który w 1976 roku relacjonował proces „złotogłowych” dla tygodnika „Kultura”. – Ludzie z Biura Śledczego MSW nie wychodzili z sali rozpraw. Jakby czegoś pilnowali.”
     
     
             „Było jasne, że oskarżeni mieli protektorów w MSW – uważa mecenas Jacek Kondracki, obrońca jednego ze „złotogłowych”. – Głośna była sprawa generała Matejewskiego [do 1965 r. szefa kontrwywiadu, potem wiceszefa MSW nadzorującego SB]. Mówiło się o „koniach Matejewskiego”, ludziach, którzy mieli indywidualne zezwolenia na handel dewizami”.
     
     
     
    CDN.
    0
    Brak głosów
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Największą aferą związaną z przemytem złota, dewiz i dzieł sztuki w całej historii PRL była sprawa „złotogłowych”.
     
     
              Kryzys berliński z 1961 roku, czy kubański z roku 1962, a także powtarzające się pogłoski o wymianie pieniędzy lub podwyżkach, powodowały nie tylko szalony wykup towarów spożywczych ze sklepów, ale również zwiększony popyt na złoto. Wielki nawis
     
     
             Złote monety i sztabki oraz wyroby użytkowe były w Polsce droższe niż w ZSRS czy na Zachodzie. Należało je więc nabyć (za przemycone dewizy) tam, gdzie były tańsze, a potem przywieźć do kraju. Oczywiście nielegalnie, bo wysokie cła robiły interes nieopłacalnym.
     
     
               „Złote gangi działały i działają w przeróżnych konfiguracjach osobowych, kojarzą ludzi o tak różnych poziomach kultury, wiedzy, stanowisk, mentalności, że nic już nie jest w stanie nas zdziwić – pisała w 1973 roku dziennikarka czasopisma „Odgłosy”. – Tysiące ludzi pragnie, na wzór legendarnego Midasa, otaczać się złotem”.
     
     
            Złoto w mniejszych lub większych ilościach przemycali niemalże wszyscy Polacy, którym udało się wyjechać za granicę. Wykorzystywano zarówno tradycyjny przemyt przez zieloną granicę (specjalność Podhala), jak i masowy ruch turystyczny, przy założeniu, że „plecakowi” turyści nie są tak drobiazgowo kontrolowani.
     
     
           Pomysłowość ludzka w przemycaniu złota była nieograniczona.  Jeden ze znanych warszawskich aktorów estradowych powracający z tournée po ZSRS wykorzystał na przykład pojemną atrapę mikrofonu do przemycenia większej ilości wyrobów ze złota. Pierścionki czy łańcuszki ukrywano wewnątrz wydrążonych owoców cytrusowych, w obcasach obuwia czy w spodach damskich peruk.
     
     
         Na oryginalny sposób wpadł niejaki Jerzy Paszkowski, technik dentystyczny z Łodzi. Dewizy wywoził z Polski w wydrążonych wędlinach. Sproszkowane złoto przywoził zaś w „fabrycznie” zamkniętych puszkach z kawą. Oddzielenie złota od kawy i przetopienie go w sztabki nie nastręczało mu większych problemów. W ten sposób w ciągu 5 lat przemycił do kraju trzydzieści kilogramów złota.
     
     
          Masowo trudnili się przemytem złota sportowcy, chociażby Janusz Sidło, Władysław Komar, Włodzimierz Trams czy piłkarze Legii Warszawa: Janusz Żmijewski i Władysław Grotyński.
     
     
          Do przerzutu złota nadawali się też idealnie dyplomaci, dla których uszczelnianie granic nie było żadną przeszkodą. W 1962 roku nakryto na tym nielegalnym procederze szajkę kurierów MSZ i Departamentu I MSW (wywiadu). Korzystając z poczty dyplomatycznej przemycili do Polski między innymi cztery tysiące złotych dwudziestodolarówek, sztabki etc., wywożąc co najmniej sto sześćdziesiąt tysięcy dolarów.
     
     
          Masowo trudnili się przemytem sportowcy, chociażby Janusz Sidło, Władysław Komar, Włodzimierz Trams czy piłkarze Legii Warszawa: Janusz Żmijewski i Władysław Grotyński.
     
     
          Do przerzutu złota nadawali się też idealnie dyplomaci, dla których uszczelnianie granic nie było żadną przeszkodą. W 1962 roku nakryto na tym nielegalnym procederze szajkę kurierów MSZ i Departamentu I MSW (wywiadu). Korzystając z poczty dyplomatycznej przemycili do Polski między innymi cztery tysiące złotych dwudziestodolarówek, sztabki etc., wywożąc co najmniej sto sześćdziesiąt tysięcy dolarów.
     
     
           Takie rozwiązania było jednak dobre dla detalistów. Hurtownicy potrzebowali kanałów pewniejszych i gwarantujących większą przepustowość, wymagającą skomplikowanej logistyki i skorumpowania służb granicznych. Korumpowano tych, którzy podróżowali najczęściej, to znaczy marynarzy, kolejarzy i załogi samolotów.
     
     
          Grupa Leonarda Smolińskiego wywiozła za granicę w latach 1960-1963 ponad siedemset sześćdziesiąt pięć tysięcy dolarów, pięćdziesiąt tysięcy rubli oraz sześćset tysięcy złotych polskich w banknotach pięćsetzłotowych. Sprowadziła do kraju ponad dziesięć tysięcy monet dwudziestodolarowych o łącznej wadze trzystu kilogramów.
     
     
          Największą aferą związaną z przemytem złota, dewiz i dzieł sztuki w całej historii PRL była sprawa tzw. „złotogłowych”.
     
     
           W latach 1951-1973 gang wywiózł z kraju miliony dolarów, które na Zachodzie zamieniono na złote monety lub stugramowe sztabki. MSW szacowało, że oskarżeni przeszmuglowali z Zachodu szesnaście ton cennego kruszcu.
     
     
            Na ławie oskarżonych zabrakło obywateli Brazylii: Annibala de Albuquerque Maranhao (byłego konsula w Gdyni), J. A. Goncalvesa de Jesusa oraz Roberto Chalu Pacheko – głównego dostarczyciela złotych monet na teren Polski. Od 1956 roku aż do końca roku 1968 pełnił on funkcje III, a potem I sekretarza przedstawicielstwa Brazylii. Jako dyplomata mógł ominąć kontrolę celną. Zdarzało się, że w bagażniku swego dodge’a przewoził do stu pięćdziesięciu kilogramów złota. Brał za to dziesięć do piętnastu procent prowizji.
     
     
             Kiedy w maju 1975 roku ambasador PRL w Brazylii poinformował rząd Brazylii o aferze, prezydent Ernesto Geisel powołał komisję śledczą. Ostatecznie  prezydent Geisel jedynie zdymisjonował dyplomatów.
     
     
               Jak twierdzi Jerzy Kochanowski: „Także pracownicy ambasad włoskiej, meksykańskiej, fińskiej, irańskiej nie byli krystalicznie uczciwi. W latach 70. obliczano, że koszty utrzymania ambasad w ok. 80 proc. były finansowane z czarnorynkowej wymiany walut.
     
     
              Na ławie oskarżonych warszawskiego sądu zabrakło również obywateli polskich, głównych odbiorców dzieł sztuki na Zachodzie: Czesława Bednarczyka i Tomasza Mętlewicza, brata oskarżonego Witolda Mętlewicza. Obaj zawczasu wyjechali z Polski i otworzyli w Wiedniu antykwariaty.
     
     
           Czesław Bednarczyk był uratowanym przez polską rodzinę Żydem, który przed wojną nazywał się Bernard Weinstein i był synem bogatego żydowskiego handlowca. Po wojnie otrzymał stanowisko zastępcy kierownika wydziału kwaterunkowego miasta Warszawy. Gigantyczny braki mieszkań w Warszawie rodziły niewyobrażalne wręcz pole do korupcji. Żeby otrzymać przydział na mieszkanie, ludzie byli gotowi zrobić wszystko. Bednarczyk szybko został bardzo bogatym człowiekiem, który zbudował dla siebie i swej rodziny luksusową willę na ulicy Nowoprojektowanej, niedaleko skoczni narciarskiej na Mokotowie. 
     
     
            Po pewnym czasie musiał rozstać się z pracą w kwaterunku z powodu „niewłaściwego korzystania ze swych uprawnień”.  Wkrótce został rzeczoznawcą dzieł sztuki w państwowym komisie „Veritasu” z antykami przy ulicy Marszałkowskiej. W tym czasie zaprzyjaźnił się z Tomaszem Mętlewiczem, który pracował w antykwariacie na rogu Brackiej i placu Trzech Krzyży.
     
     
             W 1960 roku Bednarczyk wyjechał legalnie z Polski do Austrii i otworzył w Wiedniu przy Dorotheergasse 12 duży antykwariat, który upodobali sobie dyplomaci. Oskarżeni na procesie twierdzili, że Bednarczyk wywiózł co najmniej sto cennych obrazów, a także część sławnego serwisu łabędziego z serwisu „Augustus Rex”, wykonanego w 1737 roku w jednym egzemplarzu w manufakturze miśnieńskiej dla pierwszego ministra Augusta III Sasa Henryka Brühla.
     
     
            W 1969 roku w ogłoszeniu zamieszczonym w niemieckim czasopiśmie antykwarycznym „Weltkunst” Bednarczyk oferował do sprzedaży znajdujące się w jego wiedeńskim antykwariacie obrazy polskich mistrzów z XIX i początku XX wieku. W sumie dziewięćdziesiąt płócien Leona Wyczółkowskiego, Alfreda Wierusza-Kowalskiego, Juliusza i Wojciecha Kossaków, Aleksandra Gierymskiego, Jana Matejki, Artura Grottgera, Józefa Chełmońskiego i Józefa Mehoffera.
     
     
           Gdy w 1976 roku rola Bednarczyka wypłynęła na światło dzienne, zapewniał on dziennikarzy tygodnika „Der Spiegel”, że jest to szyta grubymi nićmi prowokacja komunistyczna. – „Nawet 1 proc. moich zbiorów nie pochodzi z Polski. Zbiór malarstwa polskiego kupiłem w Nowym Jorku za 30 tys. dolarów, uprzedzając Ministerstwo Kultury PRL”.
     
     
             Z kolei Tomasz Mętlewicz, uprzedzony przez życzliwych o toczącym się przeciwko niemu postępowaniu, uciekł z kraju wraz z żoną, zanim zdążono go aresztować. „Jednak nikt nie zajął na poczet długów wobec skarbu państwa ich mieszkania przy ulicy Odyńca – opowiadała „Gazecie Warszawskiej” Izabela Brodacka. – (…) Miałam jednak nieprzyjemność przyglądać się panu Tomaszowi Mętlewiczowi z bliska. Otóż wszedł on w posiadanie parteru rodzinnego domu na rogu Odyńca i Czeczota w Warszawie gdzie mieszkałam. Państwo Mętlewiczowie zajmowali się rzekomo szyciem krawatów. W piwnicy naszego domu stała nigdy nie używana maszyna do szycia z wdzięcznie zawieszonym niedokończonym krawatem. Gdy państwo Mętlewiczowie urządzali raut, samochody komunistycznych notabli blokowały całą ulicę Odyńca. Bardzo często bywał u nich Eugeniusz Szyr”.
     
     
            To niewątpliwie dowodzi, iż szajka musiała mieć wsparcie służb specjalnych oraz komunistycznych prominentów, aby tak długo bezkarnie działać.
     
     
    CDN.
     
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Smok Eustachy  |  0

    Wyobraźcie sobie grupę wyborców Komorowskiego. Tak około miliona sztuk. Przyłóżmy do nie wektor siły, albo siłę wektora. W każdym razie czymś im przyłóżmy. W efekcie tego wektora w drugiej turze trzysta tysięcy dalej głosuje na Bronka, trzysta zostanie w domu, ale 300 000 zagłosuje na Dudę. A sto tysięcy nie wiadomo. No to na czyją korzyść zadziałał ów wektor?

    Piszę o tym gdyż wśród pisowców powinien szerzyć się ferment intelektualny. Powinni masowo szukać metod zachęcenia konfiarzy do głosowania w drugiej turze na Nawrockiego. I jeszcze peeselowców wraz z częścią 3 drogi. Przy czym pisowce nie rozumieją, że partia nie jest tożsama z elektoratem, bo ten głosuje z różnych przyczyn, których sobie często nie uświadamia.

    Pisowce bardzo długo były w koalicji z PO. Ktoś wie, czy dalej są? Koalicja ta była przeciw Konfie: był zakaz popieranie jakichkolwiek projektów ustaw konfiarskich i różnych innych rzeczy. Koalicja ta obejmowała również PSL i w zasadzie wszystkich. PiS przepisywał potem te projekty konfiarskie i zgłaszał jako swoje. Pretensje do konfiarzy że nie głosowali za PiS po tych wszystkich akcjach są wysoce niestosowne. Niech platformersi za wami głosują skoro są takimi dobrymi kolegami waszymi.

    Przy czym w 2 turach władze konfiarstwa raczej wskazywały na pisiora, żeby głosować na niego, co umyka jakże kalekiej percepcji pisowców. Wszelakie wynurzenia Mentzena i Bosaka o obecnym neobezprawiu postsocjalistycznym są też wymowne. Pamiętajcie też, że opozycja buduje swoją popularność w elektoracie na jechaniu po reżimie. Konfiarstwo jechało zatem kiedyś po PiSie, ale teraz jedzie po Tusku. Zamiast rozumieć tą zależność pisowce się unoszą: bo o nas kiedyś powiedzieli. Kiedyś była inna sytuacja a tera jest inna. Raz się fuksło w 2020 roku a teraz się nie fukśnie. Wybory 2023 roku niczego ich nie nauczyły. A mieli cały rok aby zakumać, że potrzebują 50 procent + jeden głos w 2 turze.

    Nadzieją dla PiS jest utrata TVP Info, która powodowała obniżenie notowań. Sakiewicz z jednej strony robi powtórkę TVP Info w TV Republika, z drugiej nie do końca. Republika wygląda jakby była robiona nawet nie dla 30% elektoratu pisoskiego, tylko dla 10% największego betonu. Ów beton daje fidbeck, angażuje się ściągając telewizje w swoją stronę. Z drugiej strony Ziemkiewicz dostał tam nowy program z Jastrzębowskim, podsumowanie tygodnia przeniesione na popołudnie osiąga milionową widownię bez mała, a z powtórką półtorej miliona. Dochodzi do tego tak wyrafinowana audycja jak Salonik Polityczny. Wysoka oglądalność tych programów wskazuje jasno, że istnieje grupa elektoratu pisoskiego która oczekuje krytyki PiS, inaczej nie będą głosować. I RAZ, de facto wylany z TVP, stał się jej trubadurem. Krytykuje on Republikę za siermiężność, PiS za lewactwo i odklejenie. Jeśli chcecie kolejnego tryumfu Kaczora to musicie dawać więcej krytyki PiSu. Taki jest wniosek i tego się trzymajcie. Tryumf Trumpa daje tu pewną nadzieję. Hołownia naprawdę myśli, że skręci wybory i Trump się na to zgodzi konserwując Tuska?

     

    Przypisy:

    1 - Chyba, że będzie druga tura Nawrocki-Stanowski. To na Stanowskiego zagłosują. Zastanówcie się teraz kogo mobilizuje Stanowski swoim startem i komu to służy?

     
    5
    5 (1)
  •  |  Written by Hun  |  1
    Szanowni Państwo,
    Mamy do zakomunikowania bardzo smutną wiadomość. Odszedł nasz Przyjaciel. Przemek. Tutaj znany jako Max, na X jako Alfa. Mądry, serdeczny i ciepły człowiek. Erudyta o naprawdę szerokiej, bogatej wiedzy. Współzałożyciel i admin tego portalu a wcześniej Niepoprawnych. Spoczywaj w pokoju, Przemku.



     
    5
    5 (1)

    1 Comments

    Obrazek użytkownika Kazimierz Suszyński

    Kazimierz Suszyński

    Zdążyłem poznać Przemka osobiście. Doceniam Jego zaangażowanie i moc dobrej woli i służenia pomocą. 

    Udało mi się uczestniczyć w Jego ostatniej, tutejszej, drodze.
    Obiecywaliśmy sobie więcej kontaktów - i tak wyszło. :( 
     

  •  |  Written by Godziemba  |  0
    W II RP celebryci propagowali wzorce nowoczesnego mężczyzny.
     
     
               Od początku swej kariery Kiepura lubił popisywać się w czasie ulicznych występów. Pewnej wiosennej nocy na spacerze z Jasińskim w Alejach Ujazdowskich śpiewał tak głośno i z takim zapałem, że musiała go upominać policja. Jednak gdy stał się już sławny mógł całkiem bezkarnie uwodzić rozentuzjazmowane tłumy, dając recitale z dachu samochodu lub hotelowego balkonu o każdej, nawet bardzo późnej porze.
     
     
                 Przełom w karierze, która odtąd nabrała zawrotnego tempa, przyniósł mu występ w operze wiedeńskiej jesienią 1926 roku. Kiepura odniósł tam ogromny sukces, publiczność i krytycy byli zachwyceni jego głosem i scenicznym temperamentem. Kolejne role w przedstawieniach operowych na scenach Wiednia, Berlina, Budapesztu, koncerty w londyńskim Royal Albert Hall sprawiły, że jeszcze przed rokiem nieznany, początkujący śpiewak stał się międzynarodową sensacją.
     
     
               Kiepura pomógł w rozwoju kariery młodszego brata, Władysława, który także został śpiewakiem operowym i występował pod pseudonimem artystycznym „Ladis”. Dla rodziców zbudował Patrię, elegancki hotel w Krynicy. Projekt zamówiono u wziętego architekta Bohdana Pniewskiego, który podobnie jak Kiepura pod koniec lat dwudziestych rozpoczynał zawrotną karierę zawodową. Podobno, kiedy podał wysokość honorarium, Kiepura próbował się targować: „Panie, taki projekt zrobiłbym sam za połowę tej sumy!”. „Za połowę tej sumy to ja mogę panu zaśpiewać” – odparował architekt.
     
     
               „Patrię” okrzyknięto jednym z najnowocześniejszych pensjonatów Europy. Bywało w nim wiele gwiazd międzywojennego kina, jedna z nich, Jadwiga Smosarska, została nawet żoną inżyniera Protasewicza. W hotelu kręcono zdjęcia do komedii „Książątko” z Eugeniuszem Bodo. W styczniu 1937 roku do „Patrii” zjechali jej najbardziej utytułowani goście, księżna holenderska Juliana z mężem, których właściciel powitał osobiście.
     
     
                Kiepura był najbardziej znanym i popularnym w dwudziestoleciu polskim artystą, który zrobił światową karierę. Należał już do nowego pokolenia gwiazd, które pojawiło się w Europie wraz ze zmianami politycznymi, ekonomicznymi i obyczajowymi po pierwszej wojnie światowej. Kolorowa prasa, ukazująca się w pokaźnych nakładach, kino i radio dostępne dla milionów obywateli demokratycznych państw dawały szansę ogromnej, jak dziś mówimy, masowej, popularności.
     
     
               Po pierwszej wojnie światowej nowoczesne kobiety skróciły fryzury, mężczyźni zaś – zgolili brody. Gombrowicz we „Wspomnieniach polskich” zniknięcie męskiego zarostu uznał za zmianę niemal symboliczną, niosącą znaczne następstwa w obyczajach. „Nigdy nie zapomnę wrzasku – opowiadał – jaki podniosła jedna moja kuzynka na widok ojca wchodzącego do mieszkania z twarzą zupełnie ogoloną – właśnie zostawił brodę i wąsy u fryzjera, zgodnie z duchem czasu. Był to krzyk przeraźliwy kobiety, obrażonej w najgłębszej swojej wstydliwości, gdyby ojciec był goły nie narobiłaby okropniejszego krzyku i właściwie miała rację, bo to rzeczywiście był bezwstyd pierwszej klasy ta twarz ojcowska, dotąd zawsze ukryta w uwłosieniu, teraz po raz pierwszy wyłaniająca się skandalicznie”.
     
     
              Panowie starej daty, wbrew modzie, często zachowywali swój zarost. Choćby premier Aleksander Prystor, który z powodu kształtu swojej bródki nazywany był Ramzesem. Nigdy nie pozbył się wąsów Józef Piłsudski. W swoim mieszkaniu w budynku Głównego Inspektoratu Sił Zbrojnych w Alejach Ujazdowskich golił się w specjalnym małym pomieszczeniu, gdzie stała toaletka z dużym lustrem i miejscem na przybory do golenia – mydło w metalowej tubie, pędzel i maszynkę z żyletką, wynalazek sprzed pierwszej wojny światowej Amerykanina Kinga Campa Gillette’a, który w ten sposób uwolnił mężczyzn od konieczności golenia się u cyrulika lub fryzjera.
     
     
               Niewielki, zadbany wąsik nosili czasem nawet najwytworniejsi mężczyźni dwudziestolecia – Marian Hemar czy Antoni Sobański, choć dla nich, jak i dla całej ówczesnej Europy, największym autorytetem w sprawach męskiej mody był zawsze bardzo dokładnie ogolony książę Walii Edward Windsor, późniejszy król Edward VIII.
     
     
               Wąsami niewiarygodnej długości szczycił się niejaki Bazewicz, z zawodu kartograf, popularny w Warszawie bywalec dancingów i balów. „Proszę sobie tylko wyobrazić czterdzieści centymetrów czarnego wiechcia wyrastającego prostopadle spod nosa. Ładne, co?” – wspominał wąsatego dziwaka Kazimierz Krukowski.
     
     
               Ekspertem w sztuce golenia mianował się Witkacy, który stosowne wykłady na ten, jak się okazało, skomplikowany temat, zamieścił w „Narkotykach” i „Niemytych duszach”. W Narkotykach dowodził: „Ktoś powiedział: „Dobrze się namydlić i mieć ostrą brzytwę czy nożyk do maszynki – oto wszystko”. Otóż nieprawda: golenie się jest rzeczą stokroć zawilszą. Nie każdy człowiek obowiązany wprost do posiadania całkowitej o nim wiedzy naprawdę ją ma w wymaganym dla jego potrzeb stopniu. Obserwacja wielu znajomych i fakt ten, że po dwudziestu pięciu latach golenia się teraz dopiero doszedłem do niektórych podstawowych wiadomości, skłania mnie do poświęcenia temu trudnemu problemowi kilku stronic tego appendixu”.
     
     
              W "Niemytych duszach" dorzucał kilka fachowych rad dla „samogolących się”: „Golić się trzeba pod włos od razu [...]. Niech zamilkną szczekacze twierdzący, że raz trzeba się golić za włosem, a drugi raz pod włos – jest to tylko niepotrzebne rozdrażnianie skóry i nerwów: przy dobrym namydleniu się pędzlem (do omdlenia ręki) problem ten nie istnieje. Następnie koniecznie przy goleniu w ten sposób wąsów trzeba wydymać podwąsowe tereny (lepiej nie całe policzki, tylko przy pewnym zwężeniu narządów pyszczkowych samo podwąsie) powietrzem ścieśnionym w jamie ustnej [...], zaś tereny podbródkowe wypuczać przy pomocy podkładania pod nie z całej siły owego języka. Przy czym ostrze ma mieć kąt 45 stopni do kierunku ruchu żyletki. Skończyłem”.
     
     
              Panowie miewali jednak także inne problemy ze swoim wyglądem i czasem potrzebowali profesjonalnej pomocy kosmetyczki. „Należy pamiętać, że kosmetyka nie może być uznawana za dowód zniewieściałości” – uspokajał panów „Współczesny Pan”.
     
     
               Pierwszy salon kosmetyczny dla mężczyzn otwarto w Warszawie przy ulicy Piusa XI, dzisiejszej Pięknej, w 1937 roku. Klienci mogli uzyskać tam pomoc w przypadku wypadania włosów, kłopotów z cerą i podrażnieniami skóry po goleniu, a także poddać się masażom wyszczuplającym. „Nie trzeba podkreślać, z jakim uznaniem wiadomość ta spotka się w najszerszych kołach mężczyzn, którzy jak doświadczenie wskazuje, krępowali się odwiedzać ogólne salony kosmetyczne. Po prostu przykro było chodzić z najrozmaitszymi defektami skóry do pań kosmetyczek, zajętych damskim maquillagem – donosiła prasa. – Mężczyzna, jeśli dba o estetyczny wygląd twarzy, musi u nas albo pokątnie zapraszać do siebie kosmetyczkę, albo też wchodzić w konszachty z nierutynowanymi fryzjerami, którzy poza nielicznymi wyjątkami nic nie mają wspólnego z kosmetyką”.
     
     
     
    Wybrana literatura:
     
     
    M. i J. Łozińscy - W przedwojennej Polsce. Życie codzienne i niecodzienne.
     
     
    A. Mieszkowska -  Jestem Járosy. Zawsze ten sam.
     
     
    S. Grodzieńska - Urodził go „Niebieski Ptak”
     
     
    R. Groński - Jak w przedwojennym kabarecie
     
     
    J. Iwaszkiewicz - Książka moich wspomnień.
     
     
    R. Jasiński -  Zmierzch Starego Świata.
     
    0
    Brak głosów
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Przedwojenni celebryci reklamowali ekskluzywne produkty, zarabiając na tym duże pieniądze.
     
     
            Wśród arbitrów klasycznej elegancji dominowali filmowi gwiazdorzy. Zapraszani na pokazy mody prezentowali męskie ubrania pochodzące z renomowanych, głównie warszawskich, pracowni krawieckich. Kazimierz Krukowski opowiadał, jak kuszono gwiazdy do udziału w podobnych imprezach: „Panie Dodku, dwudziestego drugiego urządzamy wielki bal mody, bez Dymszy się nie obędzie. Pan rozumie – monolożek, wspomni pan o fraku od Borkowskiego, który JUŻ jest pańską własnością... przecież tego nikt lepiej od pana zrobić nie potrafi, a małżonka będzie mogła wybrać sobie parę kapeluszy u „Ewelin” według swego gustu, a lepszego gustu od pani nikt w Warszawie nie posiada. No?”.
     
     
               Popularni aktorzy reklamowali garnitury, koszule, krawaty, kapelusze, buty, kosmetyki również w prasie i magazynach ilustrowanych. Ukazywały się tam, między wieloma innymi, anonse firmy Chojnackiego, produkującej cenione krawaty, krawca męskiego Hermana Lipszyca, który prowadził swój zakład w prestiżowym miejscu – pod filarami gmachu opery czy też usytuowanej pobliżu, przy Bielańskiej, pracowni krawieckiej Daniela Danzingera, lansowanej zwłaszcza przez „Współczesnego Pana”.
     
     
             Na reklamach pudru Sudoryn pokazywał się Adolf Dymsza, Jan Kiepura polecał wodę toaletową Przemysławka, Wedel dołączał do swoich czekoladek kolekcjonerskie zdjęcia gwiazd, a firma Gustaw Molenda i Syn zyskiwała co raz to nowych zamożny klientów dzięki temu, że szyła ubrania dla króla mody – Żabczyńskiego.
     
     
            Rozwój kina przyniósł aktorom niewyobrażalną wcześniej popularność, z której szybko nauczyli się korzystać. Współpraca gwiazd z przedsiębiorcami i firmami obu stronom zapewniała pokaźne profity. Czasem jednak dochodziło do przykrych nieporozumień. „ABC Mody” w numerze z 1931 roku donosiło: „Jeden z renomowanych zakładów krawieckich wystąpił na drogę sądową przeciwko znanemu artyście p.T. o zapłacenie należności za smoking. Podczas przewodu sądowego p.T. twierdził, że prawie wszyscy artyści w Warszawie ubierają się za darmo u najlepszych krawców. Ma to być rekompensatą za reklamę danego zakładu... W rezultacie, p.T. [...] zażądał od tegoż krawca zapłaty aż... 2 tys. zł. za użycie jego fotografii w tymże smokingu w jednym stołecznych pism ilustrowanych!”.
     
     
               Gwiazdą kina, która miała wyjątkowy talent, również do zarabiania pieniędzy, był Eugeniusz Bodo. Zawsze szykowny król mody roku 1936 – reklamował luksusowe męskie ubrania: marynarki ze sklepu Old England, krawaty od Chojnackiego, kapelusze od Młodkowskiego, buty od Kielmana. Z szerokim uśmiechem, ukazującym nieskazitelnie białe zęby, namawiał do używania angielskiej pasty Gosnella, a kiedy indziej do czytania „Przeglądu Sportowego”.
     
     
               Bodo nie zdecydował się nigdy na reklamowanie alkoholu, odrzucił ofertę znanej lwowskiej firmy Baczewski, produkującej likiery i wódki. Był zdeklarowanym abstynentem od czasu samochodowej kraksy w 1929 roku, którą spowodował, prowadząc auto, jak sugerowała policja, po pijanemu. W wypadku zginął jeden z pasażerów, aktor Witold Konopka. Dla Eugeniusza Bodo śmierć kolegi z teatrzyku „Morskie Oko” i relacjonowany przez prasę proces sądowy, w którym uczestniczył jako oskarżony, były ogromnym przeżyciem, po którym już nigdy nie wziął alkoholu do ust.
     
     
               Bodo nie był typowym amantem jak „gładki” Żabczyński. Z mocno zarysowaną szczęką, stanowczym, czasem twardym spojrzeniem z powodzeniem grywał czarne charaktery. Lecz kiedy się uśmiechał, jego rysy łagodniały, nabierały wdzięku, a serca kobiet topniały jak lód!
     
     
            Uwielbiał psy, a jego wielkiego doga arlekina o imieniu Sambo znała cała Warszawa. Gwiazdor woził go na siedzeniu swojego kabrioletu, zabierał do eleganckich restauracji, pozował do wspólnych fotografii.
     
     
             Ubóstwiany „Gienijuś” miał opinię nielichego kobieciarza, szczególnie lubił  egzotyczne, ciemnoskóre piękności. Z młodziutką Polinezyjką Anną Chevalier, miss piękności dalekiej wyspy Tahiti, aktorką i tancerką, występującą pod pseudonimem „Reri”, pozostawał w związku aż trzy lata. W Warszawie aktorka zaczęła mocno nadużywać alkoholu i to zapewne stało się powodem końca obiecującego romansu.
     
     
              Gwiazdą kabaretów, nie mniej uwielbianą niż aktorzy, był konferansjer i reżyser, Fryderyk Járosy. Węgier z pochodzenia pojawił się w Polsce w 1924 roku i na stałe zamieszkał w międzywojennej Warszawie. „Niezwykłość tego konferansjera polegała między innymi na niespotykanym kontakcie... nie, nie z widownią. Z każdym widzem osobno. Była to magia. Kto nie widział, jak Járosy wychodził na proscenium i trzymając lewą ręką brzeg kurtyny, mówił swoje słynne „prouszi państwa” po prostu niech żałuje” – pisała w swoich wspomnieniach Stefania Grodzieńska.
     
     
               Po przyjeździe do Warszawy Járosy dołączył do zespołu Qui Pro Quo, działającego już od pięciu lat w Galerii Luksenburga przy Senatorskiej. Wdzięk, inteligencja i błyskotliwy dowcip nowego konferansjera szybko zjednały mu kabaretową publiczność, choć na początku nie znał ani słowa po polsku.
     
     
              Po upadku Qui Pro Quo w 1931 roku Járosy założył kabaret Banda, potem Cyganerię, Cyrulika Warszawskiego – w latach trzydziestych teatrzyki rewiowe i kabarety, choć nie mogły narzekać na brak publiczności, powstawały i upadały niezwykle często. Potentaci ówczesnej rozrywki – Jerzy Boczkowski, Włast, Hemar, Tuwim i Járosy – tworzyli coraz to nowe zespoły, zawiązywali kolejne spółki, którym jednak niełatwo było konkurować z coraz popularniejszym, ekspansywnym kinem.
     
     
             Widownię kabaretów i teatrzyków rewiowych dwudziestolecia zapełniała publiczność o większych aspiracjach kulturalnych i towarzyskich, a także zamożniejsza niż ta, którą zazwyczaj spotykało się w kinach. Wieczorne wyjście do teatru wymagało specjalnych przygotowań nie tylko od pań, ale również od towarzyszących im panów. „Współczesny Pan”, przypominał: „Gdy się zaprasza znajomą do teatru, należy przede wszystkim pomyśleć o stroju. Wieczorowa suknia harmonizuje ze smokingiem, natomiast zatraca się popołudniowa. Są to katastrofy gorsze niż uderzenie piorunu lub epidemie dżumy. [...] Nie trzeba zapominać o tym, że w teatrze strój zależy od miejsca, na którym siedzicie. Tańsze miejsca wymagają skromnego ubioru. Każdy Pan powinien także zapamiętać sobie, że wszystkie nieprzyjemności zdarzają się wyłącznie z winy mężczyzny”.
     
     
             W kabarecie bawili się świetnie także członkowie rządu, dyplomaci, wyżsi oficerowie, choć to oni byli często obiektami politycznej satyry, żart padających ze sceny, a także podszytej ironią adoracji. Podczas wieczoru z udziałem artystów Qui Pro Quo, który odbył się nie na Senatorskiej, lecz w kasynie 1 Pułku Szwoleżerów, Járosy powitał z estrady byłego dowódcę pułku, generała Wieniawę-Długoszowskiego słowami: „Prouszi państwa, teatr Qui Pro Quo ma dużo wspólnego ze szwoleżerami – Qui Pro Quo to szwoleżerowie teatru, a szwoleżerowie to Qui Pro Quo armii!”.
     
     
             Járosy był kolejną gwiazdą z międzywojennej scenicznej plejady, która bez trudu oczarowywała i zdobywała kobiety. Szarmancki, doskonale ubrany, o „wielkopańskich manierach”, jak wspominała Grodzieńska, jeździł luksusową lancią i prowadził wystawne życie. Polacy wybaczali mu nawet, że unikał alkoholu i że nie urządzał przyjęć.
     
     
             W miłosnych podbojach zupełnie nie przeszkadzało mu, że miał dzieci i żonę, arystokratkę rosyjskiego pochodzenia, Natalię von Wrotnowski, którą poślubił w 1912 roku w Monachium. W przedwojennej Warszawie jego wybrankami bywały wyłącznie młode aktorki – mówiono, że to Járosy odkrywał drzemiące w nich gwiazdy.
     
     
             Wielkim sukcesem Járosy’ego i teatrzyku Cyrulik Warszawski, którym kierował, był wystawiony jesienią 1936 roku wodewil „Kariera Alfa Omegi”. Muzykę skomponował Henryk Wars, tekst napisali niezawodni Tuwim i Hemar. Autorzy bawili publiczność żartami z ówczesnego premiera, generała Felicjana Sławoja Składkowskiego, jednak główną ofiarą ich satyrycznej pas stał się polski tenor o międzynarodowej sławie, tytułowy Alfa Omega, Jan Kiepura.
     
     
            Na scenie Cyrulika postać Alfa Omegi odtwarzał Adolf Dymsza, który rewelacyjnie parodiował legendarne uliczne występy tenora, śpiewającego dla tłumów z dachu samochodu. W jednym ze skeczów żartował też ze słabości Kiepury do kabotyńskich przechwałek: „Pewien hiszpański lord chciał zostać moim pedikiurzystą i płacić mi za to tysiąc dolarów tygodniowo. Zgodziliśmy się na tysiąc pięćset!”
     
     
               Nawet ostra kabaretowa krytyka nie mogła zagrozić sławie i ogromnej popularności Kiepury. Zanim utalentowany tenor ostatecznie poświęcił się karierze muzycznej, studiował prawo na Uniwersytecie Warszawskim. Kiepura rzucił obiecujące studia i postanowił całkowicie poświęcić się śpiewaniu. Nie zniechęciły go ani uporczywe kłopoty z gardłem i diagnoza lekarska zabraniająca mu śpiewu, ani to, że pierwsze warszawskie występy młodego tenora nie wzbudziły spodziewanego zainteresowania widowni.
     
     
    CDN.
    0
    Brak głosów
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Wraz z rozwojem kina w II RP pojawili się celebryci.
     
     
               Zaledwie trzy lata po odzyskaniu niepodległości miłośnicy kina w Polsce mieli już do dyspozycji co najmniej 400 kin. Nie były to obiekty specjalnie projektowane i budowane na potrzeby kinematografów. Urządzano je zazwyczaj w budynkach dawnych teatrzyków, a nawet w przerabianych stajniach, wozowniach, garażach.
     
     
              W ostatnich latach przedwojennej Warszawy co wieczór ponad 30 tysięcy widzów bawiło się w 60 salach kinowych dostępnych wówczas w stolicy! W najlepszych kinach Śródmieścia, tak zwanych zero-ekranach, odbywały się premierowe projekcje. „Proszę wyjrzeć wieczorem [...] na Nowy Świat, na Marszałkowską, na Chmielną... Co najświetniej błyszczy? Kino „Majestic”, kino „Coloseum” kino „Pan”, kino „Światowid”, kino „Atlantic”. Gdzie najgęstszy tłok? Bramy kinoteatrów jak fantastyczne pieczary, usiane gwiazdami reklam i fotosami gwiazd – kipią od nerwowych tłumów” – pisała Maria Kuncewiczowa.
     
     
            Kinowa publiczność najchętniej oglądała komedie i melodramaty. Widz, który utożsamiał się z bohaterami ekranu, naśladował ich wygląd, styl bycia, tęsknił za dostatkiem, pięknem i miłością, jakie były ich udziałem. „Bo kino – pisała Kuncewiczowa – jest teraz jałowym, ciepłym schronem, gdzie mieszczanin może przemarzyć dwie dziesiąte współczesnego czasu. Gdzie nic mu nie przeszkadza czuć się Rockefellerem, kuzynem carowej i kochankiem Patti”.
     
     
            Znacznie żywsze zainteresowanie niż zagraniczne gwiazdy budziły nasze własne – Jadwiga Smosarska, Lena Żelichowska, Hanka Ordonówna, Loda Halama, Tola Mankiewiczówna, Helena Grossówna, Nora Ney... To za nimi szalała męska część filmowej widowni.
     
     
             Z kolei panie czarował z ekranu ca zastęp aktorów amantów. „Amant – człowiek, którego zawodem jest miłość. Są doktorzy, inżynierowie, muzycy, malarze pokojowi, biuraliści... Są też i amanci” – pisał popularny tygodnik „Kino”. Kazimierz Junosza-Stępowski, nieślubny (lecz uznany) syn ziemianin uwodził manierami i stylem bycia „wyższych sfer”. Adam Brodzisz, przystojny lwowianin, w roli Adama Halnego, oficera marynarki w „Rapsodii Bałtyku”, stał się uosobieniem prawdziwego mężczyzny – człowieka honoru, lojalnego w przyjaźni i miłości. Franciszek Brodniewicz, filmowy doktor Murek ordynat Michorowski, był bez wątpienia jednym z największych amantów polskiego kina. Bardzo męski – wysoki, barczysty, dystyngowany.
     
     
             Z kolei Igo Sym – jak pisał Tadeusz Wittlin – „wybitnej urody postawny brunet jest inteligentny, wykształcony, oczytany i płynnie włada kilkoma językami. W prywatnym życiu jest czarujący, gdyż umie bawić rozmową, ma wrodzony dowcip, gra na fortepianie, uprawia sporty, jest mistrzem bilardu i zna mnóstwo sztuczek magicznych. Nie może tylko pochwalić się aktorskim talentem, lecz ten brak nadrabia urodą. Złośliwi nazywają go pięknym statystą”. Jerzy Pichelski, porównywany z amerykańskim Garym Cooperem, Witold Conti, amant o chłopięcej, delikatnej urodzie, Mieczysław Cybulski, aktor, a także, co w tamtych czasach szczególnie dodawało męskości, zawodowy kierowca – to kolejni gwiazdorzy międzywojennego kina nieustannie obecni na okładkach kolorowych pism, w prasowych wywiadach i rubrykach towarzyskich.
     
     
            Zainteresowanie damskiej widowni zdobył bez trudu także Aleksander Żabczyński. Komedia muzyczna „Manewry miłosne”, która weszła na ekrany w 1935 roku, stała się jego ogromnym sukcesem. „Naprawdę był „zabójczo przystojny” – wspominała Stefania Grodzieńska. – W ogóle dla nas kobiet był królewiczem z bajki: elegancja, którą się ma, taka, której nie sposób się nauczyć, do tego maniery, gracja, sylwetka... Plotki o szlacheckim pochodzeniu, ojciec generał – to jeszcze bardziej go w naszych oczach „nobilitowało”, upiększało. Słowem: amant. Dżentelmen. Naprawdę Ktoś”.
     
     
              Na męski wdzięk Żabczyńskiego nawet jego filmowe partnerki nie zawsze okazywały się wystarczająco odporne. Latem 1933 roku głośno było o romansie aktora z Lodą Halamą, która po zerwaniu z nim szukała ukojenia i samotności w jasnogórskim klasztorze
     
     
               Koniecznym atrybutem rasowych amantów był nienaganny, modny strój – przyciągał uwagę kobiet, dla mężczyzn stawał się wzorem do naśladowania. Na urządzanych w warszawskim Hotelu Europejskim dorocznych Balach Mody tytuł królowej mody przyznawano najlepiej ubranej pani, spośród panów wybierano arbitra elegancji. W 1934 roku to zaszczytne miano uzyskał Igo Sym, wicearbitrem został Aleksander Żabczyński.
     
     
              Znaczna część mężczyzn, nawet tych którzy mogli pozwolić sobie na zakupy w drogich sklepach, nie znała się na modzie. „Są wypadki, gdy mężczyzna będący na wysokiem stanowisku ubiera się źle: ubranie niestosowne, kolor skarpet kłóci się z garniturem, krawat wprost razi niedbałością wiązania. Są to braki indywidualne w guście, niemniej jednak dużą winę ponosi tu krawiec i konfekcjonista oraz... żona” – narzekał reporter magazynu „ABC Mody” w 1931 roku. I zaraz potem wymieniał najczęstsze grzechy męskiego stroju: „Nosimy w zimie fularowe krawaty, do granatowych spodni jasnożółte buty, wieczorem bryczesy, nie mamy na balach rękawiczek, do smokinga kraciaste chustki do nosa, do wizytowego garnituru wykładany kołnierzyk, lakierki do sportowego garnituru, getry do fraka, brudne rękawiczki it.d. – aż do okropności!”.
     
     
               Prasa zalecała panom unikanie „banalnych kolorowych prążków. Najwytworniej wygląda jednobarwny i gładki jedwab oraz płótno”. Narzekano, że zbyt często marynarka „jest zanadto obwisła, marszczy się, linia ramion jest opadająca albo śmiesznie kwadratowa, bo idąc za modą kawiarnianych gigolaków, wypychamy sobie rękawy”. Przypominano panom, że „spodnie, które się załamują na półbuciku, wołają o pomstę do... krawca”, że skarpetki powinny być jednobarwne, dobrane do koloru krawata albo garnituru – „zastosowane do koszuli i mankietów, świadczą o pewnej pretensjonalności. Co drugi gwiazdor filmowy nosi granatową jedwabną koszulę, granatowe skarpetki i ciemnoniebieskie oczy”.
     
     
               Dżentelmen nie powinien też kupować byle jakich butów, z cienką podeszwą i tandetnymi dziurkowaniami. „Kwestia butów – jest kwestią życia i opinii. Ostatecznie można zaoszczędzić na czym innym, ale obuwie powinno być wykonane niezwykle starannie, dopasowane do stopy, zaopatrzone w mocne „nie do zdarcia” podeszwy. Wystarczy na całe życie. Mężczyźni potrafią nosić po 20 lat obuwie, przywiązują się bowiem niego i nie mają siły się z nim rozstać. Ileż to scen małżeńskich wynikło stąd, że magnifika na własną rękę darowała biednemu 15-letnie buty swego męża” pisał „Współczesny Pan”.
     
     
               Równocześnie wielu autorów nawoływało o zachowanie umiaru w hołdowaniu nowościom mody dla panów. „Kwestia męskiego stroju jest w porównaniu z ubiorem kobiety znacznie uproszczona – przypominała Konstancja Hojnacka w swoim Kodeksie towarzyskim. – Bo jakkolwiek i męskie mody ulegają wahaniom, to jednak nigdy takim nagłym i gwałtownym skokom, które by dyskwalifikowały ubrań z sezonu na sezon. Wszelkie przesady i ekstrawagancje rażą w ubiorze męskim o wiele więcej, aniżeli w kobiecym”.
     
     
             Ekscentryczność stroju wybaczano jedynie artystom. Słynny pod Giewontem kolorowy, pasiasty sweter oraz „renesansowy” aksamitny beret Stanisława Ignacego Witkiewicza, spodnie w łowickie pasy, w których chadzał po Zakopanem August Zamoyski budziły zainteresowanie, ale też pobłażliwą akceptację – rozumiano, że takie ubraniowe wybryki są częścią artystycznej ekspresji.
     
     
              „Jasny płaszcz przepasany skórzanym paskiem (taki wówczas panował fason), - wspominał Witkiewicza Roman Jasiński - granatowy beret i potężna laska były głównymi, charakterystycznymi szczegółami kostiumu Witkacego w owej epoce. [...] On sam, wysoki, barczysty, doskonale zbudowany, o bladej, pociągłej, pięknej i pełnej wyrazu twarzy oraz niesamowicie wprost wyrazistych, przeszywających oczach, już samym swym zewnętrznym wyglądem fascynował każdego, kto w jakikolwiek sposób z nim się zetknął”.
     
     
    CDN.
    0
    Brak głosów
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Kluczową rolę w tradycji budowania szopek odegrał św. Franciszek z Asyżu (1181-1226).
     
     
               Tradycja szopek bożonarodzeniowych sięga średniowiecznych kościelnych misteriów, które dały początek ludowym jasełkom i teatrzykom kukiełkowym.
     
               Rozważania św. Franciszka nad życiem Chrystusa skłoniły go do stworzenia pierwszej na świecie szopki w Greccio we Włoszech w 1223 roku. Uważa się, że inspiracją dla Franciszka do stworzenia żywej sceny narodzin Jezusa była jego wyprawa do Ziemi Świętej w latach 1219–1220
     
               24 grudnia 1223 roku zorganizował on w Greccio pierwszą na świecie żywą szopkę bożonarodzeniową. Przedstawiała ona wnętrze stajenki betlejemskiej w naturalnej skali, wraz z osobami i żywymi zwierzętami.
     
               W znajdującej się na wysokości 750 m n.p.m. włoskiej miejscowości Greccio mieścił się klasztor franciszkański. Miejsce pod jego budowę zostało podarowane Franciszkowi przez szlachcica Jana Wetlinę. To tam, w pobliskiej grocie, Święty po raz pierwszy zbudował szopkę z okazji wigilii Bożego Narodzenia.
     
               Franciszek pragnął w ten sposób przybliżyć prostym ludziom tajemnicę zbawienia. Grotę wypełniono sianem. Braciszkowie złożyli na nim wyrzeźbioną w drzewie figurkę Jezusa, a obok niego ustawili żywego woła i osła. W postacie Świętej Rodziny wcielili się mieszkańcy Greccio. Odegrali oni na żywo scenę narodzenia.
     
               Tomasz Celano, pierwszy biograf świętego, napisał: „Nadszedł dzień radości, dzień wesela. Z wielu miejsc zostali wezwani bracia. Mężowie i niewiasty owej ziemi z radością przygotowywali, wedle możności, świece i pochodnie dla oświetlenia nocy, która błyszczącą gwiazdą oświetliła wszystkie dni i lata. Przybył wreszcie Święty Boży, a znalazłszy wszystko przygotowane, ucieszył się. Przygotowano żłób, kładąc w nim siano, a do groty wprowadzono wołu i osła. Prostota otoczona jest czcią, wywyższone zostaje ubóstwo, zalecona wszystkim pokora, a Greccio staje się jakby nowym Betlejem".
     
               Gdy w 1225 roku zmarł św. Franciszek, jego zakon kontynuował zwyczaj budowania szopek. Okazało się, że ten prosty sposób prezentowania treści ewangelicznych w szczególny sposób trafia do wiernych.
     
               Początkowo szopki powstawały tylko przy klasztorach franciszkańskich, jednak z czasem tradycja ich budowania rozpowszechniła się w całej Europie. Najbardziej rozwinęła się we Włoszech, gdzie można je oglądać nie tylko w czasie Bożego Narodzenia.
     
               Wczesne szopki to grupa drewnianych figur pokrytych polichromią. Jedną z najstarszych pochodzi z 1287 roku, z bazyliki Santa Maria Maggiore w Rzymie. Jest tu Maryja z dzieciątkiem, św. Józef, Trzech Króli oraz byk z osłem. We Włoszech w produkcji szopek wyspecjalizował się Neapol. A wszystko dzięki św. Kajetanowi z Thieny, który według legendy w 1530 roku w kościele Santa Maria della Stelletta stworzył postacie ubrane w stroje z epoki. Tutaj zaczęto też szopki rozbudowywać – obok osła i wołu pojawiły się kozy, psy i owce. Neapolitańskie szopki przedstawiały nawet całe wsie czy miasteczka. Obok postaci biblijnych tętniło życie codzienne: szewcy naprawiali buty, kobiety prały, bawiły się dzieci. Podkreślało to, że Chrystus narodził się dla wszystkich: biednych i bogatych.
     
            W Polsce tradycja ta zapoczątkowana została u schyłku XIII wieku przez zakon franciszkanów,
     
           Początkowo prawo ich budowania mieli tylko zakonnicy, z czasem jednak coraz więcej świeckich osób zaczęło je tworzyć. Zwyczaj budowania bożonarodzeniowych szopek stał się szczególnie popularny w XIX w. w Krakowie, gdzie do tej pory można podziwiać piękne kolorowe szopki krakowskie. Za twórców tradycji budowania krakowskich szopek uznaje się tamtejszych murarzy, którzy tworzyli zarówno niewielki szopki na sprzedaż, jak i piękne duże szopki wigilijne z kukiełkami, które nabierały charakteru obnośnego teatrzyku.
     
           Krakowskie szopki powstają z lekkich i nietrwałych materiałów, takich jak tektura, sreberka i celuloid. Szopki wzorowane są na charakterystycznych krakowskich budowlach: Sukiennicach, Wieży Ratusza czy kościele Mariackim. Obok sceny narodzenia pojawiały się figurki Lajkonika czy Pana Twardowskiego, biało-czerwone flagi, elementy wprawiane w ruch.
     
           Po I wojnie światowej zwyczaj budowy szopek podupadł. Jerzy Dobrzycki wpadł więc na pomysł, by organizować konkurs dla budowniczych szopek. Pierwszy konkurs odbył się 21 grudnia 1937 roku. Zwycięzcy dostali w nagrodę butelki wina i pęta kiełbasy.
     
           Najbogatszą kolekcję szopek krakowskich ma w swoich zasobach Muzeum Historyczne Miasta Krakowa. Muzeum gromadzi także szopki z innych krajów. Jedną z najbardziej oryginalnych, pochodzącą z Meksyku wyrzeźbioną w jednej zapałce. Inną wydziergano na drutach w Irlandii.
     
     
    Niniejszym życzę czytelnikom mojego blogu Spokojnych Świąt Bożego Narodzenia oraz Szczęśliwego i  przede wszystkim Zdrowego Nowego Roku.
    0
    Brak głosów
  •  |  Written by Godziemba  |  0
    Oficerowie, a zwłaszcza kawalerzyści słynęli z zamiłowania do zabaw i trunków.
     
     
               Międzywojenna Warszawa oferowała mnóstwo kuszących rozrywek – teatry, kina, kabarety, dancingi i lokale otwarte do rana.
     
     
               Wyżsi oficerowie, adiutanci przyboczni prezydenta, naczelnego wodza, szefa sztabu generalnego mieli ogromne wpływy w kręgach elit towarzyskich, z ich zdaniem i wymaganiami liczyli się właściciele warszawskich scen i restauracji.
     
     
               Programy kabaretowe z udziałem ówczesnych gwiazd w „Qui Pro Quo” lub w „Morskim Oku”, kolacja w „Oazie”, u Simona i Steckiego, w Bristolu, najlepszy parkiet do tańca w „Adrii” – co wieczór były do dyspozycji warszawskiej kadry oficerskiej.
     
     
               W czasie karnawału  „rzadko kiedy młodemu oficerowi wystarczyło spędzenie wieczoru i nocy w jednym miejscu”, wspominał Henryk Comte. „Najczęściej wędrowałem z jednej zabawy na drugą, ażeby doznać jak największych wrażeń w różnym towarzystwie, nastroju i klimacie”.
     
     
               Oficerów, doskonale tańczących, o nienagannych manierach i prezencji, chętnie zapraszano na bale w Hotelu Europejskim, w salonach Ministerstwa Spraw Zagranicznych, w Operze Warszawskiej, Resursie Kupieckiej i Resursie Obywatelskiej. Wytworne bale urządzano także w Kasynie Garnizonowym w alei Szucha, którego wystrój - ściany wyłożone ogromnymi lustrami, imponujący żyrandol, balkon dla orkiestry, komfortowy buduar dla pań, wyposażony w złocone tremo z marmurowym blatem, dywany, wygodne fotele i pufy – czynił zeń jeden z najbardziej eleganckich reprezentacyjnych lokali stolicy.
     
     
               Przełożeni zazwyczaj tolerowali udział swych podwładnych w różnych formach eleganckiej rozgrywki, pod warunkiem, iż nie wpływało to na ich służbę w jednostce.
     
     
               Jeden z autorów „Przeglądu Kawaleryjskiego”, podporucznik Stanisław Szczawiński, nie dziwił się wcale, że po latach koszarowej dyscypliny absolwenci podchorążówek w czasie wolnym od służby szukali wesołego towarzystwa i rozrywki. „Nie myślę bynajmniej potępiać ani kawiarni, ani bilardu i kart. Przeciwnie: niech młody oficer „się rozpręży”, „szerzej odetchnie”, niech się bawi, niech nawet hula (za własne pieniądze)”, pod warunkiem, aby to „rozprężenie” „nie utrwaliło się na zawsze!”.
     
     
               Nieodzownym towarzyszem owego „rozprężania” był alkohol. Przyjęcia i bale urządzano w kasynach przy każdej nadarzającej się okazji – na święto pułku, w Dniu Żołnierza, w imieniny Marszałka Piłsudskiego, a w kawalerii także w dzień św. Huberta, patrona myśliwych i jeźdźców.
     
     
               Oficerska zabawa była zazwyczaj „ciężką próbą wytrzymałości na alkohol”. Jerzy Kirchmayer, oficer w 3 Pułku Artylerii Ciężkiej, wspominał, iż „w latach 1922–24 wypito tam chyba roczną produkcję Baczewskiego”. Pewien major Korpusu Ochrony Pogranicza zwykł mawiać: „a piję wódkę szklankami, bo po co i komplikować”!
     
     
                „W kasynie i knajpach pito obficie i często. – wspominał Kirchmayer - Nieraz były to trzydniówki. Zdarzało się, że zaimprowizowana o godzinie 12 popijawa w naszym kasynie szła w najlepsze i bez przerwy jeszcze o godzinie 7 następnego dnia, a o godzinie 12 sytuacja stabilizowała się na nowe popołudnie i noc. Do takiej popijawy najlepiej nadawał się mały zaciszny pokoik za kuchnią, tak zwana „mordownia”. [...] Gdy pijakom znudziło się kasyno, przenosili się do restauracji w mieście i wyczyniali tam różne burdy”.
     
     
               Każdy oficer, widząc na ulicy innego, nawet nieznajomego pijanego oficera, musiał jak najdyskretniej odstawić go do domu. Żadna okoliczność nie zwalniała go z tego obowiązku, chodziło wszak o honor munduru!
     
     
               Słabość do alkoholu niekoniecznie rujnowała wojskową karierę, nie mogło być inaczej, skoro sam szef Departamentu Sprawiedliwości i Naczelnego Prokuratora Wojskowego wydał okólnik instruujący prokuratorów i szefów sądów, że „fakt zamroczenia alkoholem można by ewentualnie przyjąć przy wymiarze kary jako okoliczność łagodzącą”.
     
     
               Przysłowiowa ułańska fantazja i brawura rosły szybko wraz z ilością spożywanych trunków. Po alkoholu oficerowie częściej wdawali się w sprzeczki, gwałtownie reagowali na zachowania uwłaczające ich dobremu imieniu. W 1922 roku w „Polsce Zbrojnej” pisano: „Przy czwartej flaszce wódki bywa rozmaicie, a tym bardziej wśród oficerów wychowanych w sferze wysokich wojskowych pojęć. W tych wysokich sferach, gdy zanosi się w kasynie oficerskim na zamroczenie alkoholem, poczucie honoru śpi, budzi się dopiero po trzeciej flaszce wódki przy akompaniamencie obelg, bijatyki i strzelania. Rzecz oczywista, że przy takich warunkach trudno zgadnąć, kto, kiedy i za co się obrazi i kto, kogo i jak znieważy”.
     
     
               W podobnych sytuacjach konflikty rozwiązywano według wskazań Polskiego kodeksu honorowego – pojedynkiem.
     
     
                Choć kodeks Boziewicza nie miał żadnej mocy prawnej, a pojedynki były zakazane, oficerom, którzy go nie przestrzegali, groził wojskowy sąd honorowy, skutkujący nawet wykluczeniem z armii!
     
     
               Sam Boziewicz potrzebę pojedynków tłumaczył w przedmowie do wydanego w 1919 roku kodeksu: „można śmiało zaryzykować twierdzenie, że dopóki prawna kultura naszych społeczeństw karać będzie czynną zniewagę dżentelmena 24-godzinnym aresztem, zamienionym na 10 zł grzywny – dopóty istnieć będzie ten rodzaj współrzędnego sądownictwa honorowego, uzupełniającego państwowy wymiar sprawiedliwości”.
     
     
               Za zdolnych do dawania i żądania satysfakcji honorowej uznawano mężczyzn posiadających co najmniej średnie wykształcenie lub takich, „którzy swoją inteligencją lub wybitnymi zdolnościami w rzeczywistości dorośli, jeśli nie przewyższyli, poziom średniego wykształcenia”, na przykład artystów malarzy, literatów – z uznaną pozycją pomimo braku matury.
     
     
               Status dżentelmena, bez względu na wykształcenie, miały osoby pochodzenia szlacheckiego, a także te, które zajmowały „wybitne stanowisko społeczne”. A ponieważ wszyscy dżentelmeni byli sobie równi – arystokrata nie mógł odmówić satysfakcji honorowej robotnikowi, jeśli ten był na przykład posłem na sejm.
     
     
               Oprócz pojedynku kodeks Boziewicza wskazywał jeszcze inną drogę do odzyskania czci splamionej zniewagą: „Każdemu człowiekowi honorowemu, który został czynnie znieważony, przysługuje prawo czynnego reagowania na zniewagę każdą bronią lub przedmiotem, znajdującym się pod ręką, i zwrócenia go przeciw wszystkim osobom trzecim, które by mu chciały przeszkodzić w tym zamiarze. Uwaga. Niniejszy przepis odnosi się w pierwszym rzędzie do oficerów i członków armii”.
     
     
                „Oficer uderzony ma prawo – a nawet obowiązek – zastrzelić albo siebie, albo tego, co uderzył – pisał Słonimski w jednej ze swoich Kronik tygodniowych. – To prawo wyboru jest dość niebezpieczne dla cywilów, tak się już bowiem składa na świecie, że ludzie mniej chętnie strzelają we własny łeb niż w łeb cudzy”.
     
     
               Znajomość języków obcych przez kadrę oficerską była całkiem niezła. Największą popularnością cieszył się oczywiście język francuski. Szlifowano go podczas częstych wyjazdów służbowych, związanych z rozmaitymi szkoleniami, kursami i stażami we Francji.  Francuskim władał biegle co trzeci oficer. Najczęstsza była jednak znajomość niemieckiego (około 70%) i rosyjskiego (około 60%), co związane było z tym, iż wielu oficerów wykształconych było w  armiach państw zaborczych. Zaledwie około 5% wszystkich oficerów znało język angielski.
     
     
               Wielu oficerów, szczególnie w latach 20. miało problemy z poprawną polszczyzną, kalecząc ją germanizmami lub rusycyzmami.
     
     
     
    Wybrana literatura:
     
     
    M. i J. Łozińscy – Ułani, poeci, dżentelmeni.  Męski świat przedwojennej Polski
     
    H. Comte - Zwierzenia adiutanta. W Belwederze i na Zamku
     
    G. Cydzik - Ułani, ułani...
     
    P. Jaźwiński Piotr, - Oficerowie i dżentelmeni. Życie prywatne i służbowe kawalerzystów Drugiej Rzeczpospolitej,
     
    F. Kusiak -  Życie codzienne oficerów Drugiej Rzeczypospolitej
     
    S. Radomyski - Wspomnienia o odrębnościach, zwyczajach i obyczajach kawaleryjskich II Rzeczypospolitej
     
    A. Tarczyński - Kodeks i pistolet. O niektórych przejawach honoru w międzywojennej Polsce
    0
    Brak głosów