Głowy w strefie wpływów Moskwy

 |  Written by Krzysztof Karnkowski  |  0
Klasyczny trend z relacjonowania zagranicznych wizyt Andrzeja Dudy nie zmienia się od początku jego prezydentury. Jeśli w mediach, tęskniących do dziś za Donaldem Tuskiem, lub chociaż Bronisławem Komorowskim, ogóle się o nich mówi, są one zawsze bez znaczenia, upokarzające dla głowy państwa i składające się głównie z wpadek. Czy będzie to wyprawa do Berlina, ONZ czy na spotkanie z prezydentem Stanów Zjednoczonych, przekaz będzie właściwie ten sam. Oczywiście zwłaszcza wtedy, gdy faktyczne efekty takiej wizyty mogą być nie na rękę Niemcom lub Rosji. Tak samo było również w zeszłym tygodniu, gdy prezydent spotkał się w Waszyngtonie z Donaldem Trumpem.
Pamiętam, że gdy Andrzej Duda w sierpniu 2015 roku, a więc w samym początku swojej prezydentury udał się z żoną do Berlina, ton komentarzy jego politycznych przeciwników, dysponujących wtedy jeszcze własnym rządem, przypominał przemysł pogardy wobec Lecha Kaczyńskiego. Cóż, wtedy jeszcze dzisiejsza opozycja i jej sympatycy mogli łudzić się, że wygrana Dudy to wypadek przy pracy, który zweryfikują wybory parlamentarne, po nich zaś uda się powtórzyć proces politycznej izolacji, uderzenia w godnościowe podstawy prezydentury (określenie Janusza Palikota), stosowanego wobec Lecha Kaczyńskiego. Historia potoczyła się inaczej. Kolejne wizyty przedstawicieli Polski były więc zwyczajnie pomijane lub sprowadzane do źródła anegdot, zaś usłużni eksperci zawsze gotowi byli i są wytłumaczyć, że nasz reprezentant popełnił jakąś potworną gafę. Choć w zeszłym tygodniu w Waszyngtonie padło ważnych słów i deklaracji, czytelnicy niektórych portali dowiedzieli się o czymś zupełnie innym. Pierwsza dama zgubiła but, wysiadając z auta. Andrzej Duda uśmiechnięty stał, podczas, gdy Donald Trump dokumenty podpisywał na siedząco. Nieważne, że zamiast o bigosie i kobiecej niewierności rozmawiał o bezpieczeństwie Polski i stałej obecności amerykańskich baz wojskowych w naszym kraju. Nieważne, że zamiast rubasznych historyjek prowadził rozmowy w sprawie, która może odmienić naszą sytuację geopolityczną. Czasy, gdy istniały tematy, w których cała polska polityka potrafi mówić wspólnym głosem, mamy dawno za sobą. Czy to dobrze, czy źle, zależy od tego, gdzie upatrujemy naszego bezpieczeństwa i miejsca na mapie globalnych sojuszy.
Tak się tylko dziwnie składa, że zawsze, gdy pojawi się pogląd, że zbliżenie ze Stanami nic nam tak naprawdę nie daje, okazuje się, że rzekoma niezależność, godność i wielowektorowość polskiej polityki opiera się na uznaniu interesów, a może nawet dominacji Rosji. Przyjęciu, że nadal znajdujemy się w rosyjskiej, ewentualnie rosyjsko-niemieckiej strefie wpływów. Wszystkie inicjatywy są w tych kręgach z góry ośmieszane, lekceważone i przekreślone. Czy będzie to sojusz z USA, czy Trójmorze. Również plany, w których dominuje gospodarczy realizm i za którymi przemawia nie tylko racja stanu, lecz i interes, zarówno Polski jako kraju, jak i poszczególnych regionów. Przypomnijmy sobie, jak dzisiejsza opozycja podchodziła do budowy Via Carpatia. Przecież nie tłumaczy tego pamiętna fraza  „Ch… z Polską wschodnią”, wypowiedziana przez polityka PO, wówczas wiceministra skarbu, Włodzimierza Karpińskiego.  Pewne dziedziny gospodarki funkcjonować mogły tylko w wyznaczonych przez innych ramach. Tam zaś, gdzie pojawiała się szansa, byśmy to my zyskali trochę sił i znaczenia, pojawiał się bezwład, imposybilizm na krawędzi sabotażu. Przypomnijmy sobie choćby kwestię stoczni, łupków, wspomnianej już autostrady. Wreszcie - negocjacje gazowe z Rosją Waldemara Pawlaka, w których stanowisko polskiej delegacji ocierało się o zdradę stanu i którymi powinna zająć się tak naprawdę co najmniej sejmowa komisja śledcza.
Dziś zjawisko to ma się świetnie pomimo zmiany rządów. Spójrzmy na plany przekopu Mierzei Wiślanej. Inwestycja podniesie status Elbląga jako portu, da miastu i regionowi miejsca pracy, wzmocni naszą pozycję na Bałtyku i uniezależni nas od widzimisię kontrolujących dotąd tę drogę morską Rosjan. Przeciwni inwestycji są jednak politycy szczebla lokalnego. Inwestycja powstawać będzie również wbrew ich stanowisku, jednak sprzeciw polityków z układu PO-PSL jest przykładem znaczącym, krzyczącym wręcz. Politycy, którzy na każdym kroku podkreślają, że dzisiejszy rząd działa na rzecz Rosji i realizuje politykę Putina, w obronie rosyjskiego interesu stają przeciwko kluczowemu dla państwa rozwiązaniu, o którego potrzebie mówi się właściwie od 1989 roku. Innym przykładem jest mały ruch graniczny na terenach graniczących z obwodem kaliningradzkim. W czasach rządów poprzedniej koalicji był to dla jej polityków jeden z ważniejszych tematów, wręcz fetyszyzowany przez takie osoby jak Radosław Sikorski. Oczywiście tego typu rozwiązania mają dobry wpływ na gospodarkę regionu, mogą generować dochody z handlu i turystyki, sprzyjać zbliżeniu między narodami. To piękna teoria, która jednak powinna kończyć się w chwili, gdy państwo leżące po drugiej stronie granicy prowadzi wobec nas wrogą politykę, zaś jednym ze sposobów wpływania przez nie na sąsiadów jest wysyłanie do nich oddziałów wojskowych w mundurach z „każdego sklepu”, zielonych ludzików i rozmaitych agentów wpływu. Jak wiemy w europejskiej, w tym niemieckiej polityce wobec Rosji w momencie napaści na Ukrainę, rozegranej dokładnie według powyższego scenariusza, dokonał się zwrot. W dużym stopniu retoryczny, jednak musiał on wpłynąć również na stanowisko polityków PO, dla których wspomniane już oskarżenia o prorosyjskość stały się odtąd bronią zaczepną wobec Prawa i Sprawiedliwości. Mamy rok 2018, metody działania ekipy Putina nie są dla nikogo tajemnicą, tymczasem Grzegorz Schetyna najwyraźniej zatęsknił za czasami, gdy sympatyczny kaliningradzki zespół Parovoz śpiewał „Zdrastwuj, Biedronka, zdrastwuj, Lidl”. Pięć lat temu piosenka, w której Rosjanie śpiewali o sobie jako o radosnej stonce, nawiedzającej polskie miejscowości i sklepy, mazurskie i nadbałtyckie, święciła triumfy po obu stronach granicy, zaś komentarze wskazywały na możliwość pokojowo-handlowej koegzystencji. Tyle, że to nie w obawie przed Rosjanami ze sklepowymi wózkami rząd PiS zamknął granice. Stało się to w wyniku zauważenia faktu, którego poprzednicy zauważyć nie chcieli – że rakiety wycelowane są w Polskę, zaś armia w manewrach często korzysta ze scenariuszy, w których Polska odgrywa znaczącą, lecz bynajmniej nie przyjazną rolę. „Przedstawiciel naszej koalicji, Koalicji Obywatelskiej wejdzie do MSZ, odwiesimy mały ruch graniczny, wrócimy do normalnych relacji sąsiedzkich, dobrosąsiedzkich między Polską, a Rosją.” – obiecuje tymczasem Schetyna, jakby nie wiedział, że przemawia na wiecu kandydata na prezydenta Elbląga, nie – szefa MSZ. Tylko jak to, jednak dobre relacje z Rosją trzeba przywracać w chwili, gdy rządzą nami rzekomi rusofile?
„Utworzenie stałej bazy USA w Polsce przywołując porozumienia NATO-Rosja z Paryża (1997) w aspekcie przełamania jego zapisów, w moim przekonaniu „zwolni” Rosję z przestrzegania przedmiotowego dokumentu, a to już potęguje zagrożenie naszego bezpieczeństwa.” – pisze na Twitterze Mirosław Różański, jeden z ulubionych wojskowych Platformy. Cóż, tu przynajmniej nie ma udawania, że problemem był prezydent stojący nad Donaldem Trumpem. Problemem jest, że coś może nie spodobać się Rosji. Jako kraj, z różnym skutkiem, próbujemy wyrwać się z posowieckiej strefy wpływów. Kampania wyborcza i reakcje na wizytę Dudy w Stanach pokazują, że niektórzy wciąż czują się w niej znakomicie.
 
 
 Artykuł ukazał się we wtorkowym wydaniu Gazety Polskiej Codziennej
5
5 (1)

Więcej notek tego samego Autora:

=>>