
Przyjmując kogoś na pokład, warto mieć z niego jakiś pożytek. W przeciwnym przypadku byłby to jedynie zbyteczny balast.
Przepraszam za ten marynistyczny początek, ale ostatnio marynarskie porównania przychodzą mi bardzo często do głowy. Zupełnie nie wiadomo czemu ;))
A zatem jaki pożytek może być ze mnie? Pomyślałam, że zapewne jestem jedynym na pokładzie etnologiem. A jeśli nawet nie jedynym, to na pewno „nielicznym”
I pomyślałam także, że w takim razie może podzielę się z Wami pewnym tematem z mojej dziedziny, który być może Was zainteresuje. Wszak dorośli czasem też lubią… bajki.
Pomyślałam o… bestiariuszu.
W czasach średniowiecznych bestiariusz był gatunkiem literackim, którego istotną cechą charakterystyczną były opisy zwierząt – nie tylko tych realnych, ale i baśniowych. Stąd, obok zwierząt dobrze nam dziś znanych, w bestiariuszach pojawiały się również gryfy, jednorożce, bazyliszki czy smoki. O nich możemy także przeczytać w wielu baśniach dla dzieci, więc każdy właściwie się z tymi stworami zetknął. Jeśli natomiast przyjrzeć się naszym rodzimym podaniom i legendom, to także odnajdziemy w nich różne fantastyczne, ale jednak mniej znane dzieciom na całym świecie, istoty, takie jak wąpierze, strzygi, utopce, dziwożony, wiły czy paskudniki. Najwyraźniej nasi przodkowie lubili mroczne historie
Jak wiadomo, mianem „baby” określano różne znachorki, które nie tylko potrafiły leczyć ziołami czy były zręcznymi akuszerkami, ale także potrafiły zarówno rzucać jak i odczyniać „uroki”. Oprócz tych wiejskich znachorek były także inne „baby”, które wymyśliła ludzka fantazja. Istniała więc baba jagodowa, baba grochowa, baba wodna i baba żytnia. Zupełnie nieszkodliwa była z nich jedynie baba wodna, żyjąca nad brzegami rzek i jezior, która wyglądała po prostu jak mocno podstarzała rusałka, choć zapewne nie miała ich mocy, bo trudno sobie wyobrazić, by jakikolwiek młodzieniec na widok jej pląsów kompletnie tracił głowę i dawał się jej utopić
. Pozostałe baby były demonami atakującymi ludzi. Baba jagodowa zasadzała się na dzieci zbierające leśne runo i próbowała je dusić. Baba grochowa dusiła i gryzła żniwiarzy, kiedy utrudzeni pracą i upałem, zasypiali w cieniu. Dzieci zaś chętnie porywała i zjadała. Baba żytnia atakowała ludzi pracujących w łanach żyta – jeśli ich dopadła, łamała im ręce i nogi. Baby te grasowały głównie na Podlasiu. Jednak baba żytnia, zwana w innych regionach Południcą, była powszechnie obecna w podaniach słowiańskich i – jako Południca, znacznie bardziej bezwzględna od swojego podlaskiego odpowiednika. Nie tylko bowiem łamała nieszczęśnikom kończyny, ale także potrafiła zesłać paraliż, a czasem nawet urwać głowę. Niepilnowane dzieci porywała i wynosiła do lasu, gdzie je pożerała lub zakopywała żywcem pod miedzą. Na szczęście jej upiorna działalność była okresowa, bo po żniwach zapadała w długi sen zimowy. Była też cmentarna baba, która, jak sama nazwa wskazuje, grasowała na cmentarzach, gdzie rozkopywała groby, rozrzucała kości i czasem próbowała zaciągnąć kogoś zabłąkanego pomiędzy mogiły, aby go nastraszyć .
Podhale zamieszkiwały dziwożony – brzydkie, kosmate stworzenia o nienaturalnie długich, zwisających piersiach, których zajęciem było gnębienie wiarołomnych żon oraz porywanie dzieci i młodych dziewcząt. Najbardziej bezwzględne były jednak dziwożony dla starych ludzi, których potrafiły załaskotać na śmierć.
Wyjątkowo groźnymi demonami były wąpierze i strzygi. Te pierwsze to nic innego, jak swojska odmiana wampirów. Żywiły się krwią, a zaatakowane przez nie ofiary także przemieniały się w wąpierze. Natomiast strzygi były żeńską odmianą demonów wysysających krew. Wierzono, że stają się nimi po śmierci ludzie o dwóch sercach. Nie mniej krwiożercze były zmory, które najczęściej atakowały w nocy ludzi pogrążonych w głębokim śnie, wysysając z nich krew i pozbawiając sił witalnych, choć nie pozbawiając ich życia.
Obok jednak tych najgroźniejszych demonów, była cała masa takich, które nie zabijały, nie napadały Bogu ducha winnych, ale złośliwie potrafiły czynić wiele szkód.
W pobliżu gościńców i traktów lubiły gnieździć się bełty – demony, które myliły ludziom drogi, przy czym – nie wiadomo dlaczego – szczególnie upodobały sobie tych, którzy opuszczali karczmy w celu udania się do domu. Bełty tak ich zwodziły, że w tym domu nader często pojawiali się dopiero nad ranem – wyziębnięci, posiniaczeni i zwykle bez grosza przy duszy
.
Na manowce lubiły także zwodzić ludzi błędne ogniki czyli pokutujące dusze zmarłych, o których wieść gminna głosiła, że pilnują nawet po śmierci swoich, nagromadzonych w nieuczciwy sposób, skarbów.
Postrachem gospodarzy był natomiast paskudnik – wyjątkowo szkaradny stwór, jak sama nazwa wskazuje, który zamieszkiwał pomieszczenia gospodarskie i szkodził zwierzętom, wysysając z nich krew oraz sprowadzając na nie różne choroby. Najlepszą obroną przed zagnieżdżeniem się w gospodarstwie paskudnika było powieszenie nad wejściem do stajni czy obory martwej sroki.
Dla równowagi, świat zaludniały też istoty, które były do ludzi dobrze nastawione, a często także im pomocne. Zdecydowaną sympatią cieszyły się na przykład bożątka, czyli ciche i grzeczne istotki powstałe z duszyczek zmarłych dzieci, których nie zdążono ochrzcić. Zamieszkiwały one w chatach ludzkich, ale chroniły się przed wzrokiem domowników. Gospodynie zostawiały im w miseczkach odrobinę pożywienia, a one odwdzięczały się, chroniąc dom przez złymi duchami.
Pomocnym duchem był także dworowy, którego wyobrażano sobie jako małego, licho odzianego dziadka, który w zamian za drobne podarunki w postaci kawałka chleba, kłębka wełny lub jakiejś szmatki do wyścielenia legowiska, sumiennie opiekował się zwierzętami gospodarskimi i pomagał w pracach polowych.
Co do charakteru niektórych fantastycznych stworów nasi przodkowie nie potrafili się jednoznacznie zdecydować i często bywały one złe lub dobre, w zależności od okoliczności.
Taką postacią były choćby: borowy, płanetnicy czy wiły.
Borowy, jak można się domyślić, był opiekunem kniei i leśnej zwierzyny. Najchętniej zaszywał się w trudnodostępnych matecznikach i tym, którzy zakłócili mu spokój, plątał ścieżki i w sensie dosłownym – rzucał kłody pod nogi. Potrafił także przemienić się w groźnego niedźwiedzia i odstraszać intruzów strasznym rykiem. Ale potrafił być również pomocny: zagubionych wyprowadzał z lasu, oddawał zwierzęta gospodarskie, które zgubiły drogę i chronił dzieci przed zbójcami i dzikimi drapieżnikami.
Z kolei płanetnicy sprawowali nadzór nad chmurami, które napełniali wodą lub gradem, przeciągali sznurami w odpowiednie miejsce i tam je opróżniali, powodując deszcze, ulewy i gradobicia. Kierowali się przy tym często własnymi sympatiami i antypatiami. Dlatego jedne pola troskliwie nawadniali, a na innych niszczyli plony. Odstraszyć ich można było dźwiękami dzwonów.
O płanetnikach mówiono, że palą tytoń, zażywają tabakę i piją niespotykanie mocną gorzałkę.
Wiły natomiast można by nazwać personifikacją samej Matki-Natury, bo tak jak i ona potrafiły być groźne, a zarazem były też piękne i często dobre dla ludzi. Miały postać pięknych dziewcząt – rusałek o zielonych włosach i tańczyły lekko na zagubionych w lasach polanach. Biada jednak temu, kto dał się wciągnąć w ich ekstatyczne pląsy, bo „zatańcowywały” go na śmierć. Opiekowały się jednak zarazem całymi wsiami, a ludzi uczyły leczenia ziołami.
Poza istotami i demonami pałętającymi się w powietrzu i na ziemi, również w wodzie można było natrafić na różne dziwaczne indywidua. Najbardziej znanym demonem wodnym był oczywiście wodnik, znany na całej Słowiańszczyźnie. Była to postać wzbudzająca lęk, a zarazem niezwykle tajemnicza. Wieść głosiła, że lubi wciągać w wodne odmęty kąpiących się i łowiących ryby. Starano się więc omijać stawy, jeziora i odcinki rzek, co do których istniał przekazach, że zamieszkuje je ten stwór, albo próbowano go przebłagać, składając mu raz do roku ofiarę ze zwierzęcia – najczęściej kury. Obok wodników, wody zamieszkiwały także utopce, które nie gardziły nawet małymi zbiornikami wodnymi, takimi jak studnie czy przydrożne rowy. Były to nieduże, ale bardzo silne zielone stwory, o wielkiej głowie i wyłupiastych oczach oraz długich, zielonych włosach. W utopce zamieniali się samobójcy, którzy wybierali śmierć w głębinie. W wodzie były bardzo niebezpieczne, bo podobnie jak wodnik, topiły ludzi. Jednak prowadziły też życie towarzyskie i rodzinne we własnym gronie, spotykając się, zakładając rodziny i wychowując swoje utopcowe dzieci.
W odróżnieniu od wodników, utopce opuszczały czasem swoje wodne siedziby. Idąc księżycową nocą po moście lub grobli można było czasami spotkać siedzącego tam utopca, który pykając fajkę wpatrywał się w niebo. Nie był wtedy w żaden sposób niebezpieczny. Ot, taki melancholik kontemplujący srebrną poświatę księżyca…
Najbardziej jednak rozpowszechnionymi na polskich ziemiach były diabły, które pojawiły się wraz z chrześcijaństwem i natychmiast zadomowiły w polskich legendach i podaniach. Można je było spotkać praktycznie wszędzie – w karczmach i na bezdrożach, w dziuplach drzew (szczególnie wierzb) i na polach, w starych ruinach, a nawet w niektórych kościołach. Niemal każda wieś miała swojego własnego diabła, który sprowadzał ludzi na złą drogę. Niektóre z nich były groźne i przebiegłe, inne naiwne, czasem nawet wręcz głupkowate. Te najbardziej znane nosiły imiona Boruty, Rokity, Hajdasza, Fugasa, Hejdasza i Diabła Iskrzyckiego.
Warto jeszcze na koniec wspomnieć o kilku postaciach fantastycznych, których nazwy tak przyjęły się w języku polskim, że stały się one bohaterami znanych przysłów i powiedzonek.
W podaniach staropolskich zaistniał bowiem nie tylko chochlik, ale także licho, kocmołuch, trusia, a nawet buc
Chochlik był złośliwym psotnikiem i do dziś mówi się np. „ chochlik drukarski”.
Licho również płatało złośliwe figle i psoty i choć były one na ogół drobne, to jednak na tyle uciążliwe, że psotne licho na dobre zadomowiło się w różnych powiedzeniach” „Licho wie”, „Niech to licho porwie”, „Licho go nosi”.
Kocmołuch to dziś określenie na brudasa, flejtucha, niechluja. Ten staropolski kocmołuch był natomiast pokracznym stworkiem mieszkającym pod progiem obory lub stajni. Całe dnie przesypiał, a w nocy podkradał się do krowy i wysysał jej mleko. I to było właściwie całe jego zajęcie.
Trusia to wcale początkowo nie był królik, ani też człowiek bojaźliwy i cichy lub udający tylko skromnego i cichego. Trusia to był wielki, kilkunastometrowy wąż mieszkający w dorzeczu rzeki Raby, który mimo tych imponujących rozmiarów potrafił skutecznie unikać pokazywania się ludziom. Można było go zobaczyć jedynie na moment przed tym, zanim ginęło się w jego uścisku. Jednym słowem, potrafił zachowywać się cichutko, jak trusia.
I wreszcie ostatnia z wybranych przez mnie postaci – buc, zwany też dydkiem albo kurzym płuckiem. Było to wyjątkowe straszydło mieszkające w najciemniejszych zakamarkach domu – na strychach, w starych szafach lub ostatecznie pod łóżkiem, wychodzące w nocy po to, by bić i straszyć niegrzeczne dzieci. Był to wyjątkowy gbur, postać mrukliwa, nieprzyjemna i niesympatyczna. I takim właśnie pozostał do dziś.
Przepraszam za ten marynistyczny początek, ale ostatnio marynarskie porównania przychodzą mi bardzo często do głowy. Zupełnie nie wiadomo czemu ;))
A zatem jaki pożytek może być ze mnie? Pomyślałam, że zapewne jestem jedynym na pokładzie etnologiem. A jeśli nawet nie jedynym, to na pewno „nielicznym”

Pomyślałam o… bestiariuszu.
W czasach średniowiecznych bestiariusz był gatunkiem literackim, którego istotną cechą charakterystyczną były opisy zwierząt – nie tylko tych realnych, ale i baśniowych. Stąd, obok zwierząt dobrze nam dziś znanych, w bestiariuszach pojawiały się również gryfy, jednorożce, bazyliszki czy smoki. O nich możemy także przeczytać w wielu baśniach dla dzieci, więc każdy właściwie się z tymi stworami zetknął. Jeśli natomiast przyjrzeć się naszym rodzimym podaniom i legendom, to także odnajdziemy w nich różne fantastyczne, ale jednak mniej znane dzieciom na całym świecie, istoty, takie jak wąpierze, strzygi, utopce, dziwożony, wiły czy paskudniki. Najwyraźniej nasi przodkowie lubili mroczne historie

Jak wiadomo, mianem „baby” określano różne znachorki, które nie tylko potrafiły leczyć ziołami czy były zręcznymi akuszerkami, ale także potrafiły zarówno rzucać jak i odczyniać „uroki”. Oprócz tych wiejskich znachorek były także inne „baby”, które wymyśliła ludzka fantazja. Istniała więc baba jagodowa, baba grochowa, baba wodna i baba żytnia. Zupełnie nieszkodliwa była z nich jedynie baba wodna, żyjąca nad brzegami rzek i jezior, która wyglądała po prostu jak mocno podstarzała rusałka, choć zapewne nie miała ich mocy, bo trudno sobie wyobrazić, by jakikolwiek młodzieniec na widok jej pląsów kompletnie tracił głowę i dawał się jej utopić

Podhale zamieszkiwały dziwożony – brzydkie, kosmate stworzenia o nienaturalnie długich, zwisających piersiach, których zajęciem było gnębienie wiarołomnych żon oraz porywanie dzieci i młodych dziewcząt. Najbardziej bezwzględne były jednak dziwożony dla starych ludzi, których potrafiły załaskotać na śmierć.
Wyjątkowo groźnymi demonami były wąpierze i strzygi. Te pierwsze to nic innego, jak swojska odmiana wampirów. Żywiły się krwią, a zaatakowane przez nie ofiary także przemieniały się w wąpierze. Natomiast strzygi były żeńską odmianą demonów wysysających krew. Wierzono, że stają się nimi po śmierci ludzie o dwóch sercach. Nie mniej krwiożercze były zmory, które najczęściej atakowały w nocy ludzi pogrążonych w głębokim śnie, wysysając z nich krew i pozbawiając sił witalnych, choć nie pozbawiając ich życia.
Obok jednak tych najgroźniejszych demonów, była cała masa takich, które nie zabijały, nie napadały Bogu ducha winnych, ale złośliwie potrafiły czynić wiele szkód.
W pobliżu gościńców i traktów lubiły gnieździć się bełty – demony, które myliły ludziom drogi, przy czym – nie wiadomo dlaczego – szczególnie upodobały sobie tych, którzy opuszczali karczmy w celu udania się do domu. Bełty tak ich zwodziły, że w tym domu nader często pojawiali się dopiero nad ranem – wyziębnięci, posiniaczeni i zwykle bez grosza przy duszy

Na manowce lubiły także zwodzić ludzi błędne ogniki czyli pokutujące dusze zmarłych, o których wieść gminna głosiła, że pilnują nawet po śmierci swoich, nagromadzonych w nieuczciwy sposób, skarbów.
Postrachem gospodarzy był natomiast paskudnik – wyjątkowo szkaradny stwór, jak sama nazwa wskazuje, który zamieszkiwał pomieszczenia gospodarskie i szkodził zwierzętom, wysysając z nich krew oraz sprowadzając na nie różne choroby. Najlepszą obroną przed zagnieżdżeniem się w gospodarstwie paskudnika było powieszenie nad wejściem do stajni czy obory martwej sroki.
Dla równowagi, świat zaludniały też istoty, które były do ludzi dobrze nastawione, a często także im pomocne. Zdecydowaną sympatią cieszyły się na przykład bożątka, czyli ciche i grzeczne istotki powstałe z duszyczek zmarłych dzieci, których nie zdążono ochrzcić. Zamieszkiwały one w chatach ludzkich, ale chroniły się przed wzrokiem domowników. Gospodynie zostawiały im w miseczkach odrobinę pożywienia, a one odwdzięczały się, chroniąc dom przez złymi duchami.
Pomocnym duchem był także dworowy, którego wyobrażano sobie jako małego, licho odzianego dziadka, który w zamian za drobne podarunki w postaci kawałka chleba, kłębka wełny lub jakiejś szmatki do wyścielenia legowiska, sumiennie opiekował się zwierzętami gospodarskimi i pomagał w pracach polowych.
Co do charakteru niektórych fantastycznych stworów nasi przodkowie nie potrafili się jednoznacznie zdecydować i często bywały one złe lub dobre, w zależności od okoliczności.
Taką postacią były choćby: borowy, płanetnicy czy wiły.
Borowy, jak można się domyślić, był opiekunem kniei i leśnej zwierzyny. Najchętniej zaszywał się w trudnodostępnych matecznikach i tym, którzy zakłócili mu spokój, plątał ścieżki i w sensie dosłownym – rzucał kłody pod nogi. Potrafił także przemienić się w groźnego niedźwiedzia i odstraszać intruzów strasznym rykiem. Ale potrafił być również pomocny: zagubionych wyprowadzał z lasu, oddawał zwierzęta gospodarskie, które zgubiły drogę i chronił dzieci przed zbójcami i dzikimi drapieżnikami.
Z kolei płanetnicy sprawowali nadzór nad chmurami, które napełniali wodą lub gradem, przeciągali sznurami w odpowiednie miejsce i tam je opróżniali, powodując deszcze, ulewy i gradobicia. Kierowali się przy tym często własnymi sympatiami i antypatiami. Dlatego jedne pola troskliwie nawadniali, a na innych niszczyli plony. Odstraszyć ich można było dźwiękami dzwonów.
O płanetnikach mówiono, że palą tytoń, zażywają tabakę i piją niespotykanie mocną gorzałkę.
Wiły natomiast można by nazwać personifikacją samej Matki-Natury, bo tak jak i ona potrafiły być groźne, a zarazem były też piękne i często dobre dla ludzi. Miały postać pięknych dziewcząt – rusałek o zielonych włosach i tańczyły lekko na zagubionych w lasach polanach. Biada jednak temu, kto dał się wciągnąć w ich ekstatyczne pląsy, bo „zatańcowywały” go na śmierć. Opiekowały się jednak zarazem całymi wsiami, a ludzi uczyły leczenia ziołami.
Poza istotami i demonami pałętającymi się w powietrzu i na ziemi, również w wodzie można było natrafić na różne dziwaczne indywidua. Najbardziej znanym demonem wodnym był oczywiście wodnik, znany na całej Słowiańszczyźnie. Była to postać wzbudzająca lęk, a zarazem niezwykle tajemnicza. Wieść głosiła, że lubi wciągać w wodne odmęty kąpiących się i łowiących ryby. Starano się więc omijać stawy, jeziora i odcinki rzek, co do których istniał przekazach, że zamieszkuje je ten stwór, albo próbowano go przebłagać, składając mu raz do roku ofiarę ze zwierzęcia – najczęściej kury. Obok wodników, wody zamieszkiwały także utopce, które nie gardziły nawet małymi zbiornikami wodnymi, takimi jak studnie czy przydrożne rowy. Były to nieduże, ale bardzo silne zielone stwory, o wielkiej głowie i wyłupiastych oczach oraz długich, zielonych włosach. W utopce zamieniali się samobójcy, którzy wybierali śmierć w głębinie. W wodzie były bardzo niebezpieczne, bo podobnie jak wodnik, topiły ludzi. Jednak prowadziły też życie towarzyskie i rodzinne we własnym gronie, spotykając się, zakładając rodziny i wychowując swoje utopcowe dzieci.
W odróżnieniu od wodników, utopce opuszczały czasem swoje wodne siedziby. Idąc księżycową nocą po moście lub grobli można było czasami spotkać siedzącego tam utopca, który pykając fajkę wpatrywał się w niebo. Nie był wtedy w żaden sposób niebezpieczny. Ot, taki melancholik kontemplujący srebrną poświatę księżyca…
Najbardziej jednak rozpowszechnionymi na polskich ziemiach były diabły, które pojawiły się wraz z chrześcijaństwem i natychmiast zadomowiły w polskich legendach i podaniach. Można je było spotkać praktycznie wszędzie – w karczmach i na bezdrożach, w dziuplach drzew (szczególnie wierzb) i na polach, w starych ruinach, a nawet w niektórych kościołach. Niemal każda wieś miała swojego własnego diabła, który sprowadzał ludzi na złą drogę. Niektóre z nich były groźne i przebiegłe, inne naiwne, czasem nawet wręcz głupkowate. Te najbardziej znane nosiły imiona Boruty, Rokity, Hajdasza, Fugasa, Hejdasza i Diabła Iskrzyckiego.
Warto jeszcze na koniec wspomnieć o kilku postaciach fantastycznych, których nazwy tak przyjęły się w języku polskim, że stały się one bohaterami znanych przysłów i powiedzonek.
W podaniach staropolskich zaistniał bowiem nie tylko chochlik, ale także licho, kocmołuch, trusia, a nawet buc
Chochlik był złośliwym psotnikiem i do dziś mówi się np. „ chochlik drukarski”.
Licho również płatało złośliwe figle i psoty i choć były one na ogół drobne, to jednak na tyle uciążliwe, że psotne licho na dobre zadomowiło się w różnych powiedzeniach” „Licho wie”, „Niech to licho porwie”, „Licho go nosi”.
Kocmołuch to dziś określenie na brudasa, flejtucha, niechluja. Ten staropolski kocmołuch był natomiast pokracznym stworkiem mieszkającym pod progiem obory lub stajni. Całe dnie przesypiał, a w nocy podkradał się do krowy i wysysał jej mleko. I to było właściwie całe jego zajęcie.
Trusia to wcale początkowo nie był królik, ani też człowiek bojaźliwy i cichy lub udający tylko skromnego i cichego. Trusia to był wielki, kilkunastometrowy wąż mieszkający w dorzeczu rzeki Raby, który mimo tych imponujących rozmiarów potrafił skutecznie unikać pokazywania się ludziom. Można było go zobaczyć jedynie na moment przed tym, zanim ginęło się w jego uścisku. Jednym słowem, potrafił zachowywać się cichutko, jak trusia.
I wreszcie ostatnia z wybranych przez mnie postaci – buc, zwany też dydkiem albo kurzym płuckiem. Było to wyjątkowe straszydło mieszkające w najciemniejszych zakamarkach domu – na strychach, w starych szafach lub ostatecznie pod łóżkiem, wychodzące w nocy po to, by bić i straszyć niegrzeczne dzieci. Był to wyjątkowy gbur, postać mrukliwa, nieprzyjemna i niesympatyczna. I takim właśnie pozostał do dziś.
*Wszelkie ewentualne podobieństwo do osób i zdarzeń autentycznych jest zupełnie przypadkowe

(12)
57 Comments
Sympatyczny krispie (krispo? krisp?)
14 January, 2014 - 12:25
Żeby nasze pisanie leczyło lemingozę równie skutecznie, jak żyworódka!
sadzonki żyworódki są na Allegro
14 January, 2014 - 12:17
http://allegro.pl/zyworodka-domowa-apteka-i3859087400.html
Ellenai
13 January, 2014 - 21:34
Tomasz A S
13 January, 2014 - 21:42
A z pietruszki uzywa się w tym celu korzeń.
Trzeba go przekroić i pocierać użądlone miejsce przekrojoną, wilgotną od soku stroną.
Ellenai, no jak się wczytałam, tak
13 January, 2014 - 19:53
A tak na serio - dzięki za podsumowanie mojej wielce przypadkowej wiedzy "w tym temacie".
Ossala
Ossalo
13 January, 2014 - 21:40
a nasi przodkowie naprawdę wierzyli w istnienie tych stworów. I obawiali się ich.
Droga Ellenai i Goscie
24 January, 2014 - 23:33
czytam Was z zachwytem..zawsze uwielbiałam czytanie bajek i jako dziecko i jako już Dorosła Istota...:)
co do ziół ,to też lubię o nich poczytac..:)
Dobrej Nocy Kochani...
Dobrej Nocy i pięknych snów z rusałkami i innymi pięknymi istotami... :)
<p>gość z drogi</p>
Strony