Nie jest to Tokyo, New York ani nawet Abu Dhabi. To tylko Gaza. Przynajmniej taka, jak chce ją widzieć po wojnie premier Netanyahu. Na pierwszym – najważniejszym bo ekonomicznym planie widać port. A taki port w takim miejscu to podstawa, fundament, clou. Ma ci on połączyć Europę Bliski Wschód i wszystko to, co znajduje się pomiędzy.
Na planie drugim widoczna ma być koalicja państw arabskich tj. Egipt, Arabia Saudyjska, Jordania, EAU. A celem jej powstania i istnienia ma być poradzenie sobie z uchodźcami ze strefy Gazy. Kwestię bezpieczeństwa będzie gwarantował oczywiście Izrael. A to z tego prostego powodu, że Izrael ma prawo dzielić, oddzielać, wydzielać i w nosie mieć wszystkie traktaty, porozumienia i gwarancje. Inni nie.
Artykuł z Jerusalem Post
podpowiada: „Wreszcie po dziesięcioleciach władza wróci do mieszkańców Obywateli Gazy”. Ale tylko i wyłącznie po jej całkowitym zdemilitaryzowaniu. "Największymi korzyściami dla państw Zatoki Perskiej uczestniczących w porozumieniu będą umowy obronne ze Stanami Zjednoczonymi oraz nieograniczony dostęp do śródziemnomorskich portów Gazy za pośrednictwem kolei i rurociągów".
Najbardziej zdumiewające jest to, że to wszystko już staje się faktem, a nikt nawet nie myśli o konsultacjach z Palestyńczykami zamieszkującymi w Gazie.
Z drugiej strony, to taki stary kolonialny zwyczaj: W 1918 roku lord Balfour oświadczył:
"W Palestynie nawet w najmniejszym stopniu nie myślimy o konsultowaniu życzeń obecnych mieszkańców tego kraju. Syjonizm, słuszny czy niesłuszny, dobry czy zły, ma swoje korzenie w starożytnych tradycjach, obecnych potrzebach i nadziejach na przyszłość, które są głębsze niż pragnienia i uprzedzenia 700 000 Arabów, którzy dziś zamieszkują tę starożytną ziemię".