Duch pośród duchów. Co daje nam oglądanie koreańskich horrorów?

 |  Written by Krzysztof Karnkowski  |  0
O Korei Południowej wiemy zaskakująco mało. 30 lat po upadku PRL trudno uzasadniać to wyłącznie faktem, że w czasach komunizmu w przekazach medialnych istniała tylko jedna Korea, z wodzem Kimem i stolicą w Phenianie. Z tą drugą nie utrzymywaliśmy nawet stosunków demokratycznych, zaś w dzienniku pojawiała się tylko wtedy, gdy trzeba było pokazać jak policja w państwie kapitalistycznym pałuje bezbronnych, wrażliwych społecznie studentów. Po roku ’89 robiliśmy z Koreańczykami interesy, ale na zainteresowanie kulturą przełożyło się to średnio. Cóż, może po prostu Korea Południowa wydaje nam się tak egzotyczna i odległa, że po prostu obchodzi nas umiarkowanie, jeśli nie liczyć Samsunga, Hyundaya i kilku innych rozpoznawalnych marek.

Tymczasem z Koreą wiele nas dzieli, ale i łączy zaskakująco dużo – nieciekawe relacje z sąsiadami, poważna część historii pod obcą okupacją, z drugiej strony strategiczne partnerstwo z Amerykanami, wreszcie – duży i wciąż rosnący procent chrześcijan, w tym - katolików. Od czasu do czasu ktoś zauważa, że może właśnie w Korei Południowej, kiedyś biednej i okupowanej, a dziś bogatej i innowacyjnej pomimo niesprzyjającego położenia geograficznego, moglibyśmy znaleźć trochę inspiracji i kilka odpowiedzi na kluczowe pytania. Nie tak dawno zdarzyło się to choćby Jarosławowi Kaczyńskiemu.

…A mnie trochę wcześniej nawet. Obok rozwiniętej gospodarki, Korea dorobiła się bardzo prężnej kinematografii, a także przemysłu muzycznego, który zresztą zdobywa kolejne przyczółki w globalnej popkulturze.  Kino z Korei cały czas pozostaje, zwłaszcza w Polsce, dość niszowe. Oczywiście, całkiem sporo osób oglądało w swoim czasie trylogię Chan-wook Parka[1], niedawno w kinach studyjnych pojawiła się Pieta  Ki-duk, telewizja pokazała zaś bijący w całej Azji rekordy finansowe i frekwencyjne film Potwór – i to chyba wszystko. Kilka lat temu, na fali popularności Ringu wyszło w Polsce kilka horrorów z Korei, ale ostatni ukazał się w 2006 roku, choć przecież Koreańczycy nie przestali kręcić nowych produkcji. Szczęśliwie w czasach sieci nie ma już praktycznie rzeczy, których nie można znaleźć i tak trafiłem na koreańskie horrory. Najpierw oglądałem je na zasadzie zabicia czasu, nie zastanawiając się nawet, czy mam przed oczami film z Japonii, Korei czy Tajlandii. Później dotarła do mnie odrębność filmów koreańskich i dostrzegłem ich specyfikę. Aż wreszcie obejrzałem kilka obrazów, po których uznałem, że kilkoma obserwacjami warto się podzielić. Właśnie tutaj.

Pod koniec lat 90-tych w Korei Południowej mocno zliberalizowano cenzurę, co miejscowe kino wykorzystało z miejsca do pokazania koreańskich problemów społecznych, które dotąd za bardzo nie mogły znaleźć odzwierciedlenia na ekranach. Jednym z pierwszych filmów, który wykorzystał dopiero co otwarte dla twórców możliwości, był horror Whispering corridors (Yeogo goedam). Szepczące Korytarze (często mylnie tytułowane jako Schody życzeń od trzeciej części cyklu, który zapoczątkował film z 1998 roku) ukazały problem patologicznych stosunków w koreańskiej szkole. Chociaż pojawiały się w nim tak mocno kojarzone z azjatyckim horrorem duchy, to nie one były najważniejsze, zaś część najbardziej poruszających scen obywała się bez pierwiastków nadprzyrodzonych. O tym, że film trafił w społeczne zapotrzebowanie świadczy nie tylko ogromny sukces frekwencyjny, jaki odniósł, lecz również fakt, że po jego premierze rozpoczęła się ogólnonarodowa debata na temat konieczności zmian w systemie edukacji. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że dla części koreańskich rodziców, zwłaszcza tych, którzy mieli córki w wieku szkolnym, Whispering corridors Ki-hyung Parka mogło być wstrząsem nie mniejszym, niż Samowolka Feliksa Falka dla osób żyjących romantycznym mitem polskiej armii uczącej męstwa i honoru.
 


Obraz Parka to przedstawiciel popularnego w tej części świata horroru szkolnego. Dawna uczennica wraca do swojej szkoły, by uczyć następne roczniki. W tym samym czasie ginie nielubiana, prześladująca uczennice nauczycielka, zwana Starą Lisicą. Obawiający się zewnętrznego śledztwa dyrektor szkoły nakazuje wszystkim milczenie. Sam, nazywany przez dziewczęta Wściekłym Psem, zostaje zamordowany niewiele później, jednak zdążymy jeszcze zobaczyć powtarzający się spektakl zbiorowego prześladowania, upokarzania i wyzywania uczennic. Razem z bohaterkami odkrywamy, że jedna z dziewcząt jest tak naprawdę duchem samobójczyni, która kilka lat wcześniej nie wytrzymała atmosfery panującej w szkole, teraz zaś, uwięziona w jej murach karze swoich dawnych prześladowców, chroniąc jednocześnie koleżankę, z którą się zaprzyjaźniła, utalentowaną artystycznie Ji-oh Lim.

Film wywarł wpływ nie tylko na koreańskie życie społeczne, lecz również ukształtował lokalną specyfikę gatunku, bardzo często łączącą klasyczną azjatycką ghost story z dramatem obyczajowym (Arang, Peruka, Telefon), społecznym (Apartament, Kot, Loner) lub kryminalnym (ponownie Arang, Lustro, Twarz). Dostajemy więc potwornie skomplikowane i pełne mrocznych tajemnic historie rodzinne,  w których kłamstwo i zdrada mają zawsze daleko idące konsekwencje, czasem sięgające dalej, niż jedno pokolenie. Gdy Zachód koncentruje się coraz bardziej na pokazaniu przemocy przypadkowej i tym bardziej przerażającej, Koreańczycy skupiają się wciąż na pokazaniu konsekwencji zła, choć czynią to oczywiście odpowiednio widowiskowo. Krew spływa po ścianach,  zjawy – na ogół kobiece - atakują w windach i długich korytarzach, a ich włosy wysuwają się zewsząd, strasząc, oślepiając bądź dusząc ofiary. I co tu ma sobie znaleźć biedny katolik? – ma prawo spytać  w tym miejscu zdezorientowany czytelnik.

Nie chciałbym w tym miejscu wracać do toczonego od dawna sporu o horror jako taki – czy jako gatunek jest naszym sprzymierzeńcem w walce ze złem, czy wręcz przeciwnie, jest narzędziem zła w walce z dobrem. Wiele zależy od intencji twórcy. O ile na zachodzie coraz częściej są one w najlepszym razie dwuznaczne, o tyle oglądając filmy z Korei raczej nie miewam wątpliwości. Gdy w pobliskiej, właściwie ateistycznej Japonii, pomimo zachowywania obrzędowości związanych z tradycyjnymi miejscowymi religiami i przejmowania części wzorców zachodnich, twórcy na ogół chcą już tylko nastraszyć lub rozerwać widza, koreańscy filmowcy często zdają się chcieć osiągnąć coś więcej. Pokazać problem i poruszyć sumieniem – niewiernego męża, wiarołomnej przyjaciółki, chciwego inwestora czy nauczyciela psychopaty.  W kraju w jednej trzeciej chrześcijańskim przedstawienie dobra i zła zdaje się być bliższe mi, jako chrześcijańskiemu odbiorcy, niż w wielu współczesnych produkcjach zachodnich.

Na ogół brak w obejrzanych przeze mnie filmach odniesień wprost. Czasami w tle mignie krzyż na wieży kościoła, czasami krzyżyk pojawi się na szyi bohaterki. Jeśli pokazany będzie ślub lub pogrzeb, jest duże prawdopodobieństwo, że sfilmowany zostanie w świątyni. Gdy bohaterka Głosu nie będzie chciała uwierzyć  w plotki, przekazywane przez koleżankę, ta powie jej, że zbyt wiele w niej wątpliwości, jak na chrześcijankę. Jeśli wejść głębiej i oswoić się ze specyfiką koreańskiego filmu, zobaczyć można jednak więcej.

Przede wszystkim – konsekwencje. Złe rzeczy, przed którymi trzeba ostrzegać Koreańczyków specjalnie nie różnią się od tych, od których warto by odwieść przeciętnego widza z kręgu cywilizacji zachodniej. Zdrada, która niszczy życie i całe najbliższe otoczenie bohatera, prowadząca do kłamstwa, morderstwa i kolejnych następstw, nieraz rozciągniętych na lata i uderzających również w ich dzieci. To one bowiem upominać będą się o prawdę, niewygodną dla dorosłych (Opowieść o dwóch siostrach, Loner) lub przemówią w imieniu zapomnianej ofiary (Telefon). Oczywiście, ta walka o prawdę zostanie ubrana w odpowiednio krwawą i spektakularną formę. Pojawi się przy tym jeden z motywów, który upodobali sobie azjatyccy twórcy, a który najbardziej spopularyzował słynny Ring – wykorzystanie najnowszych technologii do komunikacji pomiędzy światem żywych i krążącymi w jego okolicy duchami.
 


W Don’t click  Tae-kyeong Kima z 2012 roku narzędziem takim będą krótkie, rozprzestrzeniające się wiralowo filmy. Kto obejrzy, skończy bardzo źle. Było? Oczywiście, że było. Świeże i ważne jest jednak uzasadnienie. Oto bowiem ktoś wrzuca do internetu film, na którym do pijanej dziewczyny siedzącej w metrze przysiada się mężczyzna. Nagranie urwane zostaje w momencie, w którym sytuacja rozwinąć może się na dwa sposoby. Nie wiemy, czy człowiek będzie chciał półprzytomnej pomóc, czy też wykorzystać ją. Wyłącznie na podstawie domysłów, internet wydaje wyrok. Mężczyzna pada ofiarą powszechnej nienawiści i odbiera sobie życie. O prawdę próbuje walczyć – oczywiście za pomocą internetu – jego córka, jednak nie ma w tej walce żadnych szans. W skrajnej rozpaczy popełnia samobójstwo, wcześniej rzucając klątwę na swoich prześladowców. Ci zaś również w każdej chwili są monitorowani, nagrywani, oglądani na portalach w rodzaju youtube.com.

Obserwować będziemy więc właściwie sympatyczną dziewczynę, która wrzuca do sieci nagrania swojego tańca, czym zdobywa sobie pewną popularność. Gdy dostaje od kolegi płytę z tajemniczym filmikiem, zaczyna być nagrywana wbrew swej woli. Gdy wraca do domu metrem, współpasażerowie śmieją się z niej i oglądają na swoich telefonach nagranie z dziewczyną w roli głównej. Gdy wdaje się w awanturę z jedną z kpiących z niej uczennic, po powrocie do domu obejrzy ją razem z tysiącami innych widzów. Oczywiście będzie to dopiero początek koszmaru.

Jeśli ktoś chce, zobaczy tu tylko dość wtórną historie o duchu. Dla mnie jednak będzie to dramatyczny film o społeczeństwie, w którym każdy w każdej chwili poddany jest obserwacji i ocenie. Tak azjatycki horror przekłada na dzisiejszą popkulturę Orwella i Faucalta zarazem. Podkreśla to ostatnia scena filmu, gdy bohaterkę oglądamy przez kamerę monitoringu, a później obraz rozdzielony zostaje na przekaz z narastającej liczby takich samych urządzeń.

Kolejnym problemem, jaki dość często pojawia się w koreańskich horrorach, jest pogoń za sławą lub też, powiązana z nią, obsesja piękna. W Schodach życzeń (trzeciej części cyklu Whispering corridors) Ji-seong doprowadzi do śmierci swojej przyjaciółki So-hie, by stać się najlepszą baletnicą w szkole i móc zatańczyć w wymarzonej przez siebie roli. W miarę świeżym (2011) filmie Biała (White), poznany historię k-popowego[2] girls bandu, w której pogoń za sławą i popularnością połączona z bezdusznością mechanizmów rządzących przemysłem muzycznym prowadzą najpierw do narastania wzajemnej niechęci sympatycznych początkowo dziewcząt, a później do śmierci kolejnych bohaterek. 
 


Zespolik Pink Dolls nie może się przebić, dopóki producenci nie umieszczą dziewczyn na stałe w domu, w którym mają odtąd mieszkać, ćwiczyć i nagrywać. Nikt nie mówi im, że kilka lat wcześniej w miejscu tym doszło do tragedii – zazdrosne koleżanki doprowadziły do śmierci w płomieniach najzdolniejszej dziewczyny z innego muzycznego projektu. Jej głos zachował się jednak na  nagraniu. Piosenka zostaje znaleziona przez dziewczyny z Pink Dolls, a producenci decydują się na dokonanie plagiatu. Nietrudno domyślić się, że sprowadzą tym śmierć na kolejne wokalistki, jednak maszyna pracować będzie dalej.  Zespół Pink Dolls stanie się bowiem kurą, znoszącą złote jaja i bzdurami, takimi jak zmniejszający się o kolejne dziewczyny skład nikt nie zamierza się przejmować. Bardzo mocna – i nadająca komercyjnemu filmowi o wiele głębszą społeczną wymowę – jest scena, w której jedna z dziewczyn przegląda portfolio ich agentów. Czyta, zszokowana ich liczbą, nazwy kolejnych zespołów i zastanawia się, jak to jest, że już nikt o nich nie pamięta.  Idealny popkulturowy produkt, atakujący widza przesłodzonym śpiewem cukierkowych wokalistek staje się bardzo mocną krytyką tej samej popkultury, zmuszającej do gonienia za sławą za wszelką cenę.

Drugie dno zdaje się mieć też przebojowa piosenka z filmu. Słyszymy w niej, że wyznająca chłopakowi miłość wokalistka jest teraz, dla niego, biała. Zostawiając na boku nasuwające się kpiny z poprawności politycznej lub jej braku, warto uświadomić sobie, że dziewczęta z girlsbandów, lansujące obowiązujący wśród koreańskich nastolatek kanon urody, dobierane są na ogół pod kątem „białego” wyglądu, w którym cechy azjatyckie schowane są na dalszym planie. Widać to choćby po liczbie występujących w teledyskach o wiele częściej, niż odpowiadałoby to lokalnej specyfice, ciemnych lub jasnych blondynek. Ma to swoje społeczne konsekwencje – Korea Południowa staje się jednym z centrów światowej chirurgii plastycznej, a według dostępnych statystyk swoją aktualną urodę interwencji chirurgów zawdzięcza co czwarta Koreanka. Jeśli porównać filmy z końca lat 90-tych i obecnej dekady, można zauważyć, że spora część ich bohaterek wygląda inaczej i nie jest to tylko kwestia zmieniającej się mody. Skalę zjawiska uchwycił inny film, Kopciuszek, w którym matka bohaterki, chirurg plastyczna, zdążyła zrobić operacje praktycznie wszystkim koleżankom córki. Co ciekawe, autor tego ostatniego obrazu, Man-dae Bong na co dzień zajmuje się produkcjami z pogranicza erotyki.

O ile w Kopciuszku pogoń za pięknem jest tylko jednym z wątków, zaś początkiem nieszczęścia jest zdrada męża i ojca, o tyle na pierwszy plan wysunięta jest w filmie Joga (Yoga) w reżyserii Jae-yeon Yun z 2009 roku. Filmie, który stał się główną inspiracją do powstania tego tekstu. Jest to pozornie obraz pełen sprzeczności – mroczny, przesycony erotyzmem i demonizmem, ukazanym w sposób bliski kinu zachodu, zarazem tak chrześcijański w swojej wymowie, że chce się sprawdzić, czy reżyser nie nazywa się przypadkiem Te-kye Lee.
 


Główna bohaterka, Hyo-jung, jest prezenterką telezakupów, która traci pracę na rzecz młodszej, atrakcyjniejszej i bardziej bezczelnej koleżanki. Namówiona przez dawną znajomą, z którą w swoim czasie przestała się zresztą zadawać, mając już nowe, ładniejsze i bogatsze koleżanki, trafia na tajemniczy kurs jogi, który ma uczynić ją piękną.  Razem z czterema innymi dziewczynami ma spędzić tydzień na ćwiczeniach, przestrzegając przy okazji kilku dość dziwnych zasad. Kurs, od początku podejrzany, szybko okazuje się być formą demonicznego opętania, które bezpowrotnie zniszczy życie uczestniczek. Zaskakujące, że sama joga, wydawałoby się całkowicie naturalna w tym kontekście kulturowym, ukazana jest jako poważne zagrożenie duchowe. Tajemnicza szefowa szkoły, nie starzejąca się aktorka Kahn Mi-hi, okaże się być diabłem we własnej osobie, zaś jej pomocnice zniewolonymi ofiarami, które oddały dusze „bogini piękna”. „Ludzie naiwnie szukają prostej drogi, by zrealizować swoje pragnienia. Są obłędnie opętani przez piękno. Głupcy. Wszystkie byłyście opętane” – mówi próbująca się wyzwolić dawna asystentka Kahn do Hyo-jung w jednej z ostatnich scen filmu.

Tu wchodzimy już wprost w temat zagrożeń dla duszy, jakie dzisiejszy świat, a raczej diabeł w dzisiejszym świecie przynosi człowiekowi. Tych samych zresztą, co zawsze, choć podanych w nowej, dopasowanej do czasów formie.  Horrory, jak mało które filmy, są w stanie pokazać konsekwencje decyzji, podejmowanych przecież dobrowolnie, a sięgających dalej, niż w najgorszych snach moglibyśmy przypuszczać. „Wejście do tego miejsca było twoim wyborem” – słyszy Hyo-jung. Tak, jak wyborem bohaterów innych filmów było odtrącanie przyjaciół, zdradzanie najbliższych, trwanie w kłamstwie własnym lub przyjmowanie kłamstw innych dla własnego spokoju, ryzykowanie zdrowiem i życiem ludzi czy wywoływanie duchów na złość nielubianym koleżankom, bądź po prostu dla zabawy. Początki, zawiązania akcji wymieniać można w nieskończoność, tak, jak tytuły filmów. I tylko koniec prawie zawsze jest ten sam.

Horror może być tandetną, stępiającą naszą wrażliwość rozrywką. Ryzykowną i niebezpieczną. Tak też odbierany jest przez większość piszących na jego temat na stronach i portalach, ostrzegających chrześcijan przed pułapkami dzisiejszej popkultury. Sam jednak może być ostrzeżeniem, oskarżeniem i moralitetem. Może być nawet wezwaniem do mocniejszej wiary. W Stole dla czworga (4 Inyong Shiktak, reż. Su-yeon Lee) narzeczona opowiada bohaterowi przypowieść: Dawno temu była taka wioska w której mieszkańcy słynęli z mocnej wiary. Pewnego razu była susza, nie padało od miesięcy Wszyscy zebrali się w kościele i modlili się o deszcz Mocno wierzyli, że zacznie padać, jeśli będą się modlić. Ważne jest to żeby wierzyć w to o co się modlisz, prawda? Jak wiara w to, że Bóg ześle deszcz. Po długiej modlitwie  wszyscy wyszli z kościoła. I wtedy deszcz spadł. Zaczęło padać w czasie ich modlitwy Ale wśród mieszkańców wioski w kościele było tylko jedno dziecko, które przyniosło parasolkę. Ilu spośród nas modląc się o deszcz, nie będzie wierzyło w siłą swojej modlitwy tak mocno, by się przed tym deszczem nie zabezpieczyć?

Duch – ten pisany wielką literą - wieje tam, gdzie chce. Czemu nie miałby więc pojawić się w tak zaskakującym miejscu, jak horror z tak innej, a tak podobnej przecież Korei Południowej? Słucham sobie „O Sacrum Convivium” do słów św. Tomasza z Akwinu w wykonaniu koreańskiego chóru dziewczęcego, które znalazło się na ścieżce dźwiękowej filmu Głos (Moksori, czwartej i mojej ulubionej części Whispering Corridors) i myślę, że Ducha znaleźć można wszędzie, trzeba tylko umieć szukać również tam, gdzie prawie nikomu poza nami nie chciałoby się nawet zajrzeć.
 


Powyższy artykuł napisałem w grudniu zeszłego roku dla Frondy - wcześniej redakcja wyraziła zainteresowanie tematem. Z przyczyn mi nieznanych tekst - choć dotarły do mnie informacje o jego dobrej ocenie - ostatecznie dotąd się nie ukazał. Świętując więc pół roku od jego przesłania do kwartalnika, postanowiłem opublikować go na blogu.

Tymczasem w miarę na bieżąco o obejrzanych azjatyckich filmach piszę tutaj
 
[1] trzymając się koreańskiego pierwszeństwa nazwiska – Park Chan-wooka, w tym tekście używać będę zasad zachodnich, rozpoczynając od imienia.
[2] K-pop to koreańska odmiana muzyki pop. Analogicznie używa się czasem nazwy k-horror. Litera k odróżniać ma produkcje koreańskie od japońskich, których pochodzenie zaznacza się dodając przez nazwą gatunku literę j.
5
5 (6)

Więcej notek tego samego Autora:

=>>