Opowiadanie Horsta Bienka pt. Pojedynek

 |  Written by Andrzej Pańta  |  0
Horst Bienek

Pojedynek
 
Nie było to paniczne przerażenie, jakie napadło Gordona, gdy poczuł, jak otwierają się drzwi, był to zaledwie chłodny i do niepewności doprowadzający ból w piersiach; sądził przeto, że drzwi otwierają się w jego ciele i obnażają serce oraz naczynia krwionośne, wystawiając je na chłodne powietrze nocy. Rozstawionymi palcami przejechał wzdłuż spoconej koszuli i domknął drzwi; przeciąg ustał, jednak lekkie drżenie przechodziło po jego skórze. Ktoś wszedł, ktoś właśnie wdarł się do tej izby: czuł zupełnie wyraźnie, że jeszcze ktoś inny przebywał z nim w tym pomieszczeniu, chłonął bowiem zapach jego odzieży zionącej słodkawo i stęchle zepsutymi owocami, słyszał jego nieregularny oddech, lecz nic nie był w stanie ujrzeć, gdyż owa noc była doskonała w swej ciemności. W tym przeklętym kraju nie było nic doskonałego oprócz ciemności: zamurowywała i grzebała, jakby chciała go udusić. Otwierał usta i łapczywie wsysał powietrze, jakim oddychał także wraz z nim ten nieprzyjazny drugi, przy tym zaś stawał się słyszalny lekki gwizd. Wiedział, że tym samym wydał się, że tym samym zdał się na tę rzeczywistość, na ową obcą postać, jaka wdarła się prawie bezszelestnie niczym szczypta owej przeklętej i bezświetlnej nocy, która była dość ciemna, by go uchronić, lecz także tak mroczna, by zamaskować jego morderców. Jednak jeszcze nie przyszli… Nie, tak łatwo go nie dostaną. Gdyby przyszli, do jego izby nie wślizgiwaliby się bezgłośnie, prawie bojaźliwie — wówczas co najmniej stu ludzi wdarłoby się na dziedziniec, obstawiliby dom, kolby ich karabinów niechybnie roztrzaskałyby drzwi, potem zaś…
A to tutaj, to może być tylko Ham, nikt inny nie wie o tej kryjówce. To musi być Ham, tylko jemu wolno tu było wchodzić! „Ham”, krzyknął; ze zgrozą jednak zauważył, że jego głos ze swej pełnej mocy stał się już tylko ochrypłym szeptem. Czego do diabła się boję? Uczucie, którego nigdy dotąd nie znałem, ale kiedy to uczucie lodowatego bólu w piersi przechodzi w strach, wówczas w takim momencie przeżywam strach, pomyślał Gordon.
„Tak, to ja”, powiedział ktoś z drugiego kąta ciemności. Gordon rozpoznał swojski głos przyjaciela i od razu ciemność nie była już zupełnie taka ciemna; wyobrażał sobie nawet, jak Ham siedzi opierając się w fotelu, w drugim kącie izby, naprzeciw niego, w odległości czterech kroków: włosy mokre i rozczochrane na twarzy, odzież przepocona i porozdzierana, w niektórych miejscach krwawe skrzepliny. Gdy Gordon przyjrzał się dokładniej, nie było niczego prócz pieniącej się ciemności, lekki ból u góry lewego uda przypominał o jego urazie. Pomyślał, że wszystko będzie w porządku, jeśli tylko nie wda się w to jakieś zakażenie.
„Nie… nie zapalaj światła”, powiedział Ham w drugim rogu; jego głos leciutko drżał. Gordon pomyślał, że boi się, gdy powstanę i zapalę światło, choć jego miejsce jest bliżej włącznika. Poza tym wiem równie dobrze co on, jak niebezpieczne byłoby teraz włączenie światła. Zdradzilibyśmy się od razu: ludzie wiedzą, że w całym domu nikt już od dawna nie mieszka. Gordon oparł się w fotelu, sędziwy mebel wydał słaby skrzyp. To dobrze, że niczego się nie domyśla o mej kontuzji. Teraz, gdy ustąpiło z niego okropne oczekiwanie, znowu poczuł wyraźnie ból w górze uda. Cholera, że musiało mnie to złapać jeszcze w ostatniej minucie. Teraz, gdy tak czy owak wszystko stracone. Wpatrywał się w tamtą stronę, gdzie spodziewał się znaleźć Hama, nastawiał uszu na każdy ruch drugiego. W ustach czuł ślinę lepką i kleistą, doskwierało go pragnienie zapalenia papierosa. „Nie masz nic do palenia?”, zapytał.
„Nie, już nic”, odpowiedziało z ciemności. „Tak będzie też lepiej, jeśli tutaj nie będziemy używali zapałek. Być może czyhają już na podwórcu. Czatują…”
Gordon przerwał mu. Nagle sobie uświadomił, że mogli iść za Hamem, w ten sposób odkryli tedy ową kryjówkę. „Jak to było, śledzili cię?”, zapytał w pośpiechu.
„…tej nocy czatują wszędzie”, uzupełnił Ham powoli, z naciskiem. „Nie sądzę, że ktoś mnie widział; ulice są opustoszałe i wymarłe. Zanim skręciłem w ulicę Górną, wpadłem na patrol. Okazałem moją legitymację lekarską i powiedziałem, że muszę odwiedzić ciężko chorego pacjenta; przepuścili mnie od razu”. Zamilkł.
Gordon pomyślał, czemu tutaj przyłaził? Potem zaś: Dobrze, że się tutaj pofatygował. Może mi jeszcze pomóc podczas ucieczki. Jest inteligentny i zawsze znajduje jakieś wyjście. A do tego jeszcze legitymacja lekarska, który nas może uratuje. Zapytał: „Gdzie są pozostali?”
Z odpowiedzią na to pytanie Ham zwlekał przez chwilę, że rozciągała się coraz bardziej i stawała się coraz mocniej wyzywająca, w końcu zaś wyrzucił z siebie głosem cichym i ciut zrezygnowanym: „Pozabijani, uwięzieni albo rozproszeni… nie wiem, przyszedłem sam”.
Gordon nie pytał więcej. Wiedział przecież dobrze, jak to wszystko szło. Gdy powiadomiono go, że atak nie przyniósł powodzenia, większość powróciła do swych rodzin, pozostali zaś rozpierzchli się po pierwszych salwach i wymianie ognia z broni maszynowej. Zaczęliśmy za wcześnie, pomyślał Gordon, wzruszając mimowolnie ramionami, gdyż znowu narzuciła mu się myśl, jaka napadła go już przedtem, gdy był sam w tym pomieszczeniu. Pomyślał szybko o czymś innym. Jeśli się stąd wydostaniemy, westchnął. Następnym razem nie będę się już opuszczał na raporty, wszystko będę sprawdzał osobiście… Głośno zaś rzekł: „Żebyż minęła wreszcie ta noc! Jutro za dnia być może wyjdziemy stąd. Jeśli tylko jakoś dojdziemy do dzielnicy północnej, wszystko będzie uratowane”.
„Wierzysz naprawdę, Gordonie, że my… mam na myśli, w nasze ocalenie?”, zapytał Ham bojaźliwie.
Gordon zwęszył od razu niepewność w głosie Hama, lekkie wibrowanie spółgłosek, zdradzające zwątpienie. Poczuł, jak znowu wstępuje w niego zadawniona nieufność względem Hama. Jest stracony. To przecież tchórz. Nie powinien był obdarzyć go takim zaufaniem. Myśląc tedy w ten sposób, odzyskał Gordon stare zaufanie do samego siebie. Opuściły go wszelkie osady obaw. Obok siebie poczuł kogoś słabszego, co przydało mu odwagi. Głośniej niż zwykle, prawie triumfująco rzekł: „Trzeba zaczekać do jutra, zakładam bowiem, że przeczesują całą dzielnicę; potem postaramy się o inne ubrania i przeszmuglujemy się do dzielnicy północnej. Tam jakiś czas będziemy bezpieczni. Stamtąd już jakoś dotrzemy do granicy…”
„A co potem?”, zapytał Ham pospiesznie z podchwytliwym podtekstem. Gordon mimowolnie przeciągnął głowę. „Następnie będziemy żyli w spokoju. Potem zaś zaczniemy od początku, utworzymy nowe komórki, zatem (podniósł głos, aby jakoś sprowokować tego drugiego, tego, który był przecież jego przyjacielem, choć, jak mu się teraz zdało, tchórzliwym przyjacielem) może uda się nam następnym razem…” Gordon urwał, nastawiając się na odpowiedź, lecz z leżącego naprzeciw rogu dochodził jedynie cichy i regularny oddech. A po chwili bardzo cicho, lecz dobitnie dotarło do niego: „Jesteśmy zgubieni, dajmy sobie spokój…”
Gordon siedział, nie wiedząc, co miałby odpowiedzieć. Zachowywał się tak, jakby tego nie zrozumiał, choć czuł wyraźnie, jak mocniej bije mu serce. „Chcesz się poddać?” Osad lekkiego zagrożenia, jaki chciał podłożyć głosowi, stawał się ochrypłym syczeniem.
„Nie poddaję się, uważam to jednak za bezsensowne”. Długo ostatnie słowo wibrowało w całym pomieszczeniu, Gordonowi zaś wydawało się, że odbija się stukrotnym echem; chciał coś powiedzieć, właściwie tylko po to, aby zburzyć milczenie, jakie już po raz któryś rozciągało się w nim w sposób paraliżujący, co skonstatował wtedy, gdy Ham ciągnął bardzo stanowczym tonem: „W ostatnich godzinach, gdy przed mymi prześladowcami musiałem ukrywać się w jakiejś cuchnącej piwnicy na warzywa, bardzo intensywnie zastanawiałem się nad tym problemem, być może trochę za wiele, jak na mężczyznę mego pokroju, ale miałem przecież czas; wiesz przecież, że jeśli kogoś łapią, to osadzają tam, gdzie już się nie daje myśleć, gdzie od razu wszakże tłumi się dobre myśli. Raptem więc stało się dla mnie jasne, że musieliśmy przegrać i następnym razem poniesiemy klęskę. Domagamy się zbyt wiele. Kołotamy w drzwi, które są zatrzaśnięte od wewnątrz, tak bardzo więc na nie napieramy, choć futryna ani drgnie. Z czasem jednak poluzują się zawiasy, postępuje to powoli, ślimaczy się, aż się otworzą, wtedy więc przez takie drzwi wtargniemy do środka. Być może potrwa to dłużej, nie będzie to jednak bezkrwawe. Sam wszakże nie jestem już w stanie patrzeć na krew, uwierz mi, Gordonie, widziałem ich dziś, jak umierają — ktoś strzelał z dachu — wtedy nagle miałem dość wszystkiego, w gruncie rzeczy zaś pragnąłem, by to mnie trafiła kula… Wiem, będziesz teraz mną zirytowany i zgorszony, pomyślisz pewnie, że jestem zdrajcą, odstępcą i demagogiem. Nie, mój drogi Gordonie” — głos Hama nabierał przy tym goryczy — „tak powierzchownie nie możesz mnie osądzać. Nikogo nie zdradziłem, nikogo; nic a nic nie zmienia się między nami — chodzi tylko o to, że już nie mogę więcej. Nie jestem już w stanie patrzeć dłużej, jak ludzie umierają na ulicach, nie chcę, żeby ginęli na próżno, pojmujesz, to jest to; sądzę właśnie, iż to jest to, choć wmawia się mi, że umierają za wolność i za przyszłość i jak to się wszystko tam nazywa, nie chcę już oglądać leżących na ulicach z dziurami w głowie”.
Głos Hama zrobił się przenikliwy, niemal błagalny. Przyłapał się na tym, że już mówił dość długo, chciał wszakże uwolnić się od tego, co się w nim nagromadziło. „Pomyślisz teraz, że robię się sentymentalny i ckliwy z powodu zwłok jakiegoś dziecka” (w rzeczy samej, Gordon pomyślał w ten sposób), „nie jestem jednak tchórzem, stwierdzam jedynie, że trzeba wreszcie dać sobie z tym spokój…” Ham nagle stracił nieco pewności, poczuł chłodny pot pod koszulą. Podrapał się po lewej piersi, ten gest zaś doprowadził go znowu do świadomości, że istniał jeszcze, że miał tedy prawo do takiego wypowiedzenia się, gdyż nie chciał przecież bezmyślnie poświęcać swego własnego życia.
Gordon milcząc wsłuchiwał się w słowa Hama. Przesunął prawą dłoń ku kieszeni kurtki. Do tego musiało przecież dojść. Zawsze przeczuwał coś takiego. Przy tym wszyscy byli wówczas za Hamem. Ceniono jego mądrość, jego elokwencję, jego niekrytyczny entuzjazm. Zdobył wiele uznania pośród młodzieży. Stąd wybrałem go potem na najbliższego współpracownika i mego przyjaciela. Nie chciałem być pewnego dnia odsunięty na boczny tor. Co dla nich wszystkich znaczyło moje doświadczenie, zawziętość, stały sprzeciw, wytrwałość i przebiegłość, moja niezmącona wiara? Ham był nowicjuszem, wszakże poczynił im takie obietnice, że przebił nie tylko metody innych, gdy opowiadał im, jak byłoby, gdyby sami byli inni. To był chwyt, na jaki Ham łapał ludzi, bowiem nie chcieli mieć tylko wspólnego wroga, lecz także jeden dom, więc zanim to wtedy zrozumiałem, było już prawie za późno na mnie. Kierownictwo zamierzało mnie odsunąć na boczny tor i wyrzucić, zacząłem tedy wówczas od zamachu. Gdyby się powiodło, zobaczyliby także u góry, co mają mi do zawdzięczenia. Że rację miałem już wtenczas. Teraz patrzę ponownie na to, co kiedyś zauważą też inni: Ham jest tchórzem, obawia się o swoje życie, boi się…
Myślał o tym, po chwili powiedział jednak tylko: „Tchórz…” Wypowiedział to cicho, prawie delikatnie, tak jakby tego drugiego już wcale nie było, jakby mówił o zmarłym, który nie odszedł w sposób zbyt godny.
Nie liczył już także na niego. Gdy pomyślał o tym, że Ham obiecał mu pomoc w ucieczce, tak, że nawet mógłby ją przyspieszyć, poczuł nagle wściekłość — zarazem zaś także bezsilność swej sytuacji. Syknął „Świnia!” i poczuł, jak Ham zadrżał, jak górna połowa ciała pochyliła się do przodu, tak jakby chciał skoczyć przed siebie. Gordon powtórzył jeszcze raz, ciszej: „Świnia!”
„A ty jesteś mordercą, Gordonie! Bezmyślnie poświęcasz naszych ludzi, więc chcesz mi teraz powiedzieć, że nie wiedziałeś dokładnie, iż na nasz zamach było jeszcze za wcześnie? Zacząłeś go, gdyż zauważyłeś, że tracisz wpływy, ponieważ podnosiło się coraz więcej głosów ostrzegających przed taką awanturą, ty naturalnie nie zamierzałeś czekać, aż cię przegłosują … My wszyscy tedy zbyt późno przejrzeliśmy na oczy”. Głos Hama robił się coraz bardziej podniecony i dobitniejszy. Gordon wysyczał: „Ty jesteś słabeuszem, odejdź no… ty zdrajco…”
Ham poczuł, jak te słowa wywołują w nim wewnętrzne wzburzenie. Jeśli powie to jeszcze raz, pomyślał, pociągnę po prostu za cyngiel, szybkim ruchem zaś wyjął dłoń z kieszeni. „Możesz mnie wprawdzie besztać, lecz przez to nie uratujesz nikogo z tych, którzy polegną dzisiejszej nocy albo teraz są gdzieś torturowani. Sam chciałbym uratować przynajmniej tych, których za rok lub dwa lata znowu będziesz gotów złożyć w ofierze…”
Gordon uspokoił się zupełnie. Nie umknął mu gwałtowny ruch Hama, dosłyszał szelest ubrania. Nie był jednak w stanie sobie wyobrazić, co się stało. Ciemność wydawała mu się być jeszcze ciemniejsza, teraz, gdy uświadomił sobie, że do niego wtargnął wróg. Hama trzeba załatwić, kalkulował chłodno. Mężczyzna, który nagle nabrał skrupułów i poci się sentymentalnie tylko dlatego, że zobaczył parę trupów, zamierza teraz zdradzić wszystko…
Raptem nie był już tedy w stanie wytrzymać tego zaduchu zepsutych owoców, zrobiło mu się od nich niedobrze; sądził, że musi się udusić. W jego mózgu nie było już na nic innego miejsca prócz jednej myśli: Ham musi być unieszkodliwiony. Oboje milczeli.
Czas wdychał i wydychał niedosłyszalnie. Czas był zdrętwiały. Czas w ich bezsile. Dookoła zaś tylko ciemność, czyhająca i groźna, nieprzenikliwa i jak tysiąc luf karabinowych. A w tej twierdzy ciemności, która rozciągała to pomieszczenie aż do nieskończoności, dwóch mężczyzn siedzących naprzeciw siebie, w odległości czterech kroków, obaj zaś myśleli: muszę mu w tym przeszkodzić! Być może nie ma innego wyjścia. Może musi do tego dojść. —
Jeden nadsłuchiwał poruszenia się drugiego. Ich organy zmysłowe były przy tym tak bardzo skierowane na szumy w izbie, że nie dosłyszeli cichych trzasków na podwórzu. Nagle na zewnątrz zaszczekał jakiś głos, zapalił się reflektor, przez okno zaś do pokoju wlała się zimna fala światła. Gordon i Ham, oślepieni, musieli zamknąć oczy, jednak gdy potem noc ustąpiła z ich oczu, odkrył jeden drugiego siedzącego na krześle, z pochyloną górną połową ciała i czyhającego; każdy trzymał wszakże w dłoni czarny, błyszczący matowo pistolet wojskowy: lufą skierowaną na drugiego.
 
© Copyright for Polish Translation by Andrzej Pańta
 
Za zgodą Autora
Przełożył Andrzej Pańta
 
5
5 (3)

Więcej notek tego samego Autora:

=>>