Szaber wyposażenia zrujnowanych mieszkań stał się powszechny zjawiskiem w powojennej Warszawie.
Po zajęciu prawobrzeżnej części Warszawy przez Sowietów wiele domów i mieszkań zostało okradzionych przez szabrowników. Przede wszystkim w willowej Saskiej Kępie było co kraść. „Od strychów do piwnic w każdym domu splądrowano i wyszabrowano każdy kąt. Wyniesiono i wywieziono wszystko, co się dało. Poznikały z mieszkań nie tylko walizki, pościel, zapasy odzieży i żywności, ale nawet drzwi i okna wraz z framugami, i to… przeważnie na opał, szafy, tapczany, pianina, a nawet fortepiany”.
Niemal natychmiast po wyparciu Niemców z Warszawy w styczniu 1945 roku do jej lewobrzeżnej części wkroczyły zastępy woźniców z furmankami, na które ładowali garnki, nakrycia, meble, pościel. Na początek szabrownikami byli mieszkańcy podwarszawskich wsi po lewej stronie Wisły. W „Życiu Warszawy” napisano: „w opustoszałych domach grasują już, jak spod ziemi wyrosłe, rzesze rabusiów. Rabują wszystko: ubrania, pościel, nakrycia, garnki, nawet meble wywożą na wózkach ręcznych i furmankach przybyłych nie wiadomo skąd”.
Wkrótce dołączyli do nich mieszkańcy Pragi, którzy przechodzili po zamarzniętej Wiśle. Już 19 stycznia komendant wojskowy miasta wydał zakaz przebywania po lewobrzeżnej stronie miasta, grożąc sądem polowym. Na niewiele to się zdało. Milicja była bezradna, a często sama korzystała z okazji, by się obłowić.
Udział w procederze szabru – bezpośredni lub pośredni, gdy dostawało się bądź za bezcen kupowało wyniesione z czyjegoś domu rzeczy – stał się zjawiskiem powszechnym. Jego przyczyną była powojenna powszechna bieda.
Szaber nazywany „odzyskiwaniem materiałów” stał się także oficjalną praktyką instytucji odpowiedzialnych za usuwanie powojennych zniszczeń i odbudowę. Wiosną 1945 roku Społeczne Przedsiębiorstwo Budowlane, główny wykonawca robót zlecanych przez Biuro Odbudowy Stolicy, uruchomiło w ośmiu punktach miasta specjalne składnice, do których trafiały materiały odzyskane ze zburzonych mieszkań. Magazyny wypełnione zostały setkami umywalek, wanien, sedesów, grzejników, piecyków, kuchenek, kafli i pustaków. Złom wysyłano na przetop do śląskich hut, a materiały budowlane i sanitarne odzyskiwano dla odbudowywanych mieszkań. Nic więc dziwnego, że złośliwi mówili, że skrót SPB pochodzi od „szabruj, póki bałagan”.
20 stycznia 1945 roku „Życie Warszawy” pisało, iż „z przykrością i wstrętem stwierdzić musimy fakt, że w tych wielkich chwilach, jakie obecnie przeżywamy, znajdują się jednostki, które korzystając z ogólnego zamieszania, dokonują rabunku opuszczonego mienia, włamują się do pustych mieszkań, kradną resztki ocalałych mebli, pościeli, odzieży”.
Pięć dni później redakcja opisywała dramatyczne sceny chaosu, w którym dobytek traciła warszawianka: „W mieście rozbiegają się wszyscy w różnych kierunkach. […] Gdzieś u zbiegu ulic stoi wóz naładowany rzeczami, złocone meble, antyki, szafy i pianino Fiolgiera […]. Gdzieś w gruzach zniszczonego domu grzebie zapłakana kobieta. Jeszcze wczoraj były w piwnicy niektóre jej rzeczy. Dziś nie zastała już nic. Tylko dwie puste walizki walają się wśród cegieł i rumowisk”.
Szaber był nie tylko działalnością detaliczną, nastawioną na zaspokojenie własnych potrzeb, lecz często także sposobem zarobkowania. Warszawianka Maria Ratuszyńska wspominała: „W handlu ulicznym znajdowały się wszystkie rzeczy potrzebne człowiekowi zarówno do ubrania, jak i urządzenia mieszkania. Wszystko wtedy można było kupić: kosztowne futra, piękną garderobę, luksusową bieliznę i stare, nic niewarte ciuchy. Kryształy i antyczną porcelanę (rozkosz dla znawców) oraz bezwartościowe skorupy. Perskie dywany i firanki z przejrzystych pięknych koronek obok obrzydliwej tandety. Trudno nawet silić się na wyszczególnienie wszelkich towarów”.
Z kolei Jan Tereszczenko pisał: „Mama, polegając na oku znawcy, skupowała tam [na targowisku przy Poznańskiej w Warszawie] za cenę gałgana pod drzwi przeróżne perskie dywany albo za cenę kuchennych szkarłupni saską porcelanę”.
Przydawał się także refleks, ponieważ eldorado luksusowych dóbr z drugiej ręki nie trwało długo - podaż towarów z szabru prędko się kończyła. Można przypuszczać, że przedmioty pozostawały w następnych latach w dalszym obrocie, często za pośrednictwem „uspołecznionej” sieci sklepów Desa.
Przedmioty mogły „przechodzić” z mieszkania do mieszkania, nie opuszczając jednej kamienicy. Cień podejrzeń często padał na najbliższych sąsiadów, którzy wrócili wcześniej i – jak przypuszczano – przywłaszczyli sobie cudze meble i sprzęty.
Niekiedy w celu weryfikacji podejrzeń, organizowano się, szukano sprawiedliwości na własną rękę: „Każdy ma prawo obejść wszystkie mieszkania w poszukiwaniu własnych rozwleczonych rzeczy. Nikt się nie uchyla od pokazania tego, co znajduje się w jego posiadaniu. Dzięki temu odnalazłyśmy krzesełka z mojego pokoju, dół od tapczanu i niedobitki obiadowego serwisu”.
Mieszkańcy okradzionych mieszkań najczęściej zwracali się o pomoc do komitetów blokowych. „Ci, co najpierw wracali z pracy do domu, „pożyczali” sobie, co się tylko dało, od tych, co przychodzili później. – wspominał Jan Garwacki z takiego komitetu - Cóż było zrobić. Zwołaliśmy wszystkich lokatorów i zaczynamy przegląd. Niedługo trwało, jak jedna z lokatorek poznała u drugiej swoją patelnię. W innych mieszkaniach poznawano swoje podarte chodniki, podniszczone krzesełka itp. Było trochę kłótni, ale jakoś sobie pozwracali te rzeczy i zapanował spokój”. Zapewne do kolejnej kradzieży.
CDN.
Po zajęciu prawobrzeżnej części Warszawy przez Sowietów wiele domów i mieszkań zostało okradzionych przez szabrowników. Przede wszystkim w willowej Saskiej Kępie było co kraść. „Od strychów do piwnic w każdym domu splądrowano i wyszabrowano każdy kąt. Wyniesiono i wywieziono wszystko, co się dało. Poznikały z mieszkań nie tylko walizki, pościel, zapasy odzieży i żywności, ale nawet drzwi i okna wraz z framugami, i to… przeważnie na opał, szafy, tapczany, pianina, a nawet fortepiany”.
Niemal natychmiast po wyparciu Niemców z Warszawy w styczniu 1945 roku do jej lewobrzeżnej części wkroczyły zastępy woźniców z furmankami, na które ładowali garnki, nakrycia, meble, pościel. Na początek szabrownikami byli mieszkańcy podwarszawskich wsi po lewej stronie Wisły. W „Życiu Warszawy” napisano: „w opustoszałych domach grasują już, jak spod ziemi wyrosłe, rzesze rabusiów. Rabują wszystko: ubrania, pościel, nakrycia, garnki, nawet meble wywożą na wózkach ręcznych i furmankach przybyłych nie wiadomo skąd”.
Wkrótce dołączyli do nich mieszkańcy Pragi, którzy przechodzili po zamarzniętej Wiśle. Już 19 stycznia komendant wojskowy miasta wydał zakaz przebywania po lewobrzeżnej stronie miasta, grożąc sądem polowym. Na niewiele to się zdało. Milicja była bezradna, a często sama korzystała z okazji, by się obłowić.
Udział w procederze szabru – bezpośredni lub pośredni, gdy dostawało się bądź za bezcen kupowało wyniesione z czyjegoś domu rzeczy – stał się zjawiskiem powszechnym. Jego przyczyną była powojenna powszechna bieda.
Szaber nazywany „odzyskiwaniem materiałów” stał się także oficjalną praktyką instytucji odpowiedzialnych za usuwanie powojennych zniszczeń i odbudowę. Wiosną 1945 roku Społeczne Przedsiębiorstwo Budowlane, główny wykonawca robót zlecanych przez Biuro Odbudowy Stolicy, uruchomiło w ośmiu punktach miasta specjalne składnice, do których trafiały materiały odzyskane ze zburzonych mieszkań. Magazyny wypełnione zostały setkami umywalek, wanien, sedesów, grzejników, piecyków, kuchenek, kafli i pustaków. Złom wysyłano na przetop do śląskich hut, a materiały budowlane i sanitarne odzyskiwano dla odbudowywanych mieszkań. Nic więc dziwnego, że złośliwi mówili, że skrót SPB pochodzi od „szabruj, póki bałagan”.
20 stycznia 1945 roku „Życie Warszawy” pisało, iż „z przykrością i wstrętem stwierdzić musimy fakt, że w tych wielkich chwilach, jakie obecnie przeżywamy, znajdują się jednostki, które korzystając z ogólnego zamieszania, dokonują rabunku opuszczonego mienia, włamują się do pustych mieszkań, kradną resztki ocalałych mebli, pościeli, odzieży”.
Pięć dni później redakcja opisywała dramatyczne sceny chaosu, w którym dobytek traciła warszawianka: „W mieście rozbiegają się wszyscy w różnych kierunkach. […] Gdzieś u zbiegu ulic stoi wóz naładowany rzeczami, złocone meble, antyki, szafy i pianino Fiolgiera […]. Gdzieś w gruzach zniszczonego domu grzebie zapłakana kobieta. Jeszcze wczoraj były w piwnicy niektóre jej rzeczy. Dziś nie zastała już nic. Tylko dwie puste walizki walają się wśród cegieł i rumowisk”.
Szaber był nie tylko działalnością detaliczną, nastawioną na zaspokojenie własnych potrzeb, lecz często także sposobem zarobkowania. Warszawianka Maria Ratuszyńska wspominała: „W handlu ulicznym znajdowały się wszystkie rzeczy potrzebne człowiekowi zarówno do ubrania, jak i urządzenia mieszkania. Wszystko wtedy można było kupić: kosztowne futra, piękną garderobę, luksusową bieliznę i stare, nic niewarte ciuchy. Kryształy i antyczną porcelanę (rozkosz dla znawców) oraz bezwartościowe skorupy. Perskie dywany i firanki z przejrzystych pięknych koronek obok obrzydliwej tandety. Trudno nawet silić się na wyszczególnienie wszelkich towarów”.
Z kolei Jan Tereszczenko pisał: „Mama, polegając na oku znawcy, skupowała tam [na targowisku przy Poznańskiej w Warszawie] za cenę gałgana pod drzwi przeróżne perskie dywany albo za cenę kuchennych szkarłupni saską porcelanę”.
Przydawał się także refleks, ponieważ eldorado luksusowych dóbr z drugiej ręki nie trwało długo - podaż towarów z szabru prędko się kończyła. Można przypuszczać, że przedmioty pozostawały w następnych latach w dalszym obrocie, często za pośrednictwem „uspołecznionej” sieci sklepów Desa.
Przedmioty mogły „przechodzić” z mieszkania do mieszkania, nie opuszczając jednej kamienicy. Cień podejrzeń często padał na najbliższych sąsiadów, którzy wrócili wcześniej i – jak przypuszczano – przywłaszczyli sobie cudze meble i sprzęty.
Niekiedy w celu weryfikacji podejrzeń, organizowano się, szukano sprawiedliwości na własną rękę: „Każdy ma prawo obejść wszystkie mieszkania w poszukiwaniu własnych rozwleczonych rzeczy. Nikt się nie uchyla od pokazania tego, co znajduje się w jego posiadaniu. Dzięki temu odnalazłyśmy krzesełka z mojego pokoju, dół od tapczanu i niedobitki obiadowego serwisu”.
Mieszkańcy okradzionych mieszkań najczęściej zwracali się o pomoc do komitetów blokowych. „Ci, co najpierw wracali z pracy do domu, „pożyczali” sobie, co się tylko dało, od tych, co przychodzili później. – wspominał Jan Garwacki z takiego komitetu - Cóż było zrobić. Zwołaliśmy wszystkich lokatorów i zaczynamy przegląd. Niedługo trwało, jak jedna z lokatorek poznała u drugiej swoją patelnię. W innych mieszkaniach poznawano swoje podarte chodniki, podniszczone krzesełka itp. Było trochę kłótni, ale jakoś sobie pozwracali te rzeczy i zapanował spokój”. Zapewne do kolejnej kradzieży.
CDN.
Brak głosów