Nie tylko w okresie powojennym, ale także przed wojną mecze derbowe wywoływały wielkie emocje.
„Mecze rywalek miejscowych posiadają zawsze swoisty charakter. W zawodach tych wyładowuje się bowiem zazwyczaj cały nadmiar elektryczności, nagromadzonej w powietrzu między krańcowymi zwykle interesami obu klubów, spełniających w tym wypadku rolę biegunów, między którymi trzaskają zygzaki piorunów. Wszelkie wzajemne urazy otwarte i zamaskowane, wszelkie legalne i podziemne pociągnięcia dyplomacji klubowej na meczu takim mają możność wyładowania się w formie najprostszej” – napisał wiosną 1930 roku po meczu Polonii z Warszawianką jeden z dziennikarzy.
Przegrać można każdy mecz, byle nie ten jeden – derbowy. Mecz taki bowiem „w rozgorzałych wyobraźniach zapaleńców obu klubów przybiera kształty i znaczenie zmagań na śmierć i życie, w których stawką jest nie tylko sława, ale nawet istnienie klubu”.
Derbowa gorączka udzielała się wszystkim na długo przed pierwszym gwizdkiem, a mecz zwykle bulwersował, tak jak w 1935 roku przy okazji meczu Warszawianki z Legią, kiedy doszło do rękoczynów – i to zarówno na boisku, jak i na trybunach, gdzie jak donosił jeden ze sprawozdawców: „ciosy zadawano przeważnie otwartą rękawicą”.
Inne starcie Warszawianki z Legią, rozegrane w 1933 roku, prasa nazwała „corridą piłkarską”.
Nie inaczej było w Łodzi, gdzie przed wojną nikt jeszcze nie emocjonował się rywalizacją ŁKS-u z Widzewem, bo ten drugi w dwudziestoleciu międzywojennym nie należał do potentatów. W Łodzi rozbudzającą wyobraźnię były pojedynki ŁKS-u z Turystami.
„Zawody powyższe to jeden wielki skandal, skandal jakiego kronika łódzka, a może i polska, jeszcze nie notowała. Publiczność, gracze i last not least „ofiara” – sędzia p. Posner zadokumentowali swe ubóstwo inteligencji i humanitarności” – relacjonował dziennikarz „Przeglądu Sportowego”, nazywając spotkanie „rzezią”, w której publiczność „dopingowała wszelkimi możliwymi środkami swych pupilów”, a kiedy sędzia wskutek brutalnych faulów przerywał grę, „jedna część darła się wniebogłosy, „dobrze mu tak”, inna zaś „sędzia kalosz”.
W drugiej połowie ww. meczu najpierw Kazimierz Jasiński powalił bez pardonu Alfonsa Michalskiego, ten w rewanżu huknął ełkaesiaka w twarz, sędzia natomiast zamiast ukarać popularnego „Alfę”, przez pomyłkę wyrzucił z boiska innego zawodnika Turystów. Po tym zdarzeniu arbiter pogubił się kompletnie, a na boisku polowanie na kości trwało w najlepsze do końcowego gwizdka.
Podobne obrazki oglądano również podczas łódzkich starć z udziałem ŁKS-u i niemieckiego Unionu.
We Lwowie wielkie emocje wywoływała rywalizacja Pogoni z Czarnymi, a także starcia tych drużyn z Lechią i Hasmoneą, w której nikt nie oszczędzał ani siebie, ani takich nawet idoli całego miasta jak Wacław Kuchar.
Najbardziej iskrzyło na linii Pogoń–Czarni. Witold Szolginia twierdził, że sympatie tak mocno podzieliły miasto, że w szkole „żaden „Poganiacz” nie przyjaźnił się z żadnym „Czarnym” i nawet nie do pomyślenia było siedzenie z nim w jednej szkolnej ławce”.
Do konfliktów z powodu futbolu dochodziło tam także w obrębie rodziny, na przykład kiedy jeden z braci kibicował Pogoni, a drugi okazywał się sympatykiem popularnych „Powidlaków”.
W Katowicach wrogiem Ruchu Hajduki Wielkie został niemiecki 1. FC Katowice, wrogiem śmiertelnym.
Kibice, działacze i piłkarze obu zespołów nie szczędzili sobie złośliwości, każde takie starcie urastało do rangi „meczu o życie”, na boisku trzeszczały kości, a za największą zbrodnię uznawano na Górnym Śląsku przenosiny piłkarza do rywala zza miedzy. Nie dotyczyło to młodych, nieznanych jeszcze piłkarzy, jak na przykład Ernesta Wilimowskiego, który w pierwszej połowie lat trzydziestych zamienił barwy niemieckiej jedenastki na trykot Ruchu.
Tenże Wilimowski 21 maja 1939 roku zdobył dziesięć goli w wygranym aż 12:1 ligowym meczu Ruchu z Unionem-Touring, choć „Przeglądu Sportowego” potrafił mu wytknąć: „Gra Wilimowskiego nie była bez zarzutu. Było w niej za dużo cyrkowych sztuczek i za mało pomocy sąsiadom, na czym stracił dobrze grający Wodarz”.
Derby Łodzi, Warszawy, Lwowa czy Górnego Śląska miały swój ciężar gatunkowy, ale mogły się równać ze „świętą wojną” Krakowa. Ta odwieczna walka o prymat pod Wawelem rozpoczęła się wiele lat przed pierwszą wojną światową, prezentując jedyną w swoim rodzaju konfrontację, w ramach której ścierały się rozmaite postawy społeczne i narodowościowe.
I tak, Cracovia przekonywała, iż jest klubem otwartym i demokratycznym, skupiając wokół siebie ludzi o poglądach liberalno-lewicowych. Kibice Wisły natomiast podkreślali swój polski rodowód, stąd też często zarzucano im nacjonalizm, a nawet posądzano o antysemityzm.
Obie krakowskie drużyny spierały się nawet w tak prozaicznych sprawach jak godzina rozpoczęcia meczu. Kiedy w 1922 roku Wisła świętowała otwarcie swojego nowego boiska, zapraszając na mech Pogoń Lwów, działacze Cracovii zaplanowali na ten dzień prestiżowy mecz towarzyski z czeską Slavią. Nie pomogły żadne prośby i groźby. Działacze „Pasów” oznajmili rywalowi zza między, że godziny rozpoczęcia pojedynku ze Slavią nie przesuną, bo… zdążyli już wydrukować afisze reklamowe.
Z kolei podczas tournée reprezentacji Krakowa po Holandii trzech piłkarzy Wisły oświadczyło, że nie zagrają z Holendrami, bo rozlepione w Hadze afisze anonsowały mecz „Cracovia – Zwaluwen”. A przecież – dowodzili gracze „Białej Gwiazdy” – wiślakom nie godzi się występować pod szyldem odwiecznego rywala.
Ostatecznie wspomina trójka pojawiła się na boisku, gdy wytłumaczono im, że autorzy afiszu popełnili błąd, umieszczając na nim słowo „Cracovia” zamiast „Cracovie” (czyli Kraków).
„Przed meczem i po meczu byli to najmilsi koledzy, z którymi chętnie i miło się dyskutowało, roztrząsało się sytuacje z minionego meczu, analizowało to czy inne dobre, czy złe pociągnięcie. W ferworze walki zapominało się o niejednym, mając tylko jedno na myśli: zwycięstwo dla barw swego klubu!” – wspominał derbowe pojedynki znany piłkarz „Pasów” Zygmunt Chruściński.
W maju 1925 roku podczas derbowego pojedynku Władysław Kowalski z Wisły huknął w twarz zawodnika Cracovii, też reprezentanta Polski, Stanisława Cikowskiego, za co ten pierwszy zapłacił kilkumiesięczną dyskwalifikacją; z kolei piłkarz „Pasów”, rozczarowany łagodną jego zdaniem karą dla rywala, zrezygnował wkrótce z uprawiania sportu.
Rozmaite krakowskie autorytety próbowały doprowadzić do załagodzenia napiętych stosunków między odwiecznymi wrogami. Znany krakowski krytyk teatralny i prozaik Tadeusz Kudliński wzywał, aby skończyć z „tym wrogim, wręcz pogrzebowym nastrojem i głupim gadaniem, że tamci to patałachy, a nasi „cyzie”. Przekonał niestety nielicznych.
CDN.
„Mecze rywalek miejscowych posiadają zawsze swoisty charakter. W zawodach tych wyładowuje się bowiem zazwyczaj cały nadmiar elektryczności, nagromadzonej w powietrzu między krańcowymi zwykle interesami obu klubów, spełniających w tym wypadku rolę biegunów, między którymi trzaskają zygzaki piorunów. Wszelkie wzajemne urazy otwarte i zamaskowane, wszelkie legalne i podziemne pociągnięcia dyplomacji klubowej na meczu takim mają możność wyładowania się w formie najprostszej” – napisał wiosną 1930 roku po meczu Polonii z Warszawianką jeden z dziennikarzy.
Przegrać można każdy mecz, byle nie ten jeden – derbowy. Mecz taki bowiem „w rozgorzałych wyobraźniach zapaleńców obu klubów przybiera kształty i znaczenie zmagań na śmierć i życie, w których stawką jest nie tylko sława, ale nawet istnienie klubu”.
Derbowa gorączka udzielała się wszystkim na długo przed pierwszym gwizdkiem, a mecz zwykle bulwersował, tak jak w 1935 roku przy okazji meczu Warszawianki z Legią, kiedy doszło do rękoczynów – i to zarówno na boisku, jak i na trybunach, gdzie jak donosił jeden ze sprawozdawców: „ciosy zadawano przeważnie otwartą rękawicą”.
Inne starcie Warszawianki z Legią, rozegrane w 1933 roku, prasa nazwała „corridą piłkarską”.
Nie inaczej było w Łodzi, gdzie przed wojną nikt jeszcze nie emocjonował się rywalizacją ŁKS-u z Widzewem, bo ten drugi w dwudziestoleciu międzywojennym nie należał do potentatów. W Łodzi rozbudzającą wyobraźnię były pojedynki ŁKS-u z Turystami.
„Zawody powyższe to jeden wielki skandal, skandal jakiego kronika łódzka, a może i polska, jeszcze nie notowała. Publiczność, gracze i last not least „ofiara” – sędzia p. Posner zadokumentowali swe ubóstwo inteligencji i humanitarności” – relacjonował dziennikarz „Przeglądu Sportowego”, nazywając spotkanie „rzezią”, w której publiczność „dopingowała wszelkimi możliwymi środkami swych pupilów”, a kiedy sędzia wskutek brutalnych faulów przerywał grę, „jedna część darła się wniebogłosy, „dobrze mu tak”, inna zaś „sędzia kalosz”.
W drugiej połowie ww. meczu najpierw Kazimierz Jasiński powalił bez pardonu Alfonsa Michalskiego, ten w rewanżu huknął ełkaesiaka w twarz, sędzia natomiast zamiast ukarać popularnego „Alfę”, przez pomyłkę wyrzucił z boiska innego zawodnika Turystów. Po tym zdarzeniu arbiter pogubił się kompletnie, a na boisku polowanie na kości trwało w najlepsze do końcowego gwizdka.
Podobne obrazki oglądano również podczas łódzkich starć z udziałem ŁKS-u i niemieckiego Unionu.
We Lwowie wielkie emocje wywoływała rywalizacja Pogoni z Czarnymi, a także starcia tych drużyn z Lechią i Hasmoneą, w której nikt nie oszczędzał ani siebie, ani takich nawet idoli całego miasta jak Wacław Kuchar.
Najbardziej iskrzyło na linii Pogoń–Czarni. Witold Szolginia twierdził, że sympatie tak mocno podzieliły miasto, że w szkole „żaden „Poganiacz” nie przyjaźnił się z żadnym „Czarnym” i nawet nie do pomyślenia było siedzenie z nim w jednej szkolnej ławce”.
Do konfliktów z powodu futbolu dochodziło tam także w obrębie rodziny, na przykład kiedy jeden z braci kibicował Pogoni, a drugi okazywał się sympatykiem popularnych „Powidlaków”.
W Katowicach wrogiem Ruchu Hajduki Wielkie został niemiecki 1. FC Katowice, wrogiem śmiertelnym.
Kibice, działacze i piłkarze obu zespołów nie szczędzili sobie złośliwości, każde takie starcie urastało do rangi „meczu o życie”, na boisku trzeszczały kości, a za największą zbrodnię uznawano na Górnym Śląsku przenosiny piłkarza do rywala zza miedzy. Nie dotyczyło to młodych, nieznanych jeszcze piłkarzy, jak na przykład Ernesta Wilimowskiego, który w pierwszej połowie lat trzydziestych zamienił barwy niemieckiej jedenastki na trykot Ruchu.
Tenże Wilimowski 21 maja 1939 roku zdobył dziesięć goli w wygranym aż 12:1 ligowym meczu Ruchu z Unionem-Touring, choć „Przeglądu Sportowego” potrafił mu wytknąć: „Gra Wilimowskiego nie była bez zarzutu. Było w niej za dużo cyrkowych sztuczek i za mało pomocy sąsiadom, na czym stracił dobrze grający Wodarz”.
Derby Łodzi, Warszawy, Lwowa czy Górnego Śląska miały swój ciężar gatunkowy, ale mogły się równać ze „świętą wojną” Krakowa. Ta odwieczna walka o prymat pod Wawelem rozpoczęła się wiele lat przed pierwszą wojną światową, prezentując jedyną w swoim rodzaju konfrontację, w ramach której ścierały się rozmaite postawy społeczne i narodowościowe.
I tak, Cracovia przekonywała, iż jest klubem otwartym i demokratycznym, skupiając wokół siebie ludzi o poglądach liberalno-lewicowych. Kibice Wisły natomiast podkreślali swój polski rodowód, stąd też często zarzucano im nacjonalizm, a nawet posądzano o antysemityzm.
Obie krakowskie drużyny spierały się nawet w tak prozaicznych sprawach jak godzina rozpoczęcia meczu. Kiedy w 1922 roku Wisła świętowała otwarcie swojego nowego boiska, zapraszając na mech Pogoń Lwów, działacze Cracovii zaplanowali na ten dzień prestiżowy mecz towarzyski z czeską Slavią. Nie pomogły żadne prośby i groźby. Działacze „Pasów” oznajmili rywalowi zza między, że godziny rozpoczęcia pojedynku ze Slavią nie przesuną, bo… zdążyli już wydrukować afisze reklamowe.
Z kolei podczas tournée reprezentacji Krakowa po Holandii trzech piłkarzy Wisły oświadczyło, że nie zagrają z Holendrami, bo rozlepione w Hadze afisze anonsowały mecz „Cracovia – Zwaluwen”. A przecież – dowodzili gracze „Białej Gwiazdy” – wiślakom nie godzi się występować pod szyldem odwiecznego rywala.
Ostatecznie wspomina trójka pojawiła się na boisku, gdy wytłumaczono im, że autorzy afiszu popełnili błąd, umieszczając na nim słowo „Cracovia” zamiast „Cracovie” (czyli Kraków).
„Przed meczem i po meczu byli to najmilsi koledzy, z którymi chętnie i miło się dyskutowało, roztrząsało się sytuacje z minionego meczu, analizowało to czy inne dobre, czy złe pociągnięcie. W ferworze walki zapominało się o niejednym, mając tylko jedno na myśli: zwycięstwo dla barw swego klubu!” – wspominał derbowe pojedynki znany piłkarz „Pasów” Zygmunt Chruściński.
W maju 1925 roku podczas derbowego pojedynku Władysław Kowalski z Wisły huknął w twarz zawodnika Cracovii, też reprezentanta Polski, Stanisława Cikowskiego, za co ten pierwszy zapłacił kilkumiesięczną dyskwalifikacją; z kolei piłkarz „Pasów”, rozczarowany łagodną jego zdaniem karą dla rywala, zrezygnował wkrótce z uprawiania sportu.
Rozmaite krakowskie autorytety próbowały doprowadzić do załagodzenia napiętych stosunków między odwiecznymi wrogami. Znany krakowski krytyk teatralny i prozaik Tadeusz Kudliński wzywał, aby skończyć z „tym wrogim, wręcz pogrzebowym nastrojem i głupim gadaniem, że tamci to patałachy, a nasi „cyzie”. Przekonał niestety nielicznych.
CDN.
(2)