Zamach wedle Horsta Bienka

 |  Written by Andrzej Pańta  |  0
Horst Bienek
 
Zamach
 
Wdychałam dżdżyste powietrze, chłodne i czarne powietrze dżdżu. Czułam zapach butwiejącego lata, czułam, jak zwolna rozciąga się w ustach i pozostawia na języku smaczek goryczy. Dopiero potem odkryłam, że lekka zawiesina dżdżu skropiła mi twarz. Przycisnęłam się jeszcze ciaśniej do bramy domu, prawie że stapiałam się z ciemnym murem. Ulica przede mną była pusta; od czasu do czasu przejeżdżał jakiś samochód po mokrym bruku, żarzący się czerwonawo, szeleszczący owad. Z trudem go zauważyłam. Niekiedy po drugiej stronie jakiś przechodzień przemknął po trotuarze. Samotna akacja poświęcała wiatrowi swe pierwsze liście. Odkąd przystanęłam tutaj w bramie, wydawało mi się, że minęło więcej niż trzydzieści minut, obok mnie przewinęło się czterech przechodniów: trzech mężczyzn, przed chwilą zaś — kobieta. Przechodzący mężczyźni mieli głowy wciśnięte w ramiona, czapki opuszczone na twarze tak, że w ogóle nie zauważyli mej obecności. Kobieta jednak była całkiem inna. Już jej ubiór zdradzał, że nie należała do tej okolicy, gdzie mieszkali średni i wyżsi urzędnicy zarządu kolei i rządu. Przynależała raczej do wschodnich dzielnic miasta: tam na tuziny można było widywać podobne do niej — kobieta w buciorach i waciaku, włosy gładkie i strzyżone nieregularnie, zwisające aż do ramion; szła bez kapelusza, co tutaj uchodziło za znak niższego statusu społecznego.
Sprawiała mi ból. Pewnie polecono ją tutaj na służbę do jakiegoś wyższego urzędnika państwowego. Powłócząc nogami, stawiała jedną przed drugą, rozglądała się na prawo i na lewo, jej twarz była szczuplutka i, jak dalece udało mi się to poznać, o zadowolonym spojrzeniu. Zaskoczyła mnie. Chętnie bym z nią porozmawiała; już pochylałam się do przodu, aby wyjść z bramy, gdy przyszło mi do głowy, że tym samym mogłabym narazić całe moje przedsięwzięcie. Czułam, jak podnosi się we mnie świadomość mego przyszłego działania: było mi tedy tak, jakby ta kobieta przychodziła tu po to, aby pogratulować mi tego uczynku, jaki najpierw musiał zostać przecież dopiero wykonany. Uśmiechnęłam się lekko. Także potem w jej przypadku nic się nie zmieni. Ta kobieta nigdy by mnie nie zrozumiała, także wówczas, gdyby miała żyć tutaj jak owi urzędnicy państwowi, nigdy więc mnie nie zrozumie.
Jeszcze głębiej przywarłam z powrotem do ściany, gdyż w tym momencie przechodziła obok mnie całkiem blisko. Spojrzała w tę stronę: widziałam zupełnie wyraźnie, jak zaskoczenie i obawa wymieszały się na jej twarzy. Opuściłam głowę, przy czym moje spojrzenie padło na dół, na jej ociągającą się nogę; utykając ciężko (zauważyłam, że but był już łatany wiele razy), pospiesznie powlokła się następnie dalej. Jej pogarda dla mnie musiała być ogromna — nie odwróciła się już ani razu. Być może uważała mnie za taką, która oczekuje płatnego kochanka. Nie może mnie zrozumieć, pomyślałam; z ulgą wyczułam rewolwer w futrzanym zarękawniku. Dla niej było to jedynie zaskoczeniem: czemu jakaś kobieta stoi o tak późnej porze, w tak opustoszałej okolicy, w ciemnej bramie domu, aby się… aby się schronić przed deszczem. Wiatr przygnał w moją stronę kilka kropelek, musnęły mnie rozkosznie po twarzy. Ten czyn wszystko zmieni! Być może pewnego dnia ta kobieta przeczyta w gazetach, co uczyniłam. Być może wtedy mnie zrozumie.
W ostatnich minutach zrobiło się cicho. Tylko jakiś zaniedbany pies całkiem powoli przetruchtał obok mnie: znikł w ciemnościach między drzewami.
Musiałby wnet przyjść, pomyślałam; zapatrzyłam się tedy ponownie w dom stojący samotnie ukosem po przeciwnej stronie; jego fasada w tle czarno połyskujących akacji wyraźnie odróżniała się od nocnego nieba. Była to fasada starego domu z drewna z początku dziewiętnastego wieku z ostro wznoszącą się ścianą szczytową, na której zwieńczeniu można było domniemywać wyciosanych z drewna zwierzątek. W deszczowej ciemności wyglądały jak fantastyczne istoty z bajki. Okiennice były pozamykane na obu piętrach, jednak z górnych okien przenikała wciąż żółtawa poświata.
Wnet musiałby przyjść, pomyślałam. Wyciągnęłam lewą dłoń z futrzanego zarękawnika i spojrzałem na zegarek. Za dziesięć minut jedenasta. Prawą rękę ciągle jeszcze trzymałam mocno ukrytą w zarękawniku. Spokojnie i pewnie palce obejmowały chłód metalu. Musiałby wnet przyjść! Ta myśl narzucała mi się niecierpliwie tak, jak gdybym była nią w stanie oczarować przyszłe wydarzenia. Jakże długo czekałam na tę chwilę! Ile czasu i przygotowań poświęciłam, aby odkryć, że dzisiaj wieczorem będzie w tym domu, w domu generała F., który wciąż był sławny i szanowany za zasługi z okresu wojny domowej. Generał — czego nikt sobie w kraju nie uświadamiał — żył przy tym w owym drewnianym domu na swego rodzaju wygnaniu. Do dyspozycji użyczono mu jeszcze ogromny park, do którego wiodły także pomieszczenia mieszkalne, jednak wszystko było otoczone wysokim parkanem z desek i strzeżone przez milicję, do środka nie był wpuszczany ani jeden gość. W przypadku podjęcia kontaktów ze światem zewnętrznym, grożono generałowi wygnaniem w klimatycznie mniej korzystne rubieża wschodnie. Teraz generał leżał na łożu śmierci, wyraził życzenie zobaczenia jeszcze raz tego, z którym przez wiele miesięcy kierował ofensywą na południe w czasie wojny domowej. Tedy ten, który już od miesięcy, nawet od lat nie pokazywał się już w miejscach publicznych, obiecał przyjść. Musiało chodzić chyba o jakieś ważne rzeczy, skoro tak szybko zdecydował się na wyprawę do swego byłego przyjaciela, dzisiaj zaś wroga.
O tym wszystkim powiadomił mnie przyjaciel światopoglądowy zatrudniony w jednym z ministerstw. To była dla mnie okazja, na jaką czyhałam od lat. Nienawidziłam go. Zapragnęłam go zatem zabić. Teraz już nie pamiętam, jak pojawiła się we mnie ta myśl. Nie dawała mi wszakże spokoju, odkąd tylko raz wyłoniła się w mym mózgu. Być może było to także dziedzictwo mego ojca, który z powodu intryg politycznych wiele razy siedział w więzieniu; uczestniczył też w zamordowaniu wielkiego księcia 5 kwietnia 189… Udało mu się wówczas zbiec, powrócił zaś po rewolucji. Potem szybko zamknęli go znowu i nigdy nie dowiedzieliśmy się przyczyny. Dopiero długo po jego śmierci powiadomiono nas, że w więzieniu w G. był tak strasznie torturowany, że zmarł w wyniku odniesionych obrażeń. Sądzę, iż wtedy naszła mnie ta myśl, żeby zamordować tego, który ponownie wprowadził terror. Wszystko, co nastąpiło potem, następowało pod takim przymusem wewnętrznym: przesiedlenie do stolicy, kontakty z „Czarnym Psem”, czyhanie na okazję, czatowanie na tę okazję! Teraz przyszła zupełnie niespodziewanie. Dowiedziałam się o tym dopiero w trakcie przerwy obiadowej.  P. zadzwonił do mnie i wezwał mnie do hali dworcowej K, gdzie mi wszystko opowiedział. Po przerwie obiadowej nie udałam się już do drukarni, gdzie pracowałam jako sekretarka, lecz od razu na moją kwaterę. Wyjęłam rewolwer, który od tygodni umieszczałam we wciąż nowych kryjówkach; od tej chwili przeto wciąż gnało mnie po ulicach, zwłaszcza w okolicy, gdzie mieszkał stary generał F.
Następnie około dziesiątej trzy samochody w szaleńczej jeździe wjechały na tę ulicę i zatrzymały się wprost przed wejściem starego domu z drewna. Zauważyłam to za późno. Samochody natychmiast odjechały. Później na jednym spacerze odkryłam, że nerwowość i zniecierpliwienie rozciągają się dalej niż przypuszczałam, gdyż parę ulic dalej zaparkowały z wyłączonymi światłami, przypuszczalnie by nie budzić jakiejś sensacji. To nastąpi wtedy, gdy powrócą, aby go odwieźć do domu. Podciągnęłam kołnierz futrzanej kurtki, natomiast lewą dłonią wytarłam wilgoć z twarzy.
Musiałby wnet przyjść, pomyślałam, czując w zarękawku chłodną i ciężką broń. Metal kleił się w mej dłoni, lodowaty albo też i gorący — zatraciłam odczuwanie takich rozróżnień. Nagle naszło mnie pragnienie, by odłożyć rewolwer albo go też wyrzucić. Przedmiot dystansował się ode mnie, nagle przestał do mnie należeć, stał mi się obcy. Całą nadzieję pokładałam przy tym w rewolwerze. Miesiącami trzymałam go w ukryciu, pośród największych niebezpieczeństw przenosiłam z jednej kryjówki do drugiej. Jakże często przeładowywałam go i igrałam z tym postanowieniem, czy nie zastrzelić jakiegoś podrzędnego urzędnika, gdy nabierałam przekonania, że nie jestem w stanie na niego czekać dłużej. A teraz, gdy mogło chodzić już tylko o minuty, poczułam wstręt do broni. Ogarnęło mnie drżenie. Tylko nie okazywać słabości, zaraz będzie tak daleko. Rozejrzałam się jeszcze raz wzdłuż ulicy. Było zupełnie spokojnie. Tylko liście akacji migotały w łunie ulicznych latarń. Zastanawiałam się, czy jeszcze raz dyskretnie nie powrócić na ulicę, aby potem po paru minutach tak samo niepostrzeżenie znowu wślizgnąć się w bramę tak, jakbym chciała znaleźć schronienie przed siąpieniem dżdżu. Obawiałam się wszakże, że mogłabym się zdradzić, mogłam gdzieś uczynić jakiś fałszywy ruch, co zwróciłoby na mnie uwagę i wszystko poszłoby na próżno. Nie poruszyłam się. Nagle złapały mnie dreszcze. Napięta, czatująca, pobudzona uwaga wydrążyły mnie wewnętrznie. Zaatakował mnie lekki zawrót głowy. Na moment zamknęłam oczy…
 
… stało się wyraźne delikatne buczenie samochodu na mokrej od deszczu ulicy. Pochyliłam się do przodu. Dwa reflektory przecięły ciemności. Samochód przemknął ze świstem. Jedną nogę wysunęłam już do przodu i chciałam opuścić bramę. Jednak coś się znowu wczołgiwało we mnie. Czekałam. Trwało to jednak tylko kilka sekund i podobne odgłosy powtórzyły się jeszcze raz. Najpierw wcale tam nie spojrzałam wiedziałam niechybnie: to oni! Był to podobnie śpiewny szum jak za pierwszym razem, gdy nadjechali. Teraz wszystko poszło bardzo szybko. Oba samochody zahamowały przed drewnianym domem właśnie w tej chwili, gdy opuszczałam bramę i szybkimi krokami, lecz bez pośpiechu, zaczęłam przechodzić ulicę. Postrzegłam trzy czarne samochody z żarzącymi się na czerwono oczami niczym straszliwe zwierzęta z apokalipsy. Trzasnęły drzwi i wysiadło dwóch mężczyzn; zatrzymali się obok siebie i zabawiali się rozmową. Wielkie drzwi z drewna otwarły się prawie bezgłośnie od środka. Poczułam nagle, jak głośno uderza mi serce, tak głośno, że zadrżałam; moja twarz i moje dłonie płonęły. Wydawało się, że rewolwer topi się w mej prawej ręce, już go wcale nie czułam. Zmieszało mnie to odrobinę. Powoli przeciągałam kroki, nie chciałam za wcześnie znaleźć się przed domem. Zdawało się, że wciąż jeszcze nie zwróciłam niczyjej uwagi.
Z drzwi powoli wynurzało się kilka postaci; pogrążeni jeszcze w rozmowie, podawali sobie dłonie, uśmiechali się, jeden stanął plecami do ulicy, drugi (niezwykle niskiego wzrostu) przycisnął sobie palce do futrzanej czapki z lamy w geście pozdrowienia. Inni zakładali czapki z daszkiem. Ten nie miał nakrycia głowy. Rozpoznałam go natychmiast. Ta twarz, przypominana przez setki zdjęć i plakatów, była nie do pomylenia. Choć było dość ciemno, gdyż latarnie uliczne, jakie paru mężczyzn zapaliło dalej, rzucały jedynie słabą poświatę dookoła, wiedziałam, że się nie mylę. To był on.
Cos jednak dziwnego: w tej chwili nie czułam nienawiści, tylko ciekawość. Zdziwiłam się, że taki był również człowiekiem i prawie wcale nie różnił się od innych; gdyż swój płaszcza niósł narzucony luźno na ramiona, że się poruszał i gestykulował; że mówił, lekko na bok pochylając głowę, nie przeczuwając bynajmniej, że na niego czyha już śmierć; że być może po raz ostatni podnosi dłoń do czoła. Łatwiej było nienawidzić zdjęcie lub plakat jako symbol, gdyby zaś stanął przede mną sztywny i nieruchomy niczym posąg mordu, miałoby być mi lube wpakowanie w to oblicze kul mego rewolweru. Tutaj wszakże zawahałam się. Wahałam się jednak tylko sekundę, być może tylko ułamek sekundy.
W tej chwili odkryłam się. Wszyscy spojrzeli w moją stronę. Całkiem spokojnie, w drętwym zdumieniu patrzyli na mnie, jak poruszałam się bezgłośnie i magicznie, zbliżając się w tamtą stronę. Wydawali się tak zaskoczeni, że właśnie na tej opustoszałej ulicy, w tym odludnym miejscu, o tej niepospolitej godzinie, ujrzą przechodzącego obok człowieka, że żaden z nich ani drgnął. Deszcz ustawał. Cisza szumiała mi w uszach. W tej chwili wyrwałam dłoń z zarękawnika i skierowałam na niego rewolwer. Zaraz rzucą się na mnie, zaraz będą do mnie strzelać, wszyscy będą strzelać do mnie, przewiercą mnie setkami kul i padnę trupem na miejscu… moje strzały trafiają go jednak wcześniej, jedynie ułamek sekundy prędzej, to zaś wystarczy… Nacisnęłam na spust — raz, dwa, wciąż od nowa — z całkiem daleka usłyszałam tedy biczujące strzały; te hałasy wydawały się mnie już w ogóle nie dotyczyć, gdyż nie było już we mnie nienawiści, już tylko straszliwy mechanizm zabijania. Spojrzał na mnie, jego twarz wykrzywiła się, krzyknął głośno, krew wypłynęła mu z ust, potknął się i dziwnie szybko runął całym sobą twarzą do ziemi. W tym samym momencie poczułam, jak została oderwana moja prawa ręka i kula rozrywała moje ciało… Przy tym nie było już jednak bólu, wszystko przepadło za mroczną zasłoną… jak przy końcowym akcie w teatrze. Czekałam na oklaski. Otworzyłam oczy. Wszystko było jak przedtem. Tylko że, kiedy wschłuchałam się uważnie, docierało do mnie, jak deszcz muska niemo liście akacji. Podciągnęłam kołnierz futrzanej kurtki i lewą dłonią starłam sobie wilgoć z twarzy. Spojrzałam na zegarek: godz. 11,24. Wciąż jeszcze nic. Zaniepokoiła mnie cisza; zapragnęłam, by wszystko się skończyło. Byłam zaniepokojona, lecz nie przerażona. Wmawiałam sobie, że jeśli go zabiłam, nie będzie miała znaczenia moja śmierć! Złapały mnie dreszcze.
Raptem ciche kroki zatupały po bruku. Jeszcze mocniej przyparłam do muru, przycisnęłam kapelusz całkiem nisko do czoła, tak że prawie niczego nie mogliby już zobaczyć. Żeby przyszedł tylko jeden, pomyślałam. Przypadkiem jeszcze wszystko może wziąć w łeb. Z tego, co docierało do mnie, musiało być ich dwóch. Kroki stawały się donośniejsze. Rozpoznałam po odgłosach, że przechodzili na moją stronę ulicy. W tej sekundzie miałam tylko jedno życzenie, żeby zechcieli szybko przejść obok mnie. Być może byli to dwaj pijacy, obawiałam się tedy, że mogliby mi się naprzykrzać; z pewnością nie było czymś normalnym spotkanie kobiety w takiej sytuacji, być może zaczną hałasować, wkroczy milicja i wszystko pójdzie na próżno… Że pojawiały mi się takie myśli, to wzięło się stąd, iż trwało to tak długo, byłam już nieco zdenerwowana tym, czemuż miałby tu nikt nie przechodzić? Przecież już więcej ludzi przechodziło tędy, nigdy wszakże nie miałam takiego przeraźliwego strachu — jak w tej chwili. Popatrzą na mnie ze zdumieniem, następnie zaś przejdą obok mnie tak, jak pozostali. Teraz kroki były już zupełnie blisko; kroki pewne, energiczne i świadome celu. Myślałam, że czuję, jak bruk drży pod mymi nogami — już byli tak blisko. Teraz musieliby mnie minąć, jeszcze sekundę chciałam odczekać, potem zaś, z zachowaniem ostrożności, wyjrzeć spod kapelusza… wtedy wyrwano mi dłonie z futrzanych zarękawników, rewolwer wypadł z trzaskiem na kamień, przesunął mi się kapelusz, chciałam go poprawić, lecz mocno przytrzymywali mi ramiona, gdy wykręcili je na plecy, krzyknęłam z bólu; jeden z nich zdarł mi kapelusz z głowy, wtedy ich zobaczyłam: mężczyźni w szarych mundurach, dwóch mnie przytrzymywało, ktoś inny rozstawionymi dłońmi przeszukiwał moje ciało, następni stali wokół mnie, z tyłu pchał się ktoś, kto milcząc popatrzył na mnie, następnie zaś uderzył mnie dłonią w twarz; ten, który zdarł mi kapelusz, napluł na mnie.
Następnie powlekli mnie daleko, nie mówiąc ani słowa. Zataczałam się między nimi. Niczego nie powiedziałam. Wiedziałam, że wszystko było stracone. Przysłali mi kata. Nigdy przedtem nie miałam lęku przed śmiercią. A tutaj stało się to, czego obawiałam się najbardziej, nie dopiero dziś, lecz przez wszystkie te lata: miałam umrzeć, nie zabijając go…
 
 
Za zgodą Autora
Przełożył Andrzej Pańta
5
5 (1)

Więcej notek tego samego Autora:

=>>