
Państwo nie zaczęło jeszcze wypłacać pieniędzy z programu 500+, a już wiele rzeczy udało się nam dzięki tej inicjatywie Prawa i Sprawiedliwości zobaczyć. Prześledźmy obraz, jaki w ostatnich dniach ukazał się naszym oczom. Zacznijmy od samej góry, od przedstawicieli społecznych elit niezwiązanych z dzisiejszą władzą.
Od samego początku środowiska, które skrótowo określa się na ogół jako beneficjentów transformacji ustrojowej, do idei świadczeń na dzieci podchodziło bardzo sceptycznie, a niekiedy wręcz – dogmatycznie. Nie wchodzono przy tym właściwie w stały dylemat, przed jakim staje polityka społeczna od początku swego istnienia – czy świadczenia motywują do działania, w tym przypadku dążenia do poprawy losu świadczeniobiorcy, czy wręcz przeciwnie – uzależniają do od pomocy instytucji państwowych. I można by powiedzieć, że dobrze się stało, ponieważ celem programu 500+ ma być przede wszystkim finansowe zmotywowanie do poprawy fatalnej sytuacji demograficznej państwa, zaś poprawa sytuacji finansowej części świadczeniobiorców ma być czynnikiem sprzyjającym głównemu celowi programu. Krytycy programu skupiają się na zupełnie innych sprawach.
Poważni ludzie, wykonujący często zawody zaufania publicznego i chcący cieszyć się niezmiennie autorytetem z początku martwili się głównie tym, że przeciętny, bezrefleksyjny w ich opinii wyborca o gorszej sytuacji materialnej, za to posiadający minimum dwójkę dzieci, swoje polityczne wybory oprze wyłącznie na jednej obietnicy. To, że taka deklaracja powinna zawierać chociaż pozory wiarygodności, taktownie pomijano. Nieprzypadkowo po ośmiu latach rządów PO/PSL partie te z polityką prorodzinną kojarzono przede wszystkim w kontekście członków rodzin ich działaczy. W trakcie kampanii wyborczej politycy obozu rządzącego, wcześniej zaś Bronisław Komorowski, pokazali się jako osoby oderwane od rzeczywistości i nastawione wyłącznie na dyskontowanie sukcesu, nie będącego niestety udziałem wszystkich Polaków. Nawet jeśli bowiem sytuacja przeciętnego Kowalskiego uległa bowiem poprawie w stosunku do lat 80-tych, równocześnie pogłębiły się różnice społeczne i poczucie niesprawiedliwości, co jest tematem na inny, dłuższy test, trzeba jednak zasygnalizować tę, umykającą tak często sprawę. Zarówno Andrzej Duda, jak Beata Szydło potrafili stworzyć wrażenie autentycznego zainteresowania sprawami obywateli, dlatego deklarując wsparcie finansowe dla rodzin byli o wiele bardziej wiarygodni, niż otoczenie Bronisława Komorowskiego ze swoim referendum na temat JOW.
Jednak z tej ostatniej sytuacji klasa polityczna nie wyciągnęła żadnych wniosków i wielu przedstawicieli opozycji płynnie, dosłownie z dnia na dzień przeszło od narracji „Polski nie stać na 500 zł na dziecko” do nowej - „Program PiS dyskryminuje 53% rodzin z jednym dzieckiem, dajmy pieniądze wszystkim”. Jeszcze w zeszłym tygodniu powtarzano z upodobaniem pogardliwe słowa o dzieciach, które urodzić się miały tylko po to, by rodzice mogli przepić o 500 zł więcej. Spotkałem się nawet z deklaracją współczucia dla dzieci, urodzonych nie z miłości, a z chciwości. Przedstawiciele elit nie mają najwyraźniej najlepszego zdania o swoich gorzej sytuowanych rodakach. Poczucie wyższości, które bardzo często nie znajduje podstawy innej, niż „radzenie sobie”, każe u innych dopatrywać się cwaniactwa i najgorszych motywacji. Przypomnijmy sobie ogólnopolską nagonkę na tzw. „chytrą babę z Radomia”, kobietę, która na wigilii dla uboższych mieszkańców została nagrana, gdy sięga (prawdopodobnie nawet nie dla siebie) po kolejną butelkę napoju. Ten sam mechanizm nakazuje udostępniać w mediach społecznościowych nagrania z rozmaitych bitew podczas promocji i opatrywania ich komentarzami o „polakach-cebulakach” tym samym osobom, które afiszują się z kubkami kawy z popularnej sieciówki czy stoją w godzinnej kolejce po małą puszkę coli z własnym imieniem. Politycy jednak uwierzyli najwyraźniej w swoją propagandę i w to, że i oni mogą kupić wyborców za odpowiednio wyższą cenę. Dlatego te same osoby, które jeszcze przed chwilą tłumaczyły o szkodliwości projektu 500+ dla budżetu, nagle zaczęły prześcigać się w dalej idących obietnicach. Co nie udało się przez osiem lat sprawowania władzy, w opozycji dość nagle wydaje się być łatwe i oczywiste. Dziennikarze, skupieni na wierności aktualnej linii, nie pokuszą się raczej o wytknięcie komukolwiek rażącej niekonsekwencji.
Podczas gdy elity miotają się między populizmem a pogardą, wiele osób bez znanych nazwisk, za to lepiej zorientowanych w społecznych nastrojach na nieogrodzonych osiedlach, wskazuje, że nowy program jest przez wiele osób oczekiwany z wielką nadzieją, ponieważ przyniesie im wyraźną poprawę sytuacji życiowej. Pozwoli zerwać z działaniem od zrywu do zrywu, od Świąt do Świąt i od wyprawki do wyprawki, a czasem od pożyczki, do pożyczki. Zwiększy szanse dzieci na lepszy posiłek i gruntowniejsze wykształcenie, być może rozwijanie zainteresowań i umiejętności. Być może uwolni niektórych rodziców od konieczności pracy w szarej strefie, na upokarzających, nieludzkich warunkach. Trudno uznać to za stratę dla rynku pracy, jeśli tylko nie wychodzi się z założenia, że powinien być on podporządkowany całkowicie tylko jednej stronie – pracodawcom. Nie zawsze chciwym i bezwzględnym, ale też przecież często nieuczciwym, wykorzystującym beznadziejne położenie swoich pracowników, zwłaszcza z uboższych regionach kraju. Jednak osobom, przeciwnym tej formie rządowej pomocy, posługującym się argumentacją rynkową, umyka druga strona medalu. To dodatkowe 500 zł w puli potencjalnych wydatków – na ubranie, jedzenie, książkę. Natomiast argument, że kwotę można byłoby nie tyle dawać, co odliczyć od podatku, wydaje się być o tyle chybiony, że nie odnosi się do tej grupy beneficjentów świadczenia, którym zwyczajnie nie ma od czego odjąć. Bardzo łatwo zapominamy o skali ubóstwa, zwłaszcza wśród najmłodszych i tych młodych, którzy, już z własnymi dziećmi, próbują utrzymać się na powierzchni lawirując między minimum socjalnym, a minimum egzystencji.
Pamiętać musimy wreszcie o ludziach, którzy, choć są w stanie zapewnić sobie przetrwanie w modelu 2 + 1 (a ten model to 53% polskich rodzin), odkładają na potem lub nigdy decyzję o drugim dziecku, ponieważ obawiają się, że dwójce dzieci nie byliby w stanie zapewnić życia na poziomie, gwarantującym odpowiedni rozwój. W przypadku takiej rodziny nowe rozwiązanie może okazać się czynnikiem decydującym, podobnie jak u znajdujących się w podobnej sytuacji rodzin z dwójką czy większą liczbą dzieci. W ten sposób wsparcie demograficzne nabiera całkowicie realnego wymiaru.
W ostatnich latach wielokrotnie słyszeliśmy o sądach, odbierających kochającym się rodzinom dzieci z absurdalnych nieraz powodów, które łączył prawie zawsze jeden wspólny mianownik – kiepska kondycja finansowa bezbronnych w starciu z bezdusznym aparatem urzędniczej przemocy rodziców. 500 zł, które z perspektywy sytej wielkomiejskiej elity to jedynie kilka butelek wódki lub kilkadziesiąt puszek piwa, to dla wielu rodzin wspólny dach nad głową, brak lęku o jutro. Nie odważę się stwierdzić, że nie zdarzą się również zupełnie inne przypadki, że niekiedy pieniądze zostaną przepite lub w inny sposób marnotrawione. Nie wątpię, że zaleje nas fala wstrząsających reportaży poświęconych temu zjawisku. Na całościową ocenę projektu nie powinno mieć to jednak wpływu. Jest on niewątpliwie potrzebny, zaś jego pozytywne skutki będą odczuwalne i na bieżąco, i w dłuższej perspektywie.
Tekst ukazał się w czwartkowym wydaniu Gazety Polskiej Codziennie
Od samego początku środowiska, które skrótowo określa się na ogół jako beneficjentów transformacji ustrojowej, do idei świadczeń na dzieci podchodziło bardzo sceptycznie, a niekiedy wręcz – dogmatycznie. Nie wchodzono przy tym właściwie w stały dylemat, przed jakim staje polityka społeczna od początku swego istnienia – czy świadczenia motywują do działania, w tym przypadku dążenia do poprawy losu świadczeniobiorcy, czy wręcz przeciwnie – uzależniają do od pomocy instytucji państwowych. I można by powiedzieć, że dobrze się stało, ponieważ celem programu 500+ ma być przede wszystkim finansowe zmotywowanie do poprawy fatalnej sytuacji demograficznej państwa, zaś poprawa sytuacji finansowej części świadczeniobiorców ma być czynnikiem sprzyjającym głównemu celowi programu. Krytycy programu skupiają się na zupełnie innych sprawach.
Poważni ludzie, wykonujący często zawody zaufania publicznego i chcący cieszyć się niezmiennie autorytetem z początku martwili się głównie tym, że przeciętny, bezrefleksyjny w ich opinii wyborca o gorszej sytuacji materialnej, za to posiadający minimum dwójkę dzieci, swoje polityczne wybory oprze wyłącznie na jednej obietnicy. To, że taka deklaracja powinna zawierać chociaż pozory wiarygodności, taktownie pomijano. Nieprzypadkowo po ośmiu latach rządów PO/PSL partie te z polityką prorodzinną kojarzono przede wszystkim w kontekście członków rodzin ich działaczy. W trakcie kampanii wyborczej politycy obozu rządzącego, wcześniej zaś Bronisław Komorowski, pokazali się jako osoby oderwane od rzeczywistości i nastawione wyłącznie na dyskontowanie sukcesu, nie będącego niestety udziałem wszystkich Polaków. Nawet jeśli bowiem sytuacja przeciętnego Kowalskiego uległa bowiem poprawie w stosunku do lat 80-tych, równocześnie pogłębiły się różnice społeczne i poczucie niesprawiedliwości, co jest tematem na inny, dłuższy test, trzeba jednak zasygnalizować tę, umykającą tak często sprawę. Zarówno Andrzej Duda, jak Beata Szydło potrafili stworzyć wrażenie autentycznego zainteresowania sprawami obywateli, dlatego deklarując wsparcie finansowe dla rodzin byli o wiele bardziej wiarygodni, niż otoczenie Bronisława Komorowskiego ze swoim referendum na temat JOW.
Jednak z tej ostatniej sytuacji klasa polityczna nie wyciągnęła żadnych wniosków i wielu przedstawicieli opozycji płynnie, dosłownie z dnia na dzień przeszło od narracji „Polski nie stać na 500 zł na dziecko” do nowej - „Program PiS dyskryminuje 53% rodzin z jednym dzieckiem, dajmy pieniądze wszystkim”. Jeszcze w zeszłym tygodniu powtarzano z upodobaniem pogardliwe słowa o dzieciach, które urodzić się miały tylko po to, by rodzice mogli przepić o 500 zł więcej. Spotkałem się nawet z deklaracją współczucia dla dzieci, urodzonych nie z miłości, a z chciwości. Przedstawiciele elit nie mają najwyraźniej najlepszego zdania o swoich gorzej sytuowanych rodakach. Poczucie wyższości, które bardzo często nie znajduje podstawy innej, niż „radzenie sobie”, każe u innych dopatrywać się cwaniactwa i najgorszych motywacji. Przypomnijmy sobie ogólnopolską nagonkę na tzw. „chytrą babę z Radomia”, kobietę, która na wigilii dla uboższych mieszkańców została nagrana, gdy sięga (prawdopodobnie nawet nie dla siebie) po kolejną butelkę napoju. Ten sam mechanizm nakazuje udostępniać w mediach społecznościowych nagrania z rozmaitych bitew podczas promocji i opatrywania ich komentarzami o „polakach-cebulakach” tym samym osobom, które afiszują się z kubkami kawy z popularnej sieciówki czy stoją w godzinnej kolejce po małą puszkę coli z własnym imieniem. Politycy jednak uwierzyli najwyraźniej w swoją propagandę i w to, że i oni mogą kupić wyborców za odpowiednio wyższą cenę. Dlatego te same osoby, które jeszcze przed chwilą tłumaczyły o szkodliwości projektu 500+ dla budżetu, nagle zaczęły prześcigać się w dalej idących obietnicach. Co nie udało się przez osiem lat sprawowania władzy, w opozycji dość nagle wydaje się być łatwe i oczywiste. Dziennikarze, skupieni na wierności aktualnej linii, nie pokuszą się raczej o wytknięcie komukolwiek rażącej niekonsekwencji.
Podczas gdy elity miotają się między populizmem a pogardą, wiele osób bez znanych nazwisk, za to lepiej zorientowanych w społecznych nastrojach na nieogrodzonych osiedlach, wskazuje, że nowy program jest przez wiele osób oczekiwany z wielką nadzieją, ponieważ przyniesie im wyraźną poprawę sytuacji życiowej. Pozwoli zerwać z działaniem od zrywu do zrywu, od Świąt do Świąt i od wyprawki do wyprawki, a czasem od pożyczki, do pożyczki. Zwiększy szanse dzieci na lepszy posiłek i gruntowniejsze wykształcenie, być może rozwijanie zainteresowań i umiejętności. Być może uwolni niektórych rodziców od konieczności pracy w szarej strefie, na upokarzających, nieludzkich warunkach. Trudno uznać to za stratę dla rynku pracy, jeśli tylko nie wychodzi się z założenia, że powinien być on podporządkowany całkowicie tylko jednej stronie – pracodawcom. Nie zawsze chciwym i bezwzględnym, ale też przecież często nieuczciwym, wykorzystującym beznadziejne położenie swoich pracowników, zwłaszcza z uboższych regionach kraju. Jednak osobom, przeciwnym tej formie rządowej pomocy, posługującym się argumentacją rynkową, umyka druga strona medalu. To dodatkowe 500 zł w puli potencjalnych wydatków – na ubranie, jedzenie, książkę. Natomiast argument, że kwotę można byłoby nie tyle dawać, co odliczyć od podatku, wydaje się być o tyle chybiony, że nie odnosi się do tej grupy beneficjentów świadczenia, którym zwyczajnie nie ma od czego odjąć. Bardzo łatwo zapominamy o skali ubóstwa, zwłaszcza wśród najmłodszych i tych młodych, którzy, już z własnymi dziećmi, próbują utrzymać się na powierzchni lawirując między minimum socjalnym, a minimum egzystencji.
Pamiętać musimy wreszcie o ludziach, którzy, choć są w stanie zapewnić sobie przetrwanie w modelu 2 + 1 (a ten model to 53% polskich rodzin), odkładają na potem lub nigdy decyzję o drugim dziecku, ponieważ obawiają się, że dwójce dzieci nie byliby w stanie zapewnić życia na poziomie, gwarantującym odpowiedni rozwój. W przypadku takiej rodziny nowe rozwiązanie może okazać się czynnikiem decydującym, podobnie jak u znajdujących się w podobnej sytuacji rodzin z dwójką czy większą liczbą dzieci. W ten sposób wsparcie demograficzne nabiera całkowicie realnego wymiaru.
W ostatnich latach wielokrotnie słyszeliśmy o sądach, odbierających kochającym się rodzinom dzieci z absurdalnych nieraz powodów, które łączył prawie zawsze jeden wspólny mianownik – kiepska kondycja finansowa bezbronnych w starciu z bezdusznym aparatem urzędniczej przemocy rodziców. 500 zł, które z perspektywy sytej wielkomiejskiej elity to jedynie kilka butelek wódki lub kilkadziesiąt puszek piwa, to dla wielu rodzin wspólny dach nad głową, brak lęku o jutro. Nie odważę się stwierdzić, że nie zdarzą się również zupełnie inne przypadki, że niekiedy pieniądze zostaną przepite lub w inny sposób marnotrawione. Nie wątpię, że zaleje nas fala wstrząsających reportaży poświęconych temu zjawisku. Na całościową ocenę projektu nie powinno mieć to jednak wpływu. Jest on niewątpliwie potrzebny, zaś jego pozytywne skutki będą odczuwalne i na bieżąco, i w dłuższej perspektywie.
Tekst ukazał się w czwartkowym wydaniu Gazety Polskiej Codziennie
(2)