W czasach PRL emigracja kojarzona była głównie z polityką i komunistycznymi represjami. Używając dzisiejszego językowego podziału, Polskę częściej opuszczali uchodźcy, niż imigranci. Gdy opadła fala represji emigracja coraz częściej przybrała formę saksów, krótszych, czasowych wyjazdów motywowanych ekonomicznie. Przed wejściem do Unii Europejskiej przed Polakami rozpostarto perspektywy otwarcia dla nich zachodniego rynku pracy. Trudno więc dziwić się, że w pierwszych latach naszej obecności w UE liczba wyjazdów gwałtownie wzrosła. Emigracja, jako temat dotyczący wielu rodzin stała się też tematem bardzo nośnym dla polityków. Ci sami luzie, którzy wcześniej zdobywali poparcie mówiąc „Pozwolimy wam wyjechać i zarobić” zaczęli obiecywać stworzenie na miejscu warunków porównywalnych do Zachodu tak, by pozostanie w kraju stało się wyborem atrakcyjnym i racjonalnym. Z wyjazdów uczyniono też wygodną pałkę na rządzących, oczywiście, nie wszystkich. Choć pod koniec rządów SLD Kazik w głośnym utworze „DD”śpiewał (teoretycznie o komendancie Gestapo, jednak słuchacze nie mieli wątpliwości o kogo naprawdę chodzi), że Miller będzie wisieć za tułaczkę tytułowego bohatera, bardzo szybko okazało się, że winnym masowych wyjazdów Polaków jest Jarosław Kaczyński.
Jeszcze za rządów Prawa i Sprawiedliwości, w lipcu 2007 roku, angielski „The Guardian” opublikował, pisany całkowicie na poważnie tekst o masowej imigracji polskich homoseksualistów. Cytowany przez gazetę Robert Biedroń mówił wówczas „To niewiarygodne! Polska społeczność gejowska zmniejsza się ze względu na panujący klimat strachu i prześladowań. Większość moich znajomych jest teraz w Anglii z powodu obecnej sytuacji politycznej. Przyjeżdżają tu nie z powodów ekonomicznych, ale z obawy przed prześladowaniem. Geje nie mają teraz możliwości bycia sobą w Polsce.”. Wypowiedź ta została oczywiście nagłośniona w kraju, nikt jednak nie wziął jej na poważnie, opozycji zaś łatwiej było wykorzystać ekonomiczny aspekt wyjazdów, niż czysto propagandowe tezy dzisiejszego prezydenta Słupska. Dla Polaków większe znaczenie miały obietnice Donalda Tuska z kampanii wyborczej z tego samego roku. „Już wkrótce Polacy zaczną wracać z emigracji bo praca tutaj zacznie się opłacać” – zapewniał Tusk, zaś Polacy na Wyspach masowo poparli Platformę.
Na początku tego roku internet obiegło zdjęcie strony z podręcznika do geografii do klasy III gimnazjum, w którym czytamy: „Według nieoficjalnych statystyk w latach 2004-2007 z Polski wyjechało od 1 do 2 milionów ludzi. Od 2007 roku obserwuje się duży spadek emigracji Polaków. Jednocześnie wzrasta liczba osób imigrujących do Polski. Najczęściej są to Polacy, powracający do kraju, głównie z Wielkiej Brytanii, Niemiec i Stanów Zjednoczonych”. Cytat ten słusznie oburzył internautów jako serwowana uczniom propagandowa manipulacja. Jeśli popatrzeć na statystyki GUS, które pokazują szacunkową liczbę mieszkańców Polski przebywających w końcu danego roku czasowo za granicą, widzimy, że faktycznie w latach 2007 – 2010 zmniejszała się stopniowo liczba Polaków, przebywających czasowo za granicą, która skokowo wzrosła w latach 2004-2007. Można jednak założyć, że spadek ten zawdzięczamy przede wszystkim planowym powrotom do kraju osób, które wyjechały, gdy tylko pojawiła się taka możliwość . Trzeba pamiętać, że w grudniu 2005 roku Polaków na czasowych wyjazdach zarobkowych było już 1 450 tysięcy, więc o 450 tys. więcej, niż rok wcześniej (a statystyki te obejmują jedynie przebywających za granicą w końcu badanego roku, więc nie uwzględniają wszystkich wyjazdów), w grudniu 2007 liczba ta wynosiła już 2 270 tysięcy, by w kolejnych latach spaść do ok. dwóch milionów w 2010 roku. Później, a więc od pierwszego roku drugiej kadencji Platformy Obywatelskiej znów zaczęła rosnąć, by w zeszłym roku pobić niechlubny rekord. Rok 2015 poza krajem witało już 2 320 tysięcy Polaków na czasowej emigracji.
Te przygnębiające dane nigdy nie przeszkadzały politykom Platformy Obywatelskiej w atakowaniu PiS jako partii, za której rządów wyjechało najwięcej młodych ludzi. Zapewne po to, by nie męczyć odbiorców nadmiarem danych nie przypomina się już, że dwa lata kadencji, w której władzę sprawowali politycy Prawa i Sprawiedliwości były równocześnie drugim i trzecim rokiem naszej obecności na unijnym rynku pracy. Wzrost emigracji zarobkowej w ciągu ostatnich 5 lat o wiele trudniej w ten sposób usprawiedliwiać, zwłaszcza, że argument ten falsyfikuje wykorzystywany propagandowo spadek liczby wyjazdów w pierwszych latach rządów PO, gdy z jednej strony działał jeszcze urok partyjnej propagandy, z drugiej zaś narastający w Europie kryzys nie sprzyjał podejmowaniu takich decyzji.
W trakcie kampanii przed wyborami prezydenckimi powróciły modne 10 lat wcześniej zapowiedzi wyjazdu z kraju w przypadku wygranej Andrzeja Dudy. Taką deklarację złożyła między innymi reżyserka Agnieszka Holland, od lat pracująca za granicą. Być może dlatego wyborcy nie wzięli na poważniej tej groźby. Gdy okazało się, że za masowe wyjazdy do pracy za granicą obrywa się rządzącym, w tym prezydentowi, wrócono do wcześniejszej narracji, którą w słowach „Emigracja to nie dramat, to szansa” streściła Anna Komorowska. I choć słowa te wielokroć odbiły się później czkawką i jej mężowi, i jego zapleczu politycznemu PO jeszcze długo się ich trzymała. Równocześnie jednak nie przeszkadza to części co bardziej nerwowych wyborców Platformy lub szerzej – przeciwników PiS straszyć nas własnym wyjazdem. Tak, jakby na wybory polityczne społeczeństwa wpłynąć mogły zapowiedzi opuszczenia Polski, które słyszymy od Kazimiery Szczuki czy Anny Grodzkiej.
Trwający tydzień córka prowadzącej kampanię Ewy Kopacz rozpoczęła od podzielenia się ze społeczeństwem swoimi obawami. „Boję się rządów Jarosława Kaczyńskiego i Antoniego Macierewicza. Jeśli wygrają wybory, to wyjedziemy z Polski” – mówi Katarzyna Kopacz, jednocześnie uspokajając nas, że jakoś sobie poradzi, bo ma rodzinę w Kanadzie. Premier ma jednak receptę, tę samą , co zawsze – „Żeby zatrzymać moją córkę i młodych w Polsce, trzeba zatrzymać PiS i Kaczyńskiego.” Reakcje pokazują, że nikomu na córce pani Ewy jednak nie zależy, ba, wiele osób gotowych jest wręcz dorzucić się do biletu.
W kraju, w którym w ciągu ostatnich 10 lat problem emigracji dotknął w mniejszym lub większym stopniu tak wiele rodzin, argument Katarzyny Kopacz może być odebrany jako niezręczny, oderwany od rzeczywistości, może nawet obraźliwy. Oto swoim wyjazdem straszy nas córka pani, która przez ostatnie 8 lat sprawuje kluczowe pozycje w państwie. Najwyraźniej życie w Polsce, w której jej matka nie jest „z zawodu dyrektorem” wydaje się jej niemożliwe. Tymczasem setki tysięcy rodzin zostało podzielonych nie przez rządy PiS, a brak perspektyw, stagnację gospodarki czy infrastrukturalny regres Polski powiatowej i gminnej. Z synami, córkami, przyjaciółmi rozmawiamy raz na jakiś czas przez komunikatory, bądź w ogóle tracimy z nimi kontakt wierząc, że kiedyś wrócą. Dobrze ustawiona dziewczyna z nowej, postkolonialnej nomenklatury, której mężowi były prezydent w ekspresowym tempie nadawał polskie obywatelstwo, jest ostatnią osobą, której lament trafić może do tych osieroconych przez emigrację milionów ludzi, zarówno tam, jak i tutaj. Arogancja władzy rozciąga się na współczesną bananową młodzież. Kolejne deklaracje oderwane są od problemów zwykłych ludzi tak, jak medialna propaganda sukcesu odległa jest od polskiej rzeczywistości.
Tekst ukazał się we wczorajszym wydaniu Gazety Polskiej Codziennie
Jeszcze za rządów Prawa i Sprawiedliwości, w lipcu 2007 roku, angielski „The Guardian” opublikował, pisany całkowicie na poważnie tekst o masowej imigracji polskich homoseksualistów. Cytowany przez gazetę Robert Biedroń mówił wówczas „To niewiarygodne! Polska społeczność gejowska zmniejsza się ze względu na panujący klimat strachu i prześladowań. Większość moich znajomych jest teraz w Anglii z powodu obecnej sytuacji politycznej. Przyjeżdżają tu nie z powodów ekonomicznych, ale z obawy przed prześladowaniem. Geje nie mają teraz możliwości bycia sobą w Polsce.”. Wypowiedź ta została oczywiście nagłośniona w kraju, nikt jednak nie wziął jej na poważnie, opozycji zaś łatwiej było wykorzystać ekonomiczny aspekt wyjazdów, niż czysto propagandowe tezy dzisiejszego prezydenta Słupska. Dla Polaków większe znaczenie miały obietnice Donalda Tuska z kampanii wyborczej z tego samego roku. „Już wkrótce Polacy zaczną wracać z emigracji bo praca tutaj zacznie się opłacać” – zapewniał Tusk, zaś Polacy na Wyspach masowo poparli Platformę.
Na początku tego roku internet obiegło zdjęcie strony z podręcznika do geografii do klasy III gimnazjum, w którym czytamy: „Według nieoficjalnych statystyk w latach 2004-2007 z Polski wyjechało od 1 do 2 milionów ludzi. Od 2007 roku obserwuje się duży spadek emigracji Polaków. Jednocześnie wzrasta liczba osób imigrujących do Polski. Najczęściej są to Polacy, powracający do kraju, głównie z Wielkiej Brytanii, Niemiec i Stanów Zjednoczonych”. Cytat ten słusznie oburzył internautów jako serwowana uczniom propagandowa manipulacja. Jeśli popatrzeć na statystyki GUS, które pokazują szacunkową liczbę mieszkańców Polski przebywających w końcu danego roku czasowo za granicą, widzimy, że faktycznie w latach 2007 – 2010 zmniejszała się stopniowo liczba Polaków, przebywających czasowo za granicą, która skokowo wzrosła w latach 2004-2007. Można jednak założyć, że spadek ten zawdzięczamy przede wszystkim planowym powrotom do kraju osób, które wyjechały, gdy tylko pojawiła się taka możliwość . Trzeba pamiętać, że w grudniu 2005 roku Polaków na czasowych wyjazdach zarobkowych było już 1 450 tysięcy, więc o 450 tys. więcej, niż rok wcześniej (a statystyki te obejmują jedynie przebywających za granicą w końcu badanego roku, więc nie uwzględniają wszystkich wyjazdów), w grudniu 2007 liczba ta wynosiła już 2 270 tysięcy, by w kolejnych latach spaść do ok. dwóch milionów w 2010 roku. Później, a więc od pierwszego roku drugiej kadencji Platformy Obywatelskiej znów zaczęła rosnąć, by w zeszłym roku pobić niechlubny rekord. Rok 2015 poza krajem witało już 2 320 tysięcy Polaków na czasowej emigracji.
Te przygnębiające dane nigdy nie przeszkadzały politykom Platformy Obywatelskiej w atakowaniu PiS jako partii, za której rządów wyjechało najwięcej młodych ludzi. Zapewne po to, by nie męczyć odbiorców nadmiarem danych nie przypomina się już, że dwa lata kadencji, w której władzę sprawowali politycy Prawa i Sprawiedliwości były równocześnie drugim i trzecim rokiem naszej obecności na unijnym rynku pracy. Wzrost emigracji zarobkowej w ciągu ostatnich 5 lat o wiele trudniej w ten sposób usprawiedliwiać, zwłaszcza, że argument ten falsyfikuje wykorzystywany propagandowo spadek liczby wyjazdów w pierwszych latach rządów PO, gdy z jednej strony działał jeszcze urok partyjnej propagandy, z drugiej zaś narastający w Europie kryzys nie sprzyjał podejmowaniu takich decyzji.
W trakcie kampanii przed wyborami prezydenckimi powróciły modne 10 lat wcześniej zapowiedzi wyjazdu z kraju w przypadku wygranej Andrzeja Dudy. Taką deklarację złożyła między innymi reżyserka Agnieszka Holland, od lat pracująca za granicą. Być może dlatego wyborcy nie wzięli na poważniej tej groźby. Gdy okazało się, że za masowe wyjazdy do pracy za granicą obrywa się rządzącym, w tym prezydentowi, wrócono do wcześniejszej narracji, którą w słowach „Emigracja to nie dramat, to szansa” streściła Anna Komorowska. I choć słowa te wielokroć odbiły się później czkawką i jej mężowi, i jego zapleczu politycznemu PO jeszcze długo się ich trzymała. Równocześnie jednak nie przeszkadza to części co bardziej nerwowych wyborców Platformy lub szerzej – przeciwników PiS straszyć nas własnym wyjazdem. Tak, jakby na wybory polityczne społeczeństwa wpłynąć mogły zapowiedzi opuszczenia Polski, które słyszymy od Kazimiery Szczuki czy Anny Grodzkiej.
Trwający tydzień córka prowadzącej kampanię Ewy Kopacz rozpoczęła od podzielenia się ze społeczeństwem swoimi obawami. „Boję się rządów Jarosława Kaczyńskiego i Antoniego Macierewicza. Jeśli wygrają wybory, to wyjedziemy z Polski” – mówi Katarzyna Kopacz, jednocześnie uspokajając nas, że jakoś sobie poradzi, bo ma rodzinę w Kanadzie. Premier ma jednak receptę, tę samą , co zawsze – „Żeby zatrzymać moją córkę i młodych w Polsce, trzeba zatrzymać PiS i Kaczyńskiego.” Reakcje pokazują, że nikomu na córce pani Ewy jednak nie zależy, ba, wiele osób gotowych jest wręcz dorzucić się do biletu.
W kraju, w którym w ciągu ostatnich 10 lat problem emigracji dotknął w mniejszym lub większym stopniu tak wiele rodzin, argument Katarzyny Kopacz może być odebrany jako niezręczny, oderwany od rzeczywistości, może nawet obraźliwy. Oto swoim wyjazdem straszy nas córka pani, która przez ostatnie 8 lat sprawuje kluczowe pozycje w państwie. Najwyraźniej życie w Polsce, w której jej matka nie jest „z zawodu dyrektorem” wydaje się jej niemożliwe. Tymczasem setki tysięcy rodzin zostało podzielonych nie przez rządy PiS, a brak perspektyw, stagnację gospodarki czy infrastrukturalny regres Polski powiatowej i gminnej. Z synami, córkami, przyjaciółmi rozmawiamy raz na jakiś czas przez komunikatory, bądź w ogóle tracimy z nimi kontakt wierząc, że kiedyś wrócą. Dobrze ustawiona dziewczyna z nowej, postkolonialnej nomenklatury, której mężowi były prezydent w ekspresowym tempie nadawał polskie obywatelstwo, jest ostatnią osobą, której lament trafić może do tych osieroconych przez emigrację milionów ludzi, zarówno tam, jak i tutaj. Arogancja władzy rozciąga się na współczesną bananową młodzież. Kolejne deklaracje oderwane są od problemów zwykłych ludzi tak, jak medialna propaganda sukcesu odległa jest od polskiej rzeczywistości.
Tekst ukazał się we wczorajszym wydaniu Gazety Polskiej Codziennie
(1)