"Sok" Norberta Niemanna

 |  Written by Andrzej Pańta  |  0
NORBERT NIEMANN
 
SOK
Fragmenty powieści
 
(SPRAWOZDANIE)
 
Co pozostało, co zawsze pozostaje, czyli tutaj jak i po każdej śmierci, ona zaś jest najdoskonalsza: reszta, pozostałość, ostatek kości lub popioły czy pamiątka względnie dziedziczne dobro. Życie postępuje przed siebie w ten lub ów sposób. Jest mu obojętne, w jaki sposób z pewnego rumowiska kiełkuje jego przyszłe, nigdy nie widziane kwiecie. Ze względu na każde wymazanie świata, na wszelki jeszcze tak totalny powrót tego kwiecia zawsze dochodzą do znaczenia siły, które chcą je mieć za wymalowany, barwny obraz aż do ostatniego białego kąta. Nie chciałoby się uznać tego za możliwe, ale takie to jest: mity, mówienie o byciu jest nie do wytępienia. Tysiąckrotnie unicestwiany program Boży programuje się za każdym razem jakby sam przez się od nowa. I jak się wydaje, za każdym razem jeszcze niezawodniej. Kto przypisałby sobie przedsięwziąć chociażby tylko najdrobniejszą próbę wyjaśnienia, określiłby Naszego Boga. Nie da się o Nim zatracić ani słowa, bez wystawienia się na najdostojniejsze i najpokorniejsze szyderstwo. Nie wolno sobie czynić Jego wizerunku, nie należy przeczuwać bycia wiecznego bytu, Jego kolosalnej wszechmocy, polecono uznać Go za umarłego — tak pewnie, tak niedościgle, tak nawet nie z najodleglejszej dali ten Bóg stał się obecny. A to daje Go — rzeczywiście wyraźnie czuję Jego obecność, z każdym moim spojrzeniem na rzeczy narzucające się dzisiaj moim oczom, na ułamek sekundy wydaje się, że chce ujawnić się cień Jego cienia. Oh, to jest takie straszne. Wiem, że on nie znosi, kiedy jest rozpoznawany, wiem, że kara jest już nie do uniknięcia, moje wprowadzenie na oddział dla ułomnych umysłowo już tak dobre jak nieodwołalne. Ale troszeczkę jestem też dumny, że wolno mi być tym, kogo obdarzył On tymi szczególnymi zmysłowymi zdolnościami. Co za wyróżnienie. Jestem nawet dumny ogromnie, piekło, które mnie oczekuje, to dobrodziejstwo.
Ha, mówię ja. To jest nawet dla mnie, któremu teraz dopiero rzuciło się to w oczy, to Ja, w najwyższej mierze zdumiewające! Faktycznie wydaje mi się to tak, jak gdybym właśnie się obudził — nareszcie.
Nie, poważnie; w mrocznej nirwanie, w „nędzy nocy” na dłuższy czas jest to dość nudne, w najprawdziwszym sensie jest śmiertelnie nudne. Wprawdzie miewa się tam właściwie przytulnie — aby nawet nie powiedzieć — rajsko wygodnie. A tak zwana „nędza” po pewnej fazie przyzwyczajenia nawet nie jest szczególnie nędzna. Coś przeciwnego sprawia właśnie tak zwany „nędzny wrzask”, który na to jest przeznaczony, by zakrzyczeć tak zwaną „resztę życia”, mnóstwo żartu, dostarcza nieporównywalnego zadowolenia. Bowiem to „bycie w ciemności” — aby wywołać jedną z najbardziej niezniszczalnych metafor — musi i chce być naturalnie czytane jako doskonały spokój i opanowanie, znaczy potem całościowe wykrzyczenie i wyżalenie wszelkiej nędzy i błogie wyczerpanie, znaczy całkowicie „sen sprawiedliwego” (bowiem sprawiedliwość zawsze tylko tam, gdzie już niczego nie można skierować, sprawiedliwy tylko ten, kogo wcale już nie ma). Jednak mimo miłego i nieomylnego dobrobycia w nicości, na przekór grzecznego, całego przebąkiwania w arogancji, w najkrótszym czasie przepada się na rzecz najpuściejszego i naprawdę najbardziej tępego odurzenia, które w ogóle nie jest nędzne i pełne boleści, ale bezwarunkowo doskonale mdłe i głupie. Można rzec, że to jest przyczyną, dlaczego ci ludzie — umyślnie czy nie — w końcu najczęściej swym w istocie do tego przeznaczonym wrzaskiem, sami się przestraszają i wyrywają z tego snu, drętwiejąc bez reszty, kiedy ich nirwana osiągnęła ten punkt najgłębszy, jak na przykład zerwałem się właśnie z długo uśmiechających się dolin (Naturalnie istnieją także ci, którzy starają się na zawsze pozostać „w dole”. Oh tak: kto jak ja zna trudności, które faktycznie uniemożliwiają wytrzymanie tego odjaźnienia, nie dziwi się już, dlaczego tacy „mistrzowie samo–zanurzenia” natychmiast ogólnie i na ślepo są uważani za świętych.)
Bowiem rzecz jasna zna to każdy i każda: to uczucie umierania, bycia umarłym. A potem: piękne wrażenie bycia zupełnie nowym człowiekiem, ten niewiarygodnie sympatyczny rozpęd owych raptownie na przykład w jakiejś knajpie wynurzających się ludzi, którzy są tak opuszczeni i weseli, że chcą wszyscy wszyscy uczestniczyć w tym, i w czym rzeczywiście uczestniczą wszyscy, mianowicie w tej ponad wszystkie rafy procesu starzenia ocalonej młodości, w której w takich sytuacjach bądź co bądź potrząsając głową i pijana może ogrzać się przygnębiona dusza. Ale o co się pytam: jak do tego się dochodzi? Gdzie jest ona wyłącznie przy mnie, ta beztroska i perlistość? Bowiem przecież także umarłem, także przecież byłem umarły i ostatecznie powróciłem do życia. Lecz, myślę o sobie osobiście, teraz, podczas gdy siedzę nad tym sprawozdaniem, już cały czas, odkąd znowu tu jestem, w przeciwieństwie do tego powodzi mi się źle! Tylko co dzieje się ze mną, myślę trwając, i: co zamierza ze mną Bóg?
Jedyne, co wiem, to: jestem wezwany do zapisania wszystkiego. Czemu mi się tak powodzi, co wszystko w ten sposób przechodzi mi przez głowę, moje przeżycia, tutaj w mojej celi (jak dowcipnie!) I że kiedyś później musiałbym przedłożyć moje sprawozdanie, nie przeczuwając w jakim celu, hm. Ale jakkolwiek nie odczuwam tego jako mojego obowiązku, jak gdyby było to moją rekompensatą za umieszczenie i wyżywienie. W każdym razie ta „praca” w sobie i dla siebie mogłaby mi właściwie sprawić wiele zabawy — ha, mam wrodzoną skłonność do pisanego gadulstwa! — nie byłoby tedy to nie wypowiedzianym apelem do „duchowego” przeniknięcia w ten sposób mojej osoby, mojej sytuacji, całego „problemu mojej egzystencji”. Jednak dokładnie do tego tak dobrze jak w ogóle nic mi nie przychodzi do głowy! Lecz teraz muszę wysilać się porządnie — to powoli już przestaje być wesołe! Tak, moja misja jest już dla mnie bardzo dużym ciężarem.
Więc, gdzie się zatrzymałem? Ach tak — że obudziłem się, z piekielnego snu całościowego zatracenia, jak to się mówi. Ale to piekło jak powiedziano bynajmniej nie było piekielne. Dodając: wszystko było odrobinę smutne i melancholijne — tak zupełnie bez świata, tak bez pewnego ludzkiego rdzenia, który przynajmniej wytrzymywał pośród tych tak nieludzkich okoliczności. Jednak — albo jak zawsze dawało się to nazwać, co tu pozostawało — płynęło się na tej fali smutności, tak w gruncie rzeczy całkiem wolno na wierzchu, jeśli tak wolno mi się wyrazić. Nie, w tym piekle nie można właściwie Bóg wie mówić piekło, lecz o wiele stosowniej o moim położeniu teraz! Dzisiaj, gdy znowu mogę oglądać się i mówić: aha, to jest moje otoczenie, gdy mogę znowu dotykać i odczuwać to oblicze, te nogi, ten brzuch itakdalej: taktak, tym jestem więc, czyli dzisiaj, odzyskany dla ludzkości (jak wierzę, że o mnie się myśli), faktycznie obawiam się najpierw, że zamiast na ziemi przez przeoczenie znajdę się w piekle, smażę się rzeczywiście w żarze „grzesznego wymogu”, we własnym sosie, jak chciałbym rzec. Chociaż naturalnie to także znowu jest przesadzone, bowiem tu w żadnym razie nie może być mowy o porywczości z mojej strony w obchodzeniu się ze mną lub moimi bliźnimi. Wręcz przeciwnie, to wszystko zostawia mnie relatywnie chłodnym, wraz z tym mianowicie nic a nic nie potrafię zacząć, trwając zaczepiam się jedynie w okolicy i zdziwiony przyglądam się tylko temu ogólnemu pędowi. Co też to ze mną ma mieć wspólnego? Co jednakże zgadza się: cały czas pocę się jak szalony z niezrozumiałych powodów.
Miałem może żałować tego, że „brzemię życia” wziąłem znowu na moje tak nie całkiem bezsilne ramiona, myślę czasami, jak w obliczu mego stanu psychicznego nie zdziwi to żadnego człowieka. Co w ogóle mnie poruszyło, mianowicie moją nieco leniwą, lecz jednak powściągliwie w mojej teraźniejszości wprost tryumfalnie nadało nie obciążoną zerową egzystencję? Czy mogłem bowiem rzeczywiście wierzyć tak naiwnie, że powrót w „stare gówno” w międzyczasie może możliwie sprawić mi nawet niesamowitą zabawę? Nie, naturalnie nie jestem idiotą. Ale czego jeszcze nie wiem: Mam powiedzieć, że owa nuda albo że to piekło jest gorsze? Tam albo tam być: prawdopodobnie oba te miejsca są podobnie — — — bojaźliwe. W każdym razie być u Boga, to byłoby już coś innego.
Obudzić się i mówić „Ja”, to jest przecież całkiem łatwe, tu mogę każdego uspokoić. Wierzę: dla wszystkich, którzy są w nirwanie, pozostaje możliwość takiego zachowania się, by o każdej porze spróbować z sobą jeszcze raz. Tak, Bóg unosi się zawsze nad ciemnością, i możesz przez nią na wskroś spojrzeć ku Niemu, założywszy: rzeczywiście jesteś na dole. Wtedy także wyjrzałem i zobaczyłem Go naprawdę! Myślę, że można również w normalnym życiu ujrzeć Boga we wszystkim możliwym, w huczącej pianie kipieli morskiej na przykład na urlopie na francuskim wybrzeżu Atlantyku, albo wręcz przeciwnie w najdrobniejszym kwiatku polnym we własnym ogrodzie, albo rzecz jasna w kościele, w ojczyźnie, w miłości lub pięknie studentek w Angielskim Ogrodzie. Notak, to są po prostu tedy nędzne wizerunki bożków, i prawdopodobnie On musiałby się uśmiać, gdyby mu ktoś je kiedyś pokazał. Nie, rozgniewałby się, strasznie rozgniewałby się rzecz jasna. I zagniewany działa, i wtrąca tę sforę gromadnie do otchłani. Jednak to są wszystko całkiem fałszywe obrazy, to przecież jasne. Ale nie chcą i nie mogą od nich odstąpić, bowiem byłoby to tak, jakby ich roztrzaskane głowy podniosły się z całą niewinnością ich zamroczenia z samozawinionego odurzenia i zaćmienia i spojrzałyby do góry. Bowiem najpierw stara głowa musi być całkiemcałkiem martwa, potem pusta głowa może stawić się także ostatniemu pytaniu: co to jest, na czym można się utrzymać. Cokolwiek musiałoby być proste to, na czym można byłoby się utrzymać, to także przecież jest jasne, albo? Pewien sens można mieć wszędzie. Lecz jeden znam dzisiaj absolutnie pewnie: z kim Bóg coś zamierza, tego posyła przedtem do ciemności. A Bóg naturalnie zawsze zamierza coś niewyobrażalnie wielkiego.
Czyli pytanie o sens życia czatuje zawsze i wszędzie, nieprawdaż. Raz może się ono ukrywać przez długie lata, i właściwie może popaść w zapomnienie. Lecz nagle, pewnego dnia — pac: oto jest znowu. A kiedy jesteś w ciemności, kiedy wyskakuje, wówczas, tak wówczas i tylko wtedy naprawdę możesz widzieć Boga i mówić: teraz, gdy wiem dokładnie, dlaczego to faktycznie porusza się, mogę to znowu przecież zaatakować. I atakujesz znowu, jak atakowałem to znów. Ale w zaufaniu: mianowicie przypominam sobie dokładnie, że kiedyś widziałem Go wyraźnie przed sobą, ale zwyczajnie nie mogę już sobie przypomnieć, jak On wyglądał. Jak to jest możliwe? I znowu pytam się, czy to zatem dzieje się tylko ze mną. Bądź co bądź jestem „powtórnie narodzony”, jak mówi się w naszych kręgach, i bądź co bądź czasami wierzę, że coś czuję poza sobą, albo mam małe zjawisko świetlne, jednak kiedy się odwracam albo jeszcze raz chcę rozważyć ten „znak”… to jest jak zaczarowane. A Bóg już będzie wiedział, co uczyni. Jakaś dobra myśl, piękna wiara, która mnie następnie wciąż od nowa podnosi do szczęścia. Tak, teraz na przykład właściwie cieszę się już na następne grubiaństwa, które dla mnie są w pogotowiu. Dzisiaj z pewnością Bóg nie zostawi mnie już na łasce losu.
Może robię duży błąd, kiedy tutaj wygaduję wszystko tak dobrodusznie–szczerze, gdyż przecież wiem całkiem dokładnie, że jest to zabronione, że między niebem a ziemią są rzeczy, przez które przedstawiało się bezwzględne milczenie. Z drugiej strony: nie mogę przecież na to nic poradzić, czy da mi się zapisać moje myśli! Przecież to całkiem jednoznacznie należy do mojej terapii, zgadza się? Ta sprzeczność pewnego dnia uczyni mnie jeszcze szalonym. Z drugiej strony jest to może obojętne, jakie piekło jest właściwie moje, obojętne, czy obwiniam się, pogardzając tym zakazem albo serwując moje obrzydliwe Ja–niewypał (nie jestem szczęśliwy!), że tak powiem pisemnie na talerzu (jeden jedyny pakiet obciążający!). Z drugiej strony: może dokładnie to tu i tam między piekłami jest moim piekłem. Ale nie, ale nie — to wszystko przecież jest o wiele gorsze lub wspanialsze.
Moje Ja, moje piekło: tylko jak mam je opisać? Bowiem ono, tak dalece jak mogę orzekać, jest przecież całkiem inne niż wszystko, co dotąd rozumiano i opisywano pod tym pojęciem. Oh tak, istnieje pewna formalna historia miejsc i udręk piekielnych, w których możliwie że znajduje się dotychczasowy koniec moich. Przynajmniej wydaje mi się to w mojej śmiesznej głowie, ale wiem logicznie, że to najliczniejsze, które z niej wychodzi jest błotem, moja głowa głową błota (mianowicie jestem strasznie umiarkowany, tak umiarkowany, że już się wstydzę to dopisać). Więc mam naprawdę spróbować? Wolno mi? — No dobrze.
Aby od razu uprzedzić z góry: moje piekło jest dobrym piekłem. W przeciwieństwie do wszystkiego, co prawdopodobnie świat wyrzuci mi naprzeciw jako prawdziwe inferno, jest mianowicie olbrzymią falą odurzonej zgody na świat, afirmacją życia. Faktycznie jestem zabity doskonale pełnią piękna i wszędzie objawiającego się ludzkiego szczęścia. Wszystko jest tutaj tak sympatyczne! To jest to, co ledwo wytrzymuję i w biegu prawie mnie zabija — naturalnie zawsze tylko prawie. Na przykład ta historia o owych ludziach, którzy mają to uczucie bycia powtórnie całkiem młodym. Ale co jest fantastyczne: oni są przecież w tej samej chwili rzeczywiści! Albo chcą mieć pewną płeć, która jest optymalnym optimum, i mają je! Ja przeciwnie: oh Boże, zwyczajnie nie mogę, nie mogę tego stworzyć…
Jak znośne musiały być dawniejsze piekła, myślę sobie potem, co naturalnie jest całkiem żałosnym wynoszeniem się (jak gdyby najpierw musiał przyjść tak szalony chłopak jak ja, aby zakosztować piekła nad piekłami). Ale o czym jestem przekonany: Bóg nigdy nie ustanie czynić ludzi coraz lepszymi. Więc trzyma on też w pogotowiu coraz gorsze piekła, to jest przecież logiczne. W dobrym dawnym czasie, gdy Bóg był jeszcze trochę młodszy (a zatem bardziej umiarkowany a jego smak jeszcze nie tak doskonały), uczynił nam to jeszcze nie takie trudne, aby cierpieć z tego powodu. Ach, strasznie pięknie wyobrażam sobie tedy czyściec: słusznie byłoby się płonęło, miałoby się najgorsze boleści, ale nie mogłoby się umrzeć. Czyli uciekałoby się i uciekałoby i żałowałoby się i żałowało, jednak za każdą piekielną opoką syczałby ogień piekielny po dziurawej, z każdej piekielnej dziury wyskakiwałby na ciebie jeszcze diabelski szatan z jeszcze bardziej bestialskim szatańskim narzędziem w łapie. Wszędzie dokąd spojrzałoby się, widziałoby się już tylko ogień i szatanów, którzy zabijają i pożerają wszystkich wszystkich ludzi i wyprawiają z nimi najzłośliwsze żarty. I wszyscy ci zhańbieni i rozkapryszeni żałowaliby, jak samemu się żałuje, i dopóki żałowaliby, aż rzeczywiście staliby się dobrzy. Oh tak, te czasy więc już dawnodawnodawno i bezpowrotnie minęły, nieprawdaż. Myślę, że naturalnie jestem w zupełności szubrawą świnią, którą nie tylko uważam za piękną, lecz nawet dla mnie za wartą dążenia do celu. Ze względu na siebie jestem świnią. Zazdrościć ludziom, którzy wszyscy muszą znosić te najokropniejsze boleści, jest świństwem, wiem. Ale: oni czują przynajmniej coś, oni wiedzą, dlaczego im się źle powodzi, a przede wszystkim — bez wątpienia jest zupełnie jasne, jak w przyszłości mogą postępować właściwiej. Ci słudzy Boży (przecieżprzecież, szatan musi być policją Bożą, jestem siebie pewny!) Uciemiężonymi są najbiedniejsi i najbardziej godni litości. A jednak oni wiedzą, jak muszą postępować, wiedzą, co myślą i co muszą czuć. Oni są blisko Boga, to pewne (i to jest dokładnie to, o czym śnię, co uwodzi mnie w piekła mojej fantazji: wówczas wiedziałbym też, co jest moim powołaniem — ach.)
Rzecz jasna samotność, chłód i nicość byłyby cudownym piekłem, gdzie przecież sens męczeństwa leży dokładnie na dłoni. Jeśli się nie jest w owym piekle, jest się właśnie w tym, można by uwierzyć. Ale że także ta wprost narzucająca się alternatywa w każdym razie już przysłuchuje się spokojniejszej epoce — tego jestem kontrargumentem, ja zarumieniony ze wstydu nadcierpiętnik! Byłoby to takie łatwe: po wiecznym ogniu, wieczny lód, po niezliczonej armii szatanów próżnia próżni. Gdzie chciałoby się ujść, ale tam nie byłoby niczego, komuś chciałoby się powiedzieć kilka miłych, zachęcających słów, lecz tam nie byłoby niczego zachęcającego, całe jego serce chciałoby się poświęcić pewnej jeszcze tak błahej sprawie serca, lecz tam nie byłoby żadnych spraw. Oh jak cierpiałoby się, jak usychałoby się, łaknęłoby się, gadałoby się. I jak obrzydliwie i budząc wstręt wyglądałoby się i byłoby się rzeczywiście, i jak dopiero ze względu na samego siebie brzydziłoby się, nienawidziło samego siebie. Tak, samonienawiść, unicestwiająca samonienawiść — z nią musiałoby się żyć, chociaż trwając próbowałoby się zmienić i rzeczywiście stałoby się innym, jednak przy tym byłoby się jeszcze tylko coraz bardziej odrażającym i bardziej godnym nienawiści, samonienawiść coraz większa. Aż, pewnego dnia, może jednego dnia powróciłoby się jako możliwość, jako ślepa wiara, uśmierzająca iluzja, nagły, lecz ostateczny spokój, pozbawiające oddechu uspokojenie, jakby ta piekielna próżnia była w kimś samym, jakby ta próżnia była moją próżnią, ten chłód moim, ja i Bóg czymś jednym. Kiedy to sobie wyłącznie wyobrażam — gigantycznie, jakie byłyby widoki: z Bogiem jedno! Być w Bogu, już nie tylko blisko Niego (już to przecież zbyt wstrząsającym wyobrażeniem). Roję to sobie tak: żadna tęsknota nie miałaby już więcej wyzwolenia, ponieważ: sama stawałaby się wyzwoleniem. Więc tak niewiarygodnie syte i zadowolone jest to w moim urojeniu, ale przy tym nie tępe i ściągnięte, nie! To byłoby trwałe używanie powstawania zadowolenia, ustawicznie byłoby się zadowolonym nie pragnąc tego! Jako samozadowolony skruszony umysł (bowiem więcej o nim już nie pozostałoby wedle moich rozpoznań) wzlatywałoby się nad nieskończone spustoszenia nicości i w tej wiecznej podróży przypisywałoby się tej próżni wieczne piękna. To wyobrażam sobie wypowiedziane żartobliwie: bowiem w tego rodzaju otchłani muszą się przecież odgrywać upiornie (albo jak w jakimś filmie) wszystkie możliwości historii, które zaiste kogoś nic nie obchodzą. I to w każdym przypadku byłoby kolosalnie komiczne (wielki żart Olimpijczyka). No, w każdym razie z takimi perspektywami chętnie znienawidziłbym już samego całym sercem i zmieniłbym i chciałbym stać się lepszy a stawałbym się coraz gorszy i chciałbym się sam znienawidzić z coraz pełniejszym sercem. Czuć, jak skazany i samotny i nie do poprawienia jest człowiek, i powiedzieć to sobie — a później już nie drapać cię...
Teraz jednak już powtórnie przegadałem się! Ale mówię sobie zawsze: wszystko ma swój sens, swój dobry sens. (Zawsze mam to osobliwe uczucie, jak gdyby mi się ktoś przysłuchiwał! Ah — z tym mógłbym żyć; ale że „oni” klaszczą w dłonie z czystej radości z powodu cudzego nieszczęścia, kiedy popadam w gadulstwo… Teraz ostrzą z pewnością od razu noże, myślę sobie.) Na przykład udało mi się właśnie coś takiego jak „samopoznanie” (to jest przecież to, co chcielibyście mieć ode mnie?): przez to wyznaję, że próbowałem podle wślizgnąć się w to drugie i współcześniejsze piekło, ha! (teraz jest z wewnątrz) Ale jak już powiedziano tysiąc razy: ono już nie egzystuje! Bajki z minionych czasów! Wyśnione koszmary! Zamiast tego obudzony i: to nowe piekło, moje! Tak, tylko jak mam je opisać (na to niejednemu brakuje jeszcze słów. To jest to, co oni sobie życzą ode mnie: słów? Świeżego menetekel? Aktualnej apokalipsy?)
Moje dobredobre piekło: to jest problem. Otwiera się oczy, i świat jest w porządku, więc co się powinno? Więc tak: otwieram oczy i mojemu spojrzeniu pozwalam spacerować przez świat (pięknie powiedziane; lecz jest dowcip: oni mi przecież wstawili telewizor, kablówkę & zdalne obsługiwanie z łóżka!) I co widzę, jest prawie niezrównanie wielkiego formatu: tu jest przecież wszystko, co życie czyni warte życia, tu nie ma żadnego problemu, który ode mnie można by uwolnić, tu nie ma cierpienia, którego chciałoby się pragnąć, zniosłoby się je i wymazało. Dodane: wiele wojen, wiele krwi, wiele złego i głupiego etc. i tragicznego etc., ale jak było to podobnie z aforyzmem o świetle i jego nieuniknionym cieniu? Z jednej strony naturalnie te bestialstwa, te niesprawiedliwości, te upadki i niedbałe głupstwa, z powodu których nie wyrosło żadne ziele, nieprawdaż, ale z drugiej strony te człowieczeństwa, te piękności, te ocalenia i poprawy. Tu do pogodzenia nikczemność, lecz biegnąc tam przybierające dobro i coś praktycznego i wygodnego. Oh, chcę się wystrzegać przed pogłębianiem tutaj moich politycznych poglądów, ale że świat nie jest rajem i nie może być nie jest problemem. Nie, niestety tylko taki krwawy może być najlepszy z wszystkich możliwych światów, w ogóle nie jest moim problemem, który wkatapultowałem i odkatapultowałem sobie w ten w swej bajeczności i tak zresztą żądający ode mnie za wiele świat. Ale dla mnie ta bajka mimo to i z całkiem innego powodu jest piekłem: ten cudowny, możliwie najlepszy i wciąż jeszcze lepszy stający się świat beze mnie jest już tak cudowny, że wcale nie wiem, czym taki ktoś jak ja powinien w ogóle być jeszcze wówczas na tym świecie. Przekląłem to gówniane uczucie, że można bardzo dobrze zrezygnować także ze mnie. Po prostu nie mogę sobie wyobrazić, co w takim świecie powinno być za miejsce dla kogoś takiego jak ja. Tu nie ma miejsca dla mnie: to jest moje piekło. Siedzę zupełnie zafascynowany i zbity z tropu jak na widowni światowego teatru (niech mi się wybaczy teraz mój spontaniczny patos) i chętnie współgrałbym: lecz nagle zauważam, że poza mną nikt nie doszedł do przedstawienia, i po prostu staram się nie zostawić tej trupy jako jego całej publiczności tak haniebnie na łasce losu. Świat jest superpiękny, tylko ktoś taki jak ja, taki ktoś niestety musi pozostać na zewnątrz.
To jest więc tak: ktoś taki jak ja zasiada wówczas nad takimi przygotowaniami przechowywania i pisze „Sprawozdanie”, nie wiedząc dla kogo, o czym, po co. Ktoś taki jak ja: co to jest zatem w ogóle za ktoś? Tedy, mamy już drugi problem: stąd mógłbym przynajmniej wyciągnąć już na światło prawdy parę drobnostek o sobie z pewnego mianowicie bardzo daleko sięgającego, ale jednak nie zupełnego zaćmienia mojej zdolności wspominania. Tylko: z tym materiałem, który tu wychodzi na jaw, nie mogę zacząć tego najmniejszego! (Pewna metafora: części łamigłówki z jakiegoś innego obrazu, piękne miejsce!) Przykład: czasem zdaje mi się wiedzieć, że jestem zupełnie określonym dziennikarzem i mam zamówienie na reportaż. Lecz jest pytanie: jakie zamówienie, co za temat, jaka agencja? Przede wszystkim jednak nie mogę sobie wówczas odpowiedzieć na jedną sprawę: jaką „tendencję” właściwie reprezentuję? Jestem lewicowym czy prawicowym dziennikarzem? Bowiem mam jeszcze coś takiego jak „etos dziennikarski”? Ale prawdopodobnie i tak od dawna jest to jedno i to samo. Skonfrontowane z tymi bajkami takie banalności z pewnością nie grają roli. Lecz wówczas logicznie zawsze też mówię sobie, że tak całkiem bez jakichkolwiek „pozycji” jednak z trudem chyba mogę być jakimś dziennikarzem. I tak idzie mi z wszystkim, co przypuszczalnie przychodzi mi do głowy. Nawet nie potrafię powiedzieć z pewnością, kim jestem — aby być dokładnym: boję się cokolwiek utrzymywać, czym jestem, ponieważ o każdej porze mógłbym się fałszywie określić jako niebezpieczny. W ten sposób od dawna nie mam już o sobie żadnego wyobrażenia. Choćby mi ktoś został przysłany, kto podawałby się za moją matkę, niechybnie już stałby się także moją matką. Jednak moja matka nie jest mi przysyłana! I tak dręczy mnie stale ten nie rozwiązywalny sens problemu: na czym mam się tylko oprzeć, aby odnaleźć się tutaj w raju. Tak, Bóg sprawia mi to Bóg wie nie łatwo. Nie pozostawił mi właściwie o wiele więcej oprócz pewnego „Ja” jak puste miejsce — z zupełnie nieposkromionym i bezsilnym wymogiem pozostawienia siebie do wypełnienia. I tak wydaje mi się moja nad wyraz torturująca mnie tortura jak ta Świętego Antoniego, tylko odwrotnie: zamiast musieć i ledwo będąc w stanie chronić mnie jak on przed atakującymi pokusami grzesznego świata, wydaje się, jak gdyby wręcz przeciwnie było moim obowiązkiem zażywanie pięknych świętych grzechów. Ale tego nie potrafię! I w ogóle nie mogę sobie pomyśleć, dlaczego ma to być dobre. Do czego to zmierza, jaki sens ma moja udręka? Nie mam żadnego przeczucia, i tylko moje zaufanie do Niego pozwala mi cierpieć dalej w pełni nadziei. To się już stanie z Jego pomocą.
Jak kiedyś, oh Boże, umarłeś za nas wszystkich, tak nieco później umarłem następnie za Ciebie — i upodobałeś sobie uczynić ze mnie totalne zero! Teraz proszę, drogi Boże, tchnij we mnie znowu Twój oddech (modlę się teraz, czemu wolno było już teraz rzucić się w oczy. Ale znowu jestem przy tym tak zuchwały, o wiele za zuchwały i nieskromny, wiem. Wstydzę się też bardzo i pojmuję, że moje piekło bezwarunkowo musi trwać jeszcze pewną chwilę). Męcz mnie dalej, szybciej, bardziej, z tego coś ze mnie będzie, z czym coś możesz zacząć. Bowiem być martwym nie jest wprawdzie źle, Ty wiesz. Ale Ty wiesz także, jak chętnie należałbym do Twojej wielkiej i potężnej trzody, i że żadna inna władza na ziemi nigdy nie może mnie już odwieść od tego wyniosłego pragnienia. Zgadzasz się, byłeś tak łaskawy zrodzić mnie na nowo, także i to idzie już tylko na Twoje konto. I prawdopodobnie jest to słuszne i sprawiedliwe, że te jak i możliwe każde narodziny są narodzinami do piekła. Jednak to przecież nie może być Twoją wolą potępiać mnie na zawsze w to najgorsze ze wszystkich uczuć, na bycie martwym przy żywym ciele. Musisz trzymać dla mnie jak też i dla każdego w pogotowiu pewną drogę do Ciebie, dobrą drogę. Bowiem Ty jesteś Dobrym Bogiem, nieprawdaż, jestem pewny. Oh, przecież w rzeczywistości cierpię nie szczególnie. Nie mam ani boleści, ani nie jestem samotny. Jak mógłbym — w środku tego huczącego życia, dopomógłbym do takiego luksusu. Jednak czułbym się już o wiele żywiej, gdyby wolno mi było przynajmniej w telewizji być jednym z Twoich umarłych. Tak, drogi Boże, pozwól mi jednak umrzeć za Ciebie, to wyobrażam już sobie dosyć pięknie dla mnie. Raczej martwy na jednym z Twoich pól bitewnych i żywy w mieszkaniach ludzi, niż że tak powiem w ogóle nie tu. Ach, Wszechpotężny, proszę pomóż mi jednak i uczyń to! Uczyń cokolwiek — nudzę się poza tym jeszcze o słabym rozumie… jednak raczej także wcale nie rozum już i do tego cokolwiek potrzebuję, w jakiejś Twojej znaczącej sprawie.
Oceniam to jest to: właściwie prawie nie jestem nawet obecny — właśnie o tyle, aby cierpieć wśród mojej obecności. Ale nie, ale nie: to nie jest przecież złe, lecz szalone, po prostu szalone. To jest, w co całkiem pewnie wierzę. Bóg zamierza to nie do wyobrażenia najmożliwsze. Najstraszniejsze piekło jest najbardziej błogosławionym błogosławieństwem: tylko tam samopoświęcenie jest szczere, zmysłowe poszukiwanie rozpacza uczciwie, nagroda nie do pomyślenia. Tu siedzę i piszę i nie mogę inaczej jak dziękować Mu i kochać Go w mojej przeogromnej winie i powinności. Tak, jestem wymazany, starty, usunięty — ale nie dla niego! Dla Boga istnieję jak nikt drugi. Tylko dla niego istnieję — już teraz całe bycie — aah! (tak musi mianowicie być to widziane przy całym wstydzie i skromności z zupełną manią wielkości, tak, teraz zauważam to już, że On zaczyna mnie już pocieszać…) Piekło zawsze musi być przewracane, błogosławieństwo Boże zawsze jest rewolucją. W piekle można się tylko potwierdzać, jeśli to piekło jest piekłem rzeczywistym, Jego błogosławieństwo dotyczy tylko totalnego unicestwienia. Naturalnie trzeba służyć swojemu Bogu, lecz niewolnik nie określa swego przeznaczenia. Bóg musi zabijać. On zabija i On nienawidzi samobójstwa. Jeśli zdycha się, kiedy On uderza, to jest Jego sprawą. Ty nie powinieneś knocić Panu do tego rękodzieła, bo spójrz: On, i tylko On, może i urządzi Cię tak, jak Mu się to spodoba. W przeciwnym razie i tak przecież jesteś niczym. Ale jeśli On cię urządził, jeśli należysz do jego ludu, wówczas otworzysz usta, i Bóg wyjdzie z ciebie, wówczas twój umysł będzie myślał, i myśli będą Boże, wtedy twoje serce będzie kochało, i miłość będzie niewzruszona i w następnej chwili pustą nicością, jeśli mu to odpowiada, wówczas dowiesz się dokładnie i pomyślisz i poczujesz, kim jesteś, co powinieneś uczynisz i po co. Więc, drogi Boże, proszę uderz i udręcz mnie! Powal, niech Ci wpadną do głowy najpospolitsze nikczemności. Zmuś mnie, jeśli to musi być, żebym się poczuł i zachowywał zupełnie młodo, zmuś mnie niech się spełni szczęśliwe uderzenie, pozwól mi rzec: jestem jurny, taki jurny, już ponownie jestem jurny, pozwól mi zginąć w moim szczęściu…
Wierzę, wiem teraz, czym jestem: Jestem prorokiem. Jestem tubą Boga! (oh jak przykre…)

Norbert Niemann. Ur. w 1961 r. w Bawarii. Autor i muzykolog, instrumentalista i śpiewak w zespole „Złodzieje Nocy” — Diebe der Nacht. Wydał m. in. powieści pt. Schule der Gewalt (2001), Die Einzigen (2014). Pierwodruk Soku ukazał się w 39 nrze pisma „Łabuź” (Łobez 2001), wydawanym przez Leona Zdanowicza.

Z niemieckiego przełożył Andrzej Pańta
 
 
 
 
 
 
 
 
 
5
5 (2)

Więcej notek tego samego Autora:

=>>