Szczypta krwi czyli mistrzowie w natarciu

 |  Written by coryllus  |  0

Nie ma to jak poczytać sobie stare numery „Wysokich obcasów”. Człowiek od razu zaczyna wierzyć, że może jednak ten Orliński to jest postać autentyczna, prawdziwa i nie kłamie....? Naprawdę tak mnie wczoraj naszło, bo dostałem do rąk numer tegoż periodyku sprzed roku. W środku zaś znalazłem piękną opowieść o romansie Konstantego Jeleńskiego i malarki Leonor Fini. To jest taka opowieść, jaką możecie sobie bez trudu skojarzyć z GW i tymi „Wysokimi obcasami”. Oto 30 letni gej poznaje 45 letnią malarkę i zakochują się w sobie bez pamięci, żeby było jeszcze sympatyczniej dokooptowują do swojego związku dodatkowego malarza, który przesypia się z obydwojgiem. No po prostu zieeeew, jak w słynnym dowcipie o Hłasce i Andrzejewskim. Przychodzi ten drugi do tego pierwszego, żeby go wypytać jak było na orgii, na którą Hłasko wybierał się poprzedniego wieczora. Na co pan Marek: wszyscy biegali na czworakach i gryźli się po tyłkach, nudy....

No więc tu mielibyśmy to samo, gdyby w grę nie wchodziła polityka. Ja zostawiam na boku deficyty starzejącej się malarki, która twierdzi, że uwiodła dwóch pedałów. To są rzeczy o wiele mniej skomplikowane niż się zdaje i pozostaje jedynie ustalić jakiej wysokości czynsz płacili obaj panowie słynnej Leonor Fini za możliwość pomieszkiwania w tym dziwnym trójkątnym domu. Autorka tego tekstu, nie bez satysfakcji oznajmia nam, że Konstanty, czyli – tak na niego wołano – Kot Jeleński, latał codziennie na dworzec, by tam dmuchnąć w kiblu jakiegoś ephebosa. I tak to trwało, póki jeden nie umarł na raka prostaty, a drugi nie wiadomo na co, ponoć na HIV. Ten drugi to Jeleński właśnie. Po tekście od razu widać, że autorka jest prawdziwą mistrzynią, która nie chodzi na żadne kompromisty i nie cofa się przed niczym. Pisze na przykład, że Jeleński miał w swoich żyłach szczyptę krwi włoskiej, był bowiem naturalnym synem hrabiego Sforza. Jak przeczytałem o tej szczypcie krwi to aż zakasłałem. Szczypta krwi...no, żesz...gorsi są chyba tylko autorzy piszący u Karnowskich.

No więc umarł sobie Konstanty Jeleński ponieważ w swojej krwi miał podobno szczyptę HIV, niewiele doprawdy, w sam raz tyle, żeby go ta szczypta wyprawiła na tamten świat. Pozostaje jeszcze tylko – nam pozostaje – jakoś określić wobec powyższych rewelacji – swój stosunek do świętości narodowych takich jak „Kultura” i Jerzy Giedroyć. Ponieważ wiele tu ostatnio mówimy i piszemy o obsadzaniu irlandzkich gejów na ważnych stanowiskach w różnych brytyjskich przedsięwzięciach handlowo-politycznych, warto może zastanowić się, czy z Polakami nie było podobnie, czy ci biedni ludzie, poprzez stałą groźbę kompromitacji musieli pisać i mówić to akurat co mówili, a nie coś innego. Demonstrując przy tym rzecz jasna tę niezrównaną swobodę intelektualną, odwagę i szyk. Może się mylę i przemawia przeze mnie przyrodzony mi prowincjonalizm, może wszyscy wiedzieli, że Giedroyć to pedał i nie robili z tego afery, bo i o co się tu szarpać. W PRL-u nikt się tym za bardzo nie interesował, bo niby jak i po co? Władze jedynie, a te nie mogły Giedroycia skompromitować, bo przed kim? Przed takimi jak ja? Żarty.

W tekście o szczypcie krwi, Jeleński nazywany jest wybitnym eseistą. Tak się składa, że ja mam na składzie tom esejów Jeleńskiego poświęcony Gombrowiczowi. Takiej nędzy nie reprezentuje nawet Orliński. Jedyne co ma tam jakąś wartość to wstęp, gdzie Jeleński pisze o swoim życiu w majątku babki, reszta to jest przerażająca bieda, w dodatku fikcyjna. I doprawdy szkoda się dalej tym zajmować.

W tym samym numerze, gdzie znalazłem szczyptę są dwa wywiady, jeden z Pawłem Huelle, a drugi z Raczkowskim. Niestety nie da się streścić wywiadu z Huelle, bo to nudziarz gorszy od Szczygła, w dodatku pan wywiadowca pyta go o kobiece orgazmy. I ja, złośliwie trochę, myślę sobie, że nie ma to tak porozmawiać z dwustu-kilowym, galaretowanym grubasem, porośniętym gęstą, czarną szczeciną o kobiecych orgazmach. Ja bym się nie odważył, ale ten pan z GW idzie na całość. Huelle się wycofuje z tych orgazmów, co sprawia, że znajdujemy go sympatycznym, a nie głupim, ale potem zaczyna opowiadać o swoich fascynacjach literackich i to już jest koniec.

Ciekawiej sprawy się mają w przypadku Raczkowskiego, jak już ustaliliśmy Raczkowski doskonale wie kim jest i jakie zadanie przyszło mu wypełniać, no wypełnia je całym sobą. On się nie cofa przed orgazmami, on się nawet nie cofa przez masturbacją, ani przed ucieczkami z domu, czy zdradami małżeńskimi matki. Raczkowski nie cofa się przed niczym. Ponieważ wiemy, że jest to pan inteligentny i podły jednocześnie, łatwo zauważamy cel tych jego dywagacji, które obracają się wokół wychowania katolickiego, jakiemu rzekomo poddawała go babcia i tego drugiego wychowania, które właściwie wychowaniem nie było, a jedynie terrorem, a którym zajmowali się jego rodzice. Kiedy na przykład Mareczek gdzieś zaginął, gdzieś przepadł na parę godzin matka od razu wzywała milicję. Naprawdę, tam nam mówi Raczkowski, a kiedy już ją wezwała to milicja jeździła po mieście do chwili, aż się Mareczek odnalazł. Później oznajmia nam równie lekko Marek Raczkowski, że podwórko, na którym bawił się z kolegami otaczały trzy bloki: wojskowy, dziennikarski i nijaki. Ten nijaki to właśnie blok, w którym Raczkowski mieszkał z rodziną. I tak dalej, i tak dalej....Jest oczywiście Raczkowski na tyle przytomny i bystry, by w co drugim zdaniu podkreślać, że opresja dziecięca to był ten Kościół, co to babcia go do niego ciągała. On kochał babcię i tam chodził, ale miał z tym problem. Rodzice zaś nie byli opresyjni, oni byli tylko oryginalni, matka miała przyjaciół, różnych panów, którzy pojawiali się w domu kiedy ojciec wyjeżdżał fotografować różne obiekty na terenie kraju, z których to fotografii Krajowa Agencja Wydawnicza robiła potem pocztówki dystrybuowane w całym kraju.

W obydwu tych wywiadach najistotniejsze wydaje mi się to, że one są utrzymane na poziomie gawędy o dupie Maryny, bo tak jest spozycjonowany target. Ich bohaterowie zaś, ludzie pochodzący z kast uprzywilejowanych, związanych z aparatem terroru, próbują nas przekonać, że ich życie było tak samo popieprzone jak nasze. No więc moje nie było. Mnie milicja po mieście nie szukała, a moi koledzy mieszkający na osiedlach wojskowych mieli wkoło siebie bloki wojskowe, a nie dziennikarskie i nijakie.

Najlepsza jest jednak w tym numerze „Wysokich obcasów” rozprawa z dekalogiem. Tak właśnie, z dekalogiem. Mamo oto na kilku stronach zdjęcia ludzi, którzy albo są uznawani za mędrców albo za ludzi sukcesu, ewentualnie za dziwaków z poczuciem humoru. No i lecimy: Zielińska Katarzyna, nazywa siebie dziewczyną z małego miasteczka, która dzięki talentowi i pracy zrobiła karierę. Ludzie zaś na forach internetowych szydzą, że nie dzięki talentowi, ale przez łóżko, albo za łapówki. I cóż ja tu mogę rzec? Ze mnie też szydzą pani Kasiu, choć kariery nie zrobiłem. No, ale pani Zielińska proponuje by XI przykazanie, bo taka jest formuła tych wypowiedzi – zaproponuj XI przykazanie – brzmiało – nie zazdrość.

Zielińska to jednak małe miki, najlepszy jest Mikołejko. Ja nie wiem, że wśród tych profesorów sami durnie się znajdują, skąd oni ich biorą? Z jakichś nijakich bloków musi, bo innego wytłumaczenia nie ma. Pisz nam Mikołejko profesor, że chłopi niemieccy co to ich Engels w „Wojnie chłopskiej” opisuje szli na panów z hasłami ewangelicznymi na sztandarach. Szli tak, bo niczego innego nie znali i my dziś także mamy takie hasła na sztandarach, świadczące o naszym intelektualnym ubóstwie, brzmią one: tylko pod krzyżem, tylko pod tym znakiem Polska jest Polską, a Polak Polakiem. Tako rzecze Mikołejko i za nic nie przyjdzie mu do profesorskiego łba, żeby wyjaśnić kto tym niemieckich chłopom na sztandarach wypisał hasła ewangeliczne? Wszak źli panowie dbali o to, by chłop był biednym, pijanym analfabetą. I on w rozpaczy, wyzwalając się z tej pańskiej opresji bunty wszczynał i coś tam na sztandarach pisał? No, ale jak miał pisać, kiedy nie umiał? Ktoś mu pisał, a właściwie nie pisał tylko haftował, bo przecież nie chodzili ci chłopscy buntownicy do boju ze szmatą na kiju, gdzie coś flamastrem namazane było, tylko z porządnymi sztandarami. To znaczy, że gdzieś był warsztat, w którym te sztandary przygotowano, gdzieś był piśmienny człowiek, który je zaprojektował i ich cel określił. O tym wszystkim Mikołejko nie opowiada, bo po co, on wierzy w Engelsa, jest bowiem człowiekiem lewicy. Cóż to znaczy w praktyce? To znaczy, że jest swoistą hybrydą, jest cwanym oszustem i dętym frajerem jednocześnie. To jest bowiem moim zdaniem najpełniejsza i najbardziej precyzyjna definicja człowieka lewicy. Mikołejko proponuje by XI przykazanie brzmiało: nie będziesz brał oczywistości za prawdę. I sami powiedzcie czy ja nie mam racji z tą definicją?

Dalej idzie jakaś Kwiatkowska, która mówi, że trzeba być dobrym bez dekalogu, a na koniec wariatka, co ma 70 lat i prowadzi dyskoteki, a wcześniej pracowała w domu poprawczym dla mężczyzn. Czyli jasne jest, że ma resortową emeryturę. Pani owa domaga się po prostu tolerancji. Jak wszyscy mieszkańcy „nijakich” bloków. Im słowo tolerancja z ust nie schodzi. I nie mam już doprawdy chęci opisywać brodatego świra w okularach, który chodzi w spódnicach butach na wysokim obcasie, bo widzi mężczyźni są prześladowani i chce być kobietą. To jest już doprawdy zbyt trywialne. Na tym więc kończę...do jutra...

 

Na naszej stronie www.coryllus.pl pojawił się już regulamin konkursu na komiks według „Baśni jak niedźwiedź”. No więc jest tak, mamy trzy kategorie: bitwy, kresy, święci. Do każdej kategorii przyporządkowane jest jedno opowiadanie i można sobie wybrać co się chce rysować. Czy bitwę pod Żyrzynem według opowiadania „Żyrzyn 1863”, czy historię księcia Romana Sanguszki według opowiadania „Baśń kresowa”, czy może historię św. Ignacego de Loyola według opowiadania „Trzydniowa spowiedź kochanka królowej”. Nagrody są niekiepskie, w każdej kategorii po trzy. Za pierwszą 5 tysięcy minus podatek, który w takich razach koniecznie trzeba odprowadzić, za drugą 3 tysiące minus tenże podatek, a za trzecią 2 tysiące minus wspomniany podatek. Myślę, że warto się pokusić, tym bardziej, że z autorami najlepszych prac chciałbym potem podpisać umowy na stworzenie całych albumów, według mojego scenariusza. Aha, jeszcze jedno: na konkurs nie rysujemy całej historii, ale jedynie od 4 do 6 plansz formatu A 4 w pionie. Szczegóły są już na stronie www.coryllus.pl w specjalnej zakładce „Konkurs”. Prace będzie można nadsyłać do 20 maja, a ogłoszenie wyników nastąpi 20 czerwca.

Ponieważ intensywnie zbieramy pieniądze na nagrody, które są dość poważne, umieściłem w sklepie kilka nowych tytułów, są to albumy z archiwalnymi zdjęciami, dość szczególne o tematyce raczej mało spopularyzowanej. Opisy znajdziecie przy zdjęciach okładek. Zysk z ich sprzedaży przeznaczamy w całości na nagrody konkursowe.


 

Na stronie www.coryllus.pl mamy nowe obrazy Agnieszki Słodkowskiej, ze słynnej już serii „japończyków” mamy też cztery portrety bohaterów naszego komiksu o bitwie pod Mohaczem. Można tam także kupić poradnik „100 smakołyków dla alergików” autorstwa Patrycji Wnorowskiej, żony naszego kolegi Juliusza. No i oczywiście inne książki i kwartalniki. Jeśli zaś ktoś nie lubi kupować przez internet może wybrać się do sklepu FOTO MAG przy stacji metra Stokłosy, do księgarni Tarabuk przy Browarnej 6 w Warszawie, albo do księgarni wojskowej w Łodzi przy Tuwima 33, lub do księgarni „Latarnik” w Częstochowie przy Łódzkiej 8. Nasze książki można także kupić w księgarni „Przy Agorze” mieszczącej się przy ulicy o tej samej nazwie pod numerem 11a. No i jeszcze jedna księgarnia ma nasze książki. Księgarnia Radia Wnet, która mieści się na parterze budynku, przy ulicy Koszykowej 8. 

4
4 (3)

Więcej notek tego samego Autora:

=>>