Przy użyciu intelektualnej szpilki dr Michał Lubina przebija balon absolutnej suwerenności Rosji, mistyfikację, w którą wierzyliśmy jak w dogmat. Refleksje po lekturze książki Niedźwiedź w cieniu smoka. Rosja-Chiny 1991-2014 (Kraków, Wydawnictwo Akademicka 2014).
Świat zachodni graniczy na wschodzie z dwoma cywilizacjami i narodami, których spojrzenie na inne kraje i narody ma w sobie posmak paranoi (w przypadku Rosji) i megalomanii (w przypadku Chin). Lubina co prawda nie używa określeń „paranoja” i „megalomania”, ale narzucają się one same przez się, gdy czytamy jego opis mentalności rosyjskiej i chińskiej.
Jako kraj z otwartymi granicami i wielokrotnie poddawany najazdom barbarzyńców, Moskowia uważa się za szczególny typ cywilizacyjny, samodzielny „organizm” postawiony obok najszerzej rozumianego Zachodu. Rosyjska koncepcja bytu narodowego była zawsze koncepcją ekspansji i szukania wrogów. Rosjanie bardziej troszczyli się o powiększenie terytorium, niż o rozwój gospodarczy, polityczny czy kulturalny, gdyż główną obsesją tych paranoików, Rosjan, jest uzyskanie głębi strategicznej między rosyjskim rdzeniem, a zewnętrznymi (choćby potencjalnymi) wrogami. Aby czuć się bezpiecznie, Moskowia „musi” być mocarstwem. U podstaw moskiewskiej ideologii państwowej leży koncepcja oblężonej twierdzy, a wojna i przygotowania do kolejnej wojny są podstawą tej „cywilizacji”.
Na zachodzie Moskowia sąsiaduje z szeroko rozumianym Zachodem, w tym – politycznie – przede wszystkim – z Ameryką, a kulturowo, cywilizacyjnie i gospodarczo – z Europą. Wrażliwym elementem moskiewskiej mentalności jest fakt, że z sobie wiadomych powodów Rosjanie „czują się” Europejczykami i mają potrzebę uznania ich za Europejczyków. Rosja na skutek czynników historycznych ma bardzo rozwiniętą potrzebę uznania ze strony innych podmiotów. Oznacza to w istocie, że Rosjanie uznają samych siebie wtedy, gdy inni ich uznają. Tu dodam, że w przypadku Moskowii uznanie ze strony zamkniętych w sobie Chińczyków raczej nie wchodzi w rachubę, natomiast Zachód – otwarty, liberalny i naiwny – gotowy jest uznać każdą maskaradę i daje się na nią nabrać w każdym pokoleniu.
Na wschodzie Moskowia sąsiaduje z państwem, którego mieszkańcy i którego elity są z kolei opanowane manią wielkości, skądinąd uzasadnioną. Rola Chin w tworzeniu światowej cywilizacji technicznej, gospodarczej, filozofii, kultury, religii itp. jest niebywale wielka. Nic dziwnego zatem, że w tradycyjnym sinocentrycznym oglądzie świata cesarz Chin był władcą wszystkich rzeczy „pod niebem”, mandatariuszem, synem nieba. Chińskie elity posiadały od wieków przekonanie o wyższości Chin nad wszelkimi innymi narodami, które uważały za barbarzyńców. Chińczycy uważali swój kraj za jedyny prawdziwy ośrodek cywilizacji, egzystujący w samym środku wszechświata. Według tej wizji niższe „rasy” pławiły się w ich blasku i podwyższały swój status, gdy okazywały im posłuszeństwo i składały daniny. Ideą cesarstwa była uniwersalna władza nad światem, a wszelkie państwa zewnętrzne były trybutariuszami centrum, zawsze nierównoprawnymi. Każdy kraj utrzymujący stosunki z Chinami automatycznie stawał się ich wasalem, nawet jeśli o tym nie wiedział!
Przy tym wszystkim obecne Chiny podkreślają, że w wieku XVIII były mocarstwem pokojowo nastawionym wobec świata. Obecne Państwo Środka, inaczej niż inne państwa i inaczej niż za czasów Mao, deklaruje, że nie zamierza eksportować swoich rozwiązań. Chińczycy są do tego stopnia przekonani o własnej wyższości, wartości i wspaniałości swoich rozwiązań, że nie muszą tego udowadniać. Dodajmy, że stwarza to korzystne warunki do uznania kultury chińskiej jako kultury pobłażliwej i tolerancyjnej wobec „niedociągnięć” innych narodów, a przez to – w jakimś zakresie - uniwersalnej.
Bezsilność Rosji
Przejdźmy teraz jednak do tytułowego „balonu”. Już na wstępie Lubina stwierdza, że w rezultacie skutecznych działań Pekinu Rosja staje się coraz bardziej „wrażliwa” na politykę chińską i znajduje się na dobrej drodze, by stać się „bezsilna” wobec niej. Dlatego też stosunki te charakteryzuje „rosnąca asymetria”. Podczas prezentacji książki Lubina zwrócił uwagę, że obserwując to zjawisko szukał jakiejś analogii w historii. Z lektury jego dzieła wynika, że o dziwo znalazł ją w wieku XVII, a więc w epoce bardzo mi bliskiej. W tym czasie Moskowianie próbowali kolonizować Syberię – ojcowiznę chińskich cesarzy, co oczywiście nie pozostało bez reakcji ówczesnej dynastii mandżurskiej. Próbowano też nawiązać równoprawne kontakty dyplomatyczne. Gdy jednak pierwszy oficjalny rosyjski poseł na dwór chiński, Bojkow, odmówił uczynienia gestu koutou (dziewięciokrotnego padnięcia na twarz przed cesarzem) został odprawiony. Na chińskim dworze uznano, że Bojkow „nie rokuje nadziei na ucywilizowanie się”. Ponieważ jednak w Pekinie nie rozróżniano Rosjan od Kozaków, kwitły wzajemne kontakty handlowe. Po pewnym czasie dwór mandżurski zorientował się, że Kozacy to poddani cara, rozwijające się relacje handlowe zostały zerwane, a wojna w latach 1685-1686 zakończyła się zwycięstwem Pekinu. W 1689 roku zawarto w Nerczyńsku traktat. W traktacie ustalono, że całe dorzecze Amuru ma pozostać w rękach mandżurskich, zaś Ałbazin ma być zniszczony i opuszczony. W zamian za ustępstwo Rosjanie uzyskali przywileje handlowe. Jak sądzi Lubina, „istota polegała na tym, że Rosja w zamian za korzyści handlowe poszła na ustępstwo – wbrew tradycji europejskiej uznała wyższość Chin”.
Naturalnie Rosja nie stała się przez to częścią chińskiego systemu trybutarnego, ale z perspektywy Pekinu pod żadnym pozorem nie była Chinom równa. Tak więc – dodam od siebie – po raz pierwszy od czasu zrzucenia panowania mongolskiego i od czasu uznania carem polskiego królewicza Władysława (1610 r.), Moskowia w świetle prawa międzynarodowego spadła ze statusu państwa równego wszystkim innym państwom do statusu... no właśnie! Jakiego? Nie lennika Chin, ale niższego od Chin. I to – dodajmy – w tym samym roku, w którym na skutek przewrotu rządy w Moskwie objął Piotr I zwany Wielkim!
Oczywista rzecz, że fakt ten musiał być starannie ukryty. Z punktu widzenia Chin, sprawa wyglądała tak, że relacjami z Rosją zajmował się specjalny urząd Lifai Yuan, który wcześniej zajmował się sprawami mongolskimi. Pekin dawał do zrozumienia, że stosunki z północnym sąsiadem są sprawą wagi szczególnej. Wobec innych krajów Zachodu Chiny stosowały zasadę trybutarności. Rosyjska pozycja w Chinach była więc obiektywnie lepsza od tej, jaką miały do lat 40. XIX wieku państwa zachodnie, ale subiektywnie gorsza, bo ambicje Rosji były znacznie bardziej wygórowane. Jak sądzi Lubina, „obecny wyłaniający się model tych relacji jest w swej istocie nawiązaniem do tamtych czasów. Obraz dominujących Chin i Rosji siłą rzeczy godzącej się z tym faktem i usiłującej się do tego dostosować tak, by wyciągnąć maksymalnie dużo korzyści, bardzo przypomina XVII i XVIII wiek. Jest to więc poniekąd <powrót do przeszłości>”.
Zatrzymajmy się na chwilę nad traktatem nerczyńskim i datą 1689 – faktycznym dojściem do władzy Piotra I. Dziwna zbieżność dat, zapewne przypadkowa. Ale faktem jest, że ta data to właściwy początek prawdziwych nieszczęść sarmackiego obszaru wolności. Zanim Piotr dokonał swojego słynnego zamachu stanu, Jan III Sobieski zachęcił dwór moskiewski do zorganizowania dwóch ogromnych wypraw wojennych na Półwysep Krymski (1687 i 1689). Te wyprawy co prawda wielkiego skutku nie odniosły, ale zaktywizowały politykę rosyjską na południu i w końcu na Zachodzie – w Rzeczypospolitej. Na wschodzie od 1689 roku Rosja miała wolne ręce, jako junior-partner Pekinu. Na Zachodzie mogła odtąd występować z atrapą absolutnej, bizantyjskiej suwerenności – Imperium, z ideą rewizji granic i „odzyskania” Konstantynopola. Aby ten balon uwiarygodnić i skłonić Europę do pożądanej akceptacji, car powyrywał bojarom brody. Rosjanie z czasem ubrali się w te okropne, pedalskie peruki i pończochy. To jest właśnie ten „balon absolutnej suwerenności”, którego istnienie wynika z inteligentnej lektury pracy Lubiny. Balon, który Rosja sprzedaje także nam, Polakom, prężąc muskuły, strasząc rakietami, czołgami i dywersją, oszałamiając blichtrem i promowaniem na zewnątrz najzdolniejszych swoich luminarzy, którzy lepiej mówią w każdym zachodnim języku, niż w swoim własnym. Balon, na który nikt mądry na Zachodzie, póki co, jeszcze nie daje się nabrać, ponieważ Rosja dla czołowych krajów europejskich państwem dramatycznie słabym. Ale po wchłonięciu Polski i Ukrainy? O tak, wtedy uznanie kłamstwa za prawdę może się okazać „dziejową koniecznością”.
Osobnym, interesującym wątkiem jest to, dlaczego dzisiejsza Rosja, budując atrapę absolutnej suwerenności, jednocześnie tak szybko wpada w błędne koło coraz silniejszej zależności od Chin. Michał Lubina ma swoje 600-stronnicowe wytłumaczenie w postaci omawianej pracy, do której lektury zachęcam, a także w swoich wypowiedziach, które łatwo znaleźć na youtube. Moje wyjaśnienie ma charakter historyczny: w okresie swojej słabości Moskowia „nauczyła” się, że aby żyć, istnieć, pasożytować i prześladować sąsiadów, musi mieć oparcie i mandat w silniejszym od siebie barbarzyńcy. Czasy mongolskie i kariera wielkiego księcia Iwana Kalety to jest nauka, która nie poszła w las. Książę ten, opierając się na autorytecie i przemocy chana grabił Rusinów i gromadził na Kremlu ogromne skarby (polecam tutaj doskonałą, choć starą pracę Henryka Paszkiewicza pt. Wzrost potęgi Moskwy). Nawet po krótkotrwałym zwycięstwie na Kulikowym Polu, kolejni moskiewscy książęta starali się o legitymizację ich władzy (jarłyk) u słabnących władców mongolskich (tatarskich). W XV-XVI wieku słaba Moskwa próbowała zbudować suwerenne, „bizantyjskie” państwo, ale wobec niedostatków mentalnych elity moskiewskiej skończyło się to katastrofalnym panowaniem Iwana Groźnego i wielką smutą. Ta lekcja fizyki musiała być nauczką, że grawitacja naprawdę istnieje, prawdziwa suwerenność jest nieosiągalna i dążenie do niej wpycha Moskowię w wielkie nieszczęścia. Także i dzisiaj jedyną drogą jest oparcie się na większym i potężniejszym, po to, by bez groźby popełnienia zbiorowego samobójstwa (takiego jak np. komunizm), bezstresowo prześladować mniejszych sąsiadów. I stopniowo, kroczek po kroczku, w jakiejś „bezpiecznej” dla Rosji formie odbudować imperium...
Jak wobec tej sytuacji ma się zachować Rzeczpospolita? Przeciwdziałać „przyjaźni” rosyjsko-chińskiej, idąc w nurcie amerykańskim (i przy okazji przesuwając amerykański limes na Ukrainę)? Czy może przeciwnie – uznając przewagę cywilizacyjną Chin – uznać się za chińskiego trybutariusza i wypracować chińskie gwarancje bezpieczeństwa wobec barbarzyńcy z Kremla? A może jest trzecia droga, którą do zdarcia gardła próbuje promować mecenas Jacek Bartosiak, i która mówi, że (podobnie jak Rosja) albo będziemy mocarstwem, albo nas nie będzie wcale? A może połączyć siły z Ukrainą, jeśli w jakiejś perspektywie czasowej uzyska ona status silniejszego od nas? A może wszystko naraz i po trochu?
Michał Lubina podkreśla – i to trzeba wytłuścić grubym drukiem – że „Oficjalne dokumenty rosyjsko-chińskie charakteryzują się kilkoma najważniejszymi cechami, z których urzędowy optymizm jest najważniejszy. Badając je, należy mieć również świadomość przemilczeń, omijania drażliwych kwestii i stosowania eufemizmów. Często to, czego nie napisano, jest ważniejsze od tego, co zawarto. Wczytywanie się w każde słowo jest normą i koniecznością”. Taki krytycyzm źródłowy dobrze wróży nie tylko książce, ale i całej naukowej twórczości Autora. Nie tylko dla historyków, ale i dla badaczy wielu dziedzin, a w szczególności dla dyplomatów, książka będzie źródłem intelektualnej inspiracji.
Jakub Brodacki
3 Comments
@alchymista
09 January, 2015 - 11:40
U cenzora Bogatki komentować nie mogę
09 January, 2015 - 23:44
Troszkę zatem nie w temacie posta...
Oprócz uwag, które zamieściłeś pod wpisem Bogatki, dodam moją drobną.
Zastanawia mnie mianowicie, jak to jest możliwe, że doskonale przygotowani do akcji faceci, ubierają się w stroje komandosów itd. i pamiętają, żeby zabrać ze sobą dowód osobisty, który im potem wypada i ułatwia robotę policji.
Zastanawiam się, bo mi futeralik z kartami wypadł w samochodzie raz, kilka lat temu, kiedy kupiłem sobie nowe dresy. Normalnie w dresach nie jeżdżę, ale tu chodziło jedynie o odbiór pizzy z restauracji.
Od tego czasu albo nie biorę portfela z kartami, kiedy jadę gdzieś w dresach albo go przez cały czas pilnuję.
O ile mogę sobie wyobrazić sytuację, w której gubię cały ten portfel z kartami, o tyle nie jestem sobie w stanie wyobrazić sytuacji, w której z owego portfela wypadłaby jedna karta. I nie ma tu znaczenia, czy byłoby to prawo jazdy, karta kredytowa czy bonusowa karta z sieciowej apteki.
A ten facet najpierw kilkananaście osób wymordował, a potem zgubił kartę...
@Traube
10 January, 2015 - 12:27